Przede mną rozciąga się ogromna połać lasu. Gdzieniegdzie widać pewne nierówności, jednym z nich prawdopodobnie jest moja jaskinia. Pod błękitnym niebem wspaniale się to prezentuje. Półka skalna, na którą trafiłam, zasłania mi widok na południową stronę urwiska. Widzę więc tylko drzewa i kawałek przestrzeni po wschodniej stronie, która może oznaczać morze. Wiatr wieje w przeciwną stronę i nie jestem do końca przekonana, nie czuję soli. Do tej pory nie byłam na plaży, wciąż trzymam się lasu, starając się zapamiętać jak najwięcej ciekawych kryjówek albo kwiecistych łąk, albo szyszkowych zagajników, gdzie stale uzupełniam swoje zapasy.
Mogłabym dalej cieszyć oczy, gdybym dostała się na urwisko z własnej woli. Aktualnie jednak sprawa wygląda tak, że na skutek bliżej nieokreślonego płynu z jakiegoś świecącego stawu rozmiarem wcale nie przypominam wilka, a raczej coś pomiędzy łasicą a lisem. Z kolei na urwisku znalazłam się przez latającą paskudę, którą nie jestem w stanie już nazywać orłem. Ta nazwa jest zarezerwowana dla szlachetniejszych osobników.
Emocje po walce opadły i zaczynam bardzo powoli schodzić po nierównościach skalnych. Moje łapy dzielnie trafiają w szczeliny. Muszę się skupić, bo błędy grożą mi, w najlepszym wypadku, połamaniem kilku kości. Kilka razy dostałam zawału, gdy trafiłam na pustą przestrzeń tam, gdzie spodziewałam się kamieni. No dobra, są jakieś zalety niewielkich rozmiarów. Mogę częściej odpoczywać, po prostu zatrzymując się w większych szczelinach lub na wąskich półkach. Zawsze mi imponowały wilki, że tak to ujmę, powyżej średniej, ale teraz żaden z nich nie mógłby stąd zejść. Pomińmy fakt, że również w ogóle nie musiałby schodzić, bo nie znalazłby się w takiej sytuacji.
Spoglądam w dół i zatrzymuję się, gdy zauważam olbrzymiego łosia skubiącego korę jakieś dwadzieścia metrów od linii skał. Bardzo ładne zwierzę. Poroża aktualnie są tylko małymi wypustkami, po tym, jak zrzucił je późną jesienią, ale widać po zdrowych kształtach, że nie głodował tej zimy. Przychodzi mi na myśl pewien pomysł. Kończę schodzić dużo śmielej, bo do ziemi nie mam już daleko i kilkoma susami dostaję się do uroczej sosny. Wycinam kawał kory i mam już biec dalej, ale muszę wziąć tę idealnie rozłożoną szyszkę, która tak na mnie patrzyła spomiędzy suchych igieł. Nie mam zwidów, tylko uczucia. Z drzewem w pysku podchodzę do łosia. Staram się go nie wystraszyć, ale on zdaje się całkowicie mnie ignorować. Nawet gdy jestem już blisko, zauważa bardziej potencjalne jedzenie, jakie mu przyniosłam, a nie to, że staje oko w oko z drapieżnikiem. Chyba powinnam się obrazić.
Nawiązuję z nim kontakt wzrokowy, w jego oczach widzę zainteresowanie. Zbliżam się od strony jego łba, zostawiam korę przed nim, zabieram szyszkę, a następnie przechodzę ze strony jego prawej łopatki, uważnie go obserwując. Zwierzę chętnie zabiera się do jedzenia, najwyraźniej sosna bardzo mu odpowiada, ale nie może jej dosięgnąć ze względu na krótką szyję. Spinam mięśnie, przygotowując się do ucieczki, gdy nagle wielkie cielsko ląduje na przednich nogach. Nie wiedziałam, że tak robią. Samiec spokojnie je mój podarunek. Mam nadzieję, że zdaje sobie sprawę, że to zapłata za usługę transportową. Teraz gdy jest na klęczkach, z łatwością wskakuję na jego grzbiet, a on odruchowo się podnosi. Czekam, aż mnie zrzuci, ale nie robi tego, w zamian odwraca tylko duże uszy w moją stronę. Zrozumiał, że nie zrobię mu krzywdy, bo wyraźnie rozluźnił mięśnie.
- No szczerze, nie wierzyłam, że to się uda - mówię na głos, uśmiechając się. Mam wrażenie, że z jego gardła wydobył się swobodny pomruk w odpowiedzi na moje słowa. Nie oczekuję na łosio-wilczą przyjaźń, ale liczę na nawiązanie jakieś więzi, która nie pozwoli mu mnie zabić. Pozostaje mi być dobrej myśli i wymyślić jak prowadzić kilkusetkilogramowego alces alces.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz