niedziela, 22 marca 2020

Od Talazy - Opowiadanie konkursowe

Z serca ciemności ktoś wyszeptał moje imię. Suchy głos, jakby dobiegający z wypalonego gardła, wzywał mnie, w złowieszczy sposób przeciągając ostatnią z sylab. Jęknęłam w niepohamowanym strachu, rzucając się po ziemi, gdy moje ciało płonęło w gorączce. Talaza
- Nie! – krzyknęłam, nim niebieski płomień buchnął mi w twarz.
Nieludzki dźwięk wydobył się z mojego gardła. Nie, nie był to krzyk pożeranego przez płomienie, ale charknięcie zmęczonej, zbolałej i zdezorientowanej duszy.
Noc była mroźna. Biały osad skuł młodą wiosenną trawę, okalając w szpiczaste okowy także koniuszki moich białych łap. Przetarłam każdą z nich, mrugając intensywnie, by pozbyć się sprzed oczu resztek snu. Podniosłam się ociężale, jakby moja waga wzrosła co najmniej dwukrotnie w ciągu jednej nocy. Gdy w końcu udało mi się zadrzeć głowę, ujrzałam szare niebo przykryte koronami milczących drzew. Gdzieś kukała kukułka.
Po cichym obrazie przemknął cień. Cofnęłam się, drżąc z zaskoczenia i zimna. Byłam pewna, że mi się przywidziało, zaraz jednak tajemniczy szelest zmusił mnie do spojrzenia za plecy. Odwróciłam się, by ujrzeć, jak cień tańczy przed czerwonym krzakiem dzikiem róży. I znika, nim zdążę mrugnąć. Odruchowo spojrzałam na swoje łapy. Czy to moje moce?
Kuraha.
To był szept, krótkie słowo wypowiedziane prosto do mojego ucha, narząd zabolał mnie jednak zupełnie tak, jakby ktoś zadął w niego najgłośniejszym, agonalnym wręcz wrzaskiem. Odpowiedziałam tym samym dźwiękiem, upadając na ziemię, gdzie z bólu wierzgałam przez chwilę łapami. Po jakiejś chwili, gdy ulga pozwoliła mi na pierwszą jasną myśl, coś do mnie dotarło.
To nie były moje łapy. To, co widziałam, to z pewnością nie był mój brzuch. To nie było moje ciało.
Znów ten dreszcz. To strach. Omal nie upadłam, próbując podnieść się na cudzych łapach. W głowie mi huczało, przed oczami tańczyły mroczki i czułam, że zaraz zemdleję. Uderzyłam się w pierś, potem kilka razy w twarz. Kim w ogóle jestem?
Oh, jakoś go rozpoznałam, w końcu jego imię nadal biło mi wewnątrz czaszki głosem kilkutonowego dzwonu. To szeregowiec watahy, postawny basior o drugiej młodości i żółtych oczach. Kuraha.
Zabiłam go? Umarłam? W pierwszym momencie pragnęłam pobiec do miejsca, które służyło mi za tymczasowy dom, mi, Talazie, by sprawdzić, czy znajdowało się tam moje ciało, martwe, gnijące lub tylko uśpione. Uświadomiłam sobie jednak, jak daleko znajdowała się owa lokacja i jak niewiele sił miałam w tym dużo za dużym ciele, dlatego ze spuszczoną głową zaczęłam dreptać w kierunku miejsca, które kojarzyłam jako jaskinię Kurahy, a które znajdowało się znacznie bliżej.
Czułam na sobie czyjeś spojrzenie i nie wiedzieć czemu ani jak, byłam pewna, że towarzyszy mu kpiący uśmiech. Oh, wiedziałam nawet, że jeśli się obrócę, ujrzę na sekundę zarys rozbawionej postaci między czarnymi pniami smukłych drzew, dlaczegóż jednak miałabym znowu skusić się na ten widok? Alternatywą stało się skupienie wzroku na zamarzniętej ziemi. Zdawała się pękać pod ciężarem moich łap przy każdym kolejnym kroku.
Na pustej łące spotkałam wilka. Choć szary jak cały ten dzień oraz leśne widmo, tym razem urzekająco prawdziwy. Kiwnął mi głową, gdy mieliśmy się minąć.
- Hej! – zatrzymałam go – Hej, słyszałeś o tym pogrzebie?
Basior skrzywił pysk, co stanowiło jasną odpowiedź, ja jednak wolałam się upewnić.
- Jakaś biała wadera, imię miała chyba na T – na pysku przechodnia malowało się zdziwienie – Młoda była, w sumie szkoda.
Wilk pokręcił głową.
- Naprawdę? Musiałeś słyszeć – upierałam się.
- Kuraha – uciął, patrząc na mnie jakby z troską, najpewniej o moje, a raczej szeregowca, zdrowie psychiczne – Nie było żadnego pogrzebu. W ostatnich dniach nikt nie umarł.
Otworzyłam usta, by zaprotestować, on jednak powstrzymał mnie stanowczym ,,Na pewno’’.
- Na pewno… - powtórzyłam nieprzytomnie, kiwając mu głową na pożegnanie, po czym rzuciłam się do truchtu – Na pewno… - powiedziałam samej sobie.
Nie umarłam. Talaza żyje. Odetchnęłam z ulgą, pewna, że jeszcze dało się wszystko odkręcić. Nie wiedziałam jednak w jaki sposób, i nie zmieniło się to w momencie, w którym stanęłam przed jaskinią Kurahy.
Nieśmiało zajrzałam do środka. Cicho, mrocznie. Można byłoby rzec, że schludnie, ja jednak wolałam proste pusto. Grota taka jak wszystkie inne. Z westchnieniem na pysku przedostałam się w jej głąb, gdzie skuliłam się w kłębek, po czym ukryłam pysk w łapach. To nie był dobry znak. Zawsze kładłam się w ten sposób, gdy czułam się przytłoczona albo desperacko pragnęłam poczuć choć trochę bezpieczeństwa. W tym przypadku raczej i jedno i drugie.
- Kuraha? – przez jaskinię przemknął melodyjny głos.
Podniosłam głowę, by ujrzeć przepiękną waderę. Drobna istota o błękitnych włosach i oczach, w których dało się utonąć, stała u wejścia jaskini. Jej biało-różowa sierść falowała na wietrze.
- Kuraha, dobrze się czujesz? – zapytała, błyskawicznie znajdując się przy mnie, by dotknąć mojego nosa jednym z trzech puszystych ogonów. Z trudem powstrzymałam się przed kichnięciem.
- Tak… - Palette. Ma na imię Palette – Wszystko w porządku.
- Nie widziałam cię dzisiaj na treningu – położyła się przy mnie, a moje serce zamarło.
- To… to nic. Byłem zmęczony.
Wadera z uśmiechem wtuliła się w sierść na mojej szyi.
- Też nie mam już wiele siły – wyszeptała mi do ucha, a ja poczułam, że sierść jeży się na moim grubym karku.
To nie jest dobry pomysł, Palette, chciałam powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Zagubiona i przerażona, mogłam tylko bezmyślnie odpowiadać na każdy czuły gest i słowo wadery tym samym.

Po godzinie, na pierwszy rzut oka, niewiele się zmieniło. Leżałyśmy tak jak wcześniej, mocno w siebie wtulone, może tylko trochę bardziej zdyszane i mokre od potu. Nie myślałam już o niczym, cały strach minął. Zniżyłam pysk, by polizać waderę po policzku, a następnie wtuliłam nos w futro na jej szyi, chcąc jeszcze raz poczuć jej piękny zapach.
Kwiatowa słodycz ukłuła mnie w płuca. Targana nagłym bólem, odkaszlnęłam kilkukrotnie, jednak kolce wewnątrz mojego ciała zdawały tylko się rozrastać. Nie mogąc złapać oddechu, ściągnęłam łapę z Palette i przycisnęłam ją sobie do piersi, w której zdążył rozpętać się pożar. Dusiłam się, porwana spazmatycznym kaszlem. Wykrztusiłam krew zmieszaną z czymś czarnym, co przypominało smołę. Ohydna maź spadła na białe futro wadery. Zalała mi usta i ściekała po twarzy, wkrótce dostała się także do nosa. Przewalałam oczami na wszystkie strony, nie będąc nawet w stanie krzyczeć.

Nieludzki dźwięk wydobył się z mojego gardła. Nie, nie był to krzyk pożeranego przez płomienie, ale charknięcie zmęczonej, zbolałej i zdezorientowanej duszy.
Przekręciłam się na brzuch, po czym rozejrzałam się po swojej niewielkiej jaskini. Cicho i spokojnie. Do świtu wciąż pozostawało kilka godzin.
Opadłam na plecy, wzdychając głęboko. Co za szalony sen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz