Słyszeliście już, Kochani, o bezdomnych?
Nie było ich nigdy w WSC, tam każdy tygrysek miał swoją norkę, a każdy jaszczurek gniazdko w świerkowej koronie.
...No właśnie, a tak apropo. Pewnego dnia, w naszym chorym stadku, na ubitym wilgocią gruncie jaskini stał sobie mały Agrest, równie domny, jak jego przyjaciele, z sierścią na czole grzecznie ułożoną nieco na bok. I warczał, i zdążył już chyba nieco spienić się.
Kulący się kilka kroków przed nim basior burknął coś nieskładnie, lecz wielki wódz nie dosłyszał. A tamten zarzekał się na swoje sumienie, że będzie równie grzeczny, potem dopytał jeszcze, już chyba tylko z uprzejmości, co się dzieje?
Zebrałem wtedy wszystkie siły, napiąłem mięśnie, te, które czyniły widoczny przód ciała bardziej reprezentacyjnym i jeszcze raz, dobitniej, głucho warknąłem. To intro wydawało się odpowiednie.
- Szuraj stąd - powiew grozy przetoczył się zimnym tchnieniem po grocie. Zapanował moment ciszy, który przerwało zdławione prychnięcie przerażenia.
- Co?
Z satysfakcją uśmiechnąłem się pod wąsem. Speniał. Na stówę.
- W tej chwili, jeśli ci życie miłe - kontynuowałem. Jeszcze raz obdarowałem jego chuchrowatą sylwetkę spojrzeniem. Z jakiegoś powodu nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że budową ciała przypomina trochę mnie samego. Długi ogon, duże uszy i misiowata na szyi sierść. Może tylko jego sylwetka była mniej wydłużona od mojej. A może właśnie to szczególnie mi się w nim nie spodobało. Nie, żebym cokolwiek insynuował, ale o jednego lisa za dużo było w tamtej jaskini.
- Ostrzegałem... - mruknął jeszcze i nie czekając dłużej, wyciągnął przednie łapy w moim kierunku, w pół ruchu będąc już o połowę bliżej.
Z czymś pomiędzy warknięciem, a bojowym okrzykiem rzuciłem się przed siebie, nie celując nawet dokładnie w jego ciało. I tak też wyszło, jedna łapa trafiła prosto w jego pierś, a druga ześliznęła się na bok i złośliwie zafundowała nam obu spotkanie bliższe, niż planowaliśmy.
Zbierając wszystkie siły w szczękach, zacisnąłem je na skórze wroga, z rozmysłem podkurczając łapy i całym przodem ciała zawisając na niej bezwładnie. Próbując mnie dosięgnąć, zaczął niebezpiecznie przechylać się na bok, a pod jego skórą po dłuższej chwili poczułem drżenie wysiłku. To by było na tyle, jeśli chodzi o moje trafne ruchy, zakończone, gdy w końcu zmusił mnie do puszczenia i prawie przewrócił na ziemię.
Nie trwało to wszystko jakoś strasznie długo. Ileż można odpychać się pół-panicznie i naparzać przednimi kończynami? Jeśli nigdy nie próbowaliście, powiem Wam, że nie za długo. To dużo bardziej męczące, niż te widowiskowe pojedynki mitycznych bohaterów. Takim jak my, prawdziwym, realnym wilkom, jak zwykle wiało pod górkę. Czy jakoś tak. Tak, czy inaczej, to brawurowe starcie skończyłem z niepowstrzymanym w porę piskiem, odskakując od zdezorientowanego przeciwnika i zachowawczo szczerząc kły. Właściwie, można uznać, że pod względem zaskoczenia... chyba wygrałem. I... i tyle wystarczy, żeby nie wyszło, że jestem zachłanny.
Na moment stanęliśmy znów naprzeciwko siebie.
- Tak? - wycedziłem jeszcze przez zaciśnięte zęby.
- Taaak... - usłyszałem cichą, acz bezczelnie pewną siebie odpowiedź.
Macie rację, odwróciłem się i odszedłem. Ależ musiał wtedy mieć minę, prawda? Niestety, nie dane mi było jej dostrzec, gdyż byłem już odwrócony i odchodziłem.
Niecałe pół godziny później, niezobowiązującym truchtem biegnąc w stronę jaskini, w której spodziewałem się zastać strażników z WWN, krzyczałem na całe gardło:
- Przyjaciele! Stróże moi prawa! - na całe szczęście już na długo wcześniej postarałem się o to, by zacząć stopniowo pogłębić współpracę służb obydwu watach i by służby porządkowe jeszcze bardziej niż zwykle, zlały się w całość.
Dwaj wystawili dzbanki z zaspanymi ślepiami poza jaskinię.
- Czego się drzecie, towarzyszu?
- Szybko, mam tą szpiegowską miernotę...
- Kogoś aktualnie szukamy? - strażnik wyszedł przed jaskinię i otrzepał się, z lekkim syndromem nieokrzesania spoglądając na swojego kompana.
- Teraz już szukacie, zaatakował mnie! I to gdzie! W jaskini mojej...
- Ćś, czekaj, po drodze nam wszystko opowiesz - mruknął, z boleściwym jękiem przecierając powieki i gestem wzywając kolegów do pójścia ze sobą.
- Właśnie doszło do napadu na posła! Czy wy to rozumiecie...?! Zagrożone zostało bezpieczeństwo wewnętrzne naszej watahy, mieliście stać na straży wspólnego prawa, bierzcie się do roboty!
- To tutaj - ulubiona wersja politycznego uśmiechu przyszłego zwycięzcy wreszcie pojawiła się na moim pysku, gdy wilki ruszyły rozbrajać pomieszczenie. Podreptałem za nimi, dla pewności trzymając się tego o najszerszym grzbiecie i przystając na wysokości wejścia.
- To ta gnida! - zaskrzeczał jeden z nich, wskazując łapą wilka, którego oczy pobłyskiwały w ciemności.
- Dawaj go, może być uzbrojony. A ty, łapy na ziemię i nie ru...
- Co się dzieje? Co to za najście? - basior o dwóch czołach kulturalnie uśmiechnął się, robiąc krok w stronę strażników.
- Atakuje! - ryknął ten, który akurat był najbliżej - brać go - zakończył, sam doskonale dając przykład perfekcyjnej interwencji antyterrorystycznej. Usłyszałem stłumione kości ze słabo otłuszczonych części ciała, uderzające o twardą, piaszczystą ziemię. Gdy reszta ruszyła wesprzeć kolegę, i tak nie było już czego zbierać.
- Pójdziesz z nami, ptaszku - stęknął szerokogrzbiety basior, średnio zgrabnie próbując wykręcić łapę aresztowanego - będzie ładne parę paragrafów.
- Raczycie żartować - tamten ruchem głowy strzepnął kilka kropel krwi z podbródka, nadal jednak starał się mówić spokojnie - jakich paragrafów? Przecież nie ma tu takiej księgi praw. Z jakiej racji chcecie mnie zamknąć?
- Na czterdzieści osiem godzin mogę zamknąć każdego, chociażby za niedobór mózgu. A o przedłużeniu porozmawiamy, jak wykluczone zostanie szpiegostwo na rzecz wrogich watah i działalność terrorystyczna. Wyprowadzić - fuknął strażnik.
Zdaje się, że nawet mnie nie zauważył, gdy przechodzili obok wyjścia. A może jedynie w ciągu sekundy ledwie rzucił okiem. Ziewnąłem, zastanawiając się jeszcze przez chwilę, czy iść za nimi, czy zostać i wokół jaskini poszukać Konwalii. Ostatecznie jednak zwątpiłem, by wadera będąc w pobliżu nie usłyszała całego zajścia i nie ujawniła swojej obecności choćby z ciekawości.
Chwilę później podążałem już śladem całego towarzystwa. Emocje zdążyły już trochę opaść, a ja "na chłodno" zadałem obie pytanie: co tamten typ robił w jaskini Konwalii? Ba, gdybym znalazł ich tam razem, chociażby wieczorem, przy kolacji czy czymś takim, byłoby to coś zupełnie innego, niż to, co zastałem rano. A on po prostu spał w nieużytkowanym pomieszczeniu, w dodatku sam.
A może Konwalia nawet nie wiedziała o jego obecności?
Idąc, poczułem zły zapach, który na chwilę oderwał mnie od ponurych przemyśleń. Nastawiłem uszu, odruchowo jeżąc sierść na grzbiecie i podkulając ogon. Ludzie.
Pędem ruszyłem przed siebie, słysząc w oddali odgłos jadącego wolno po polnej drodze samochód półterenowy z otwartą przyczepką zamiast tylnego siedzenia, na której siedziało dwóch mężczyzn.
- O, popatrz, wilk!
- E, chyba pies - usłyszałem z bezpieczniejszej odległości, gdy minęli moje położenie i pojechali dalej.
- Co ty, tu by się pies nie uchował, to też pewnie zaraz zjedzą...
Zatrzymawszy się w trochę większej odległości, sparaliżowany strachem jeszcze przez kilka sekund obserwowałem, jak przejechali jeszcze kilkadziesiąt metrów i zatrzymali się, wyrzucając coś z przyczepki. Dopiero jakieś następne ich krzyki otrzeźwiły mnie nieco i dały sygnał do ucieczki. Ot, jeden z stresujących incydentów, o których lepiej zapomnieć.
Wróciłem na swój szlak.
< Panie Eothar Atsume? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz