niedziela, 13 października 2019

Od Agresta CD Konwalii Jaskry Jaśminowej - "W Świetle Dnia"

Może to zabrzmieć jako wstęp do czegoś, czego ani ja, ani Wy nie chcielibyście słyszeć. Niejeden już zresztą przy okazji innych opowieści, wspominał o tym. A jednak posłuchajcie ten ostatni raz, bym nigdy więcej nie musiał szargać pamięci imion, które odeszły.
Minęło ledwie kilka dni od czasu, gdy Konwalia Jaskra Jaśminowa została sierotą. Czy ostatecznie, można się nie zgodzić, ale fakt faktem, z piątki stanowiącej ich delikatnie dysfunkcyjną rodzinę pozostała tylko dwójka.
Dni te umiejscowione były tuż przed czasem, w którym po raz pierwszy spotkałem Konwalię nie jako szczeniaka, a jako dorosłą już waderę. Do niej przejdziemy jednak w odpowiednim momencie, do wszystkiego najlepiej dążyć po kolei.

Dzień pierwszy. Zanim Szkło wszedł do jaskini, usłyszał oschły głos pani medyk.
- Pacjent zdejmie z szyi tę nić, albo zerwę ją własnoręcznie. Nie wytrzyma tego ani twoja psychika, ani skóra. Prędzej czy później zedrzesz ją sobie do kości.
Mundus leżał na sienniku, pod ścianą. Westchnął i leniwie przeniósł na nią wzrok, nie unosząc nawet głowy. Dopiero wtedy zauważył swojego przyjaciela stojącego przed wejściem.
- Można? - zapytał basior, zaglądając do środka - przyszedłem odwiedzić kolegę.
- Proszę - odparła nieco spokojniej - może uda ci się podnieść go na nogi, bo mnie zaczyna to już denerwować.
- Jak się dziś czujesz? - zapytał płowy wilk.
- W ogóle nie czuję.
- To chyba jakiś postęp - Szkło zmusił się do smętnego uśmiechu.
- Dałam mu trochę ziół na nerwy - wtrąciła Etain - ale chyba słabo działają.
- Działają - wymamrotał pacjent i przymknął oczy - chyba za mocno. Ja... słyszałem wycie psa. W środku lasu, pod jaskinią. Rozumiesz to, Szkiełko?
- Co to za pies? Może trzeba...
- Tu nie ma psów. Nie ma psów tam, gdzie są wilki - pokręcił głową.
- Ale - zastanowił się przez chwilę - jak to? Jeśli słyszałeś...?
- Taaak. I co jeszcze ci się, świrze, przyśniło? - usłyszeli nagle gdzieś z boku. Etain stała przed wyjściem i w słabym świetle słońca skrytego pod szeroką warstwą chmur przecierała szmatką jakieś gliniane naczynie.
- Powiedziałbym, ale nie chcesz mieć świadomości, mając mnie pod swoim dachem - ten uśmiechnął się słabo, jednak z cieniem swojej dawnej przekory. Na koniec dodał cicho - kto słyszy coś, czego nie ma, Szkło? Jak nazywa się ktoś taki?
Kiedy słowa wybrzmiały, zastąpił je coraz wyraźniejszy odgłos kropel deszczu gęsto spadających na ziemię. Nadchodziła burza. Wilk z niepokojem popatrzył na swojego przyjaciela.

Dzień drugi. Mundurek wreszcie zdołał podnieść się, wyjść ze szpitala i pójść przed siebie.
- Cholera jasna! - krzyknął w pewnej chwili, zatrzymując się pośrodku lasu i wbijając pazury pod wilgotne igliwie, które posypało się na boki - za nich wszystkich po kolei, za wszystko to, czego nie zrobiłem, niech wreszcie odezwie się ten słynny głos sprawiedliwości! - zadrżał, unosząc jeden ze szponów i, powstrzymując go w ostatniej chwili przed szarpnięciem za wiszącą na szyi nić, poprawił na sobie coś w rodzaju płaszcza o barwie ciemnej wiśni. Medyk dała mu ten kawałek materiału w przypływie litości po kilku dniach, które spędził leżąc na szpitalnym sienniku i trzęsąc się z zimna, z bliżej nieokreślonego powodu. To był podobno bardzo silny, wewnętrzny chłód - wiesz, do kogo mówię, nędzna maro.
Opuścił głowę i nagłym ruchem oparł się o pień jednego z rosnących wokół drzew. Przyciskając do niego skroń przez moment trwał w bezruchu. Gdy otworzył oczy, zaczął dostrzegać, że wszystko wokół, co jeszcze przed chwilą wydawało się stałe, zaczyna w niepokojący sposób poruszać się. Falować, drżeć. Opuścił wzrok na jeden ze swoich szponów i słabym ruchem podniósł go. On również drżał. W dodatku coś zaczęło huczeć mu w głowie.
- A więc jednak, tak...? - przetarł oczy skrzydłem - kiedyś musi być ten pierwszy raz. U każdego mózgu można wywołać atak - bezsilnie zsunął się na ziemię. Nieznanego pochodzenia huk, jaki zaczynał przedzierać się przez jego słuch, powoli przycichał. Szary ptak zamknął oczy, przez chwilę słysząc jedynie własny, urywany oddech. Coraz spokojniej.
- Ej, weź się w garść! To nie padaczka, tylko nerwy - gdzieś nieopodal dał się słyszeć kompletnie beztroski, trochę cyniczny, kobiecy głos - ileż to czasu się nie widzieliśmy? Zatęskniłeś?
Otworzył oczy o podniósł wzrok, przez chwilę wodząc nim wokół. Miał wrażenie, że jego szpony drżały coraz bardziej.
- Gerania - szepnął*.
- A kogo się spodziewałeś, misiu pysiu?
- Nie wiem. Nie spodziewałem się, że się pojawisz.
- Zauważyłeś, że jesteśmy w Skrytym Lesie? - czarna jak noc wilczyca usiadła obok niego, grzbietem gwałtownie opierając się o drzewo i odetchnęła pełną piersią - to moje ulubione miejsce. No, czego chciałeś, nieboraku? Krucho z tobą.
- Masz wszystkie te swoje czary...
- Nie mam zaklęć na miłość, która nie do końca dobrze trafiła.
- Znasz mnie prawie od dzieciaka. Potrafisz powiedzieć, co mam dalej robić? - jego słowa były coraz cichsze. Wadera uśmiechnęła się lekko.
- Jak to, co? Knuć podstępy, manipulować, kombinować, robić za zdrajcę stanu, niszczyć marzenia przywódców, to co zwykle. Masz teraz pole do popisu - ucięła, po czym dodała z zastanowieniem - a może twoja nowa znajomość z niejakim Agrestem jest zwyczajną, rozpaczliwą próbą powrotu do tej przetartej wcześniej ścieżki, na której czujesz się najbezpieczniej? Nie spodobało ci się bycie nieschematycznym?
- Coś niedobrego dzieje się ze mną od pewnego czasu.
- Wydaje się to całkiem normalne, gdy tak szurnięta iluzja osobowości po raz kolejny ulega zmianie. Poczekaj, od jakiego czasu?
Zamilkł na chwilę, myślami wracając do pierwszych chwil spędzonych z Rutenem, ale nie powiedział tego na głos. Myślę, że uczciwość by mu na to nie pozwoliła.
- Aha, aha - wadera przyglądała mu się z pobłażliwym uśmieszkiem - no właśnie. Motyl Nocny. A tak przy okazji, wiadomo, kto nim naprawdę był?
- Pewnie słyszałaś o Lidze Beżowych Ziem - mruknął, udając, że nie słyszał poprzedniego pytania. Motyle były i pozostały przynajmniej dwa.
- Oczywiście, zazwyczaj przypadkiem obija mi się o uszy, co dzieje się a tych terenach. Zresztą to mniej więcej podobnie jak tobie, czyż nie? No, już, wiem, do czego zmierzasz, ale muszę zaprzeczyć. Za czasów ligi pokazano cię jako kogoś zupełnie innego od tej wrednej szui, którą byłeś wcześniej, zauważyłeś? Ale to nie znaczy, że jedno lub drugie było mniej prawdziwe. To i to byłeś po prostu ty - przerwała na moment. Wyglądała teraz na nieco zamyśloną - Mundurek... co jest z tobą nie tak? Nie jesteś nawet wilkiem. Dlaczego żyjesz, jakbyś był jednym z nich? Zamiast latać jak orzeł, być władcą tego, co niedostępne dla psowatych, wolisz tu, na ziemi, zapominać, że masz skrzydła.
Wzruszył ramionami.

Dzień trzeci. Wieczorem, w szpitalnej jaskini, w której spędzał wtedy większość czasu, odwiedziła go ona. Moja naj... a, nieważne. Nie był to może najbardziej odpowiedni moment na szczerą rozmowę. A być może właśnie o lepszy byłoby trudno. Minęło ledwie kilka dni. Życie ich obojga zmieniło się diametralnie.
W jaskini byli sami, a na zewnątrz trwała jedna z ostatnich, a być może ostatnia tego roku burza. Z początku po prostu siedzieli i patrzyli sobie w oczy.
- Konwalio - gdyby nie było tak ciemno, udałoby się jej dostrzec, jak jego źrenice zaczynają się rozszerzać - jeśli jakakolwiek miłość jest czymś, co znam, możesz być pewna, że cię kocham. Nie jak siebie samego, tamto uczucie jest zbyt niestabilne. A ty możesz być pewna, że zawsze masz mnie po swojej stronie. Wiem, nie jestem teraz nikim godnym zaufania, ale powinniśmy trzymać się przede wszystkim siebie, bo nikomu tutaj nie zależy ani na twojej, ani na mojej pomyślności. Nikomu tutaj nie zależy na tobie bardziej, niż mi.
Pamiętał ją, jako szczenię. Ledwie narodzone, bezimienne, już przekazane pod opiekę tamtym wilkom. Azair i Ruten. W tamtej chwili obaj już nie żyli. Być może dopiero to było powodem, dla którego całą siłę uczucia, którym do niedawna darzył kogoś innego, przelał na nią.
Wilki. Ciekawiły go. Ale w jego sercu miejsce mogły znaleźć tylko nieliczne spośród dusz, które spotykał. Ja chyba nigdy nawet nie ośmieliłem się tam zapukać.

Dzień czwarty. Naprawdę wiele się zmieniło, nie tylko dla Konwalii i jej nieszczęsnego ojca, czy jak tam inaczej można go nazwać, ale i dla dwóch basiorów, które, chcąc nie chcąc, w jakiś sposób związane były z całą tą historią.
To mój brat i ja. Do niego jeszcze przez długi czas powracały słowa matki, a do mnie słowa, które cytował. Niemal ze łzami w oczach, ale przecież to on, dzielny Szkiełko, który nie płakałby z tak błahego powodu.
Mamo, kim był mój ojciec? Dlaczego nigdy nic mi o nim nie mówiłaś? Być może był nie tym, kogo kochałaś, ale dlaczego nie mogę po prostu wiedzieć, kim był?
Był złym wilkiem, synku.
Co to musiał być za wilk, jeśli nie chcesz zdradzić mi nawet jego imienia?

- Nie! Nie, nie, nie - na moim młodym, naiwnym pysku pojawił się uśmiech niedowierzania. Cofnąłem się o krok i energicznie pokręciłem głową - nie, nie... nie. Łżesz jak pies.
Szkło patrzył na mnie w skupieniu i również lekko poruszył pyskiem, najpierw w jedną, potem w drugą stronę.
- Już lepiej? - zapytał delikatnie, gdy na chwilę zamilkłem, przecierając łapą czoło.
- Mógłbym tak długo - westchnąłem trochę, jakbym chciał spazmatycznie się zaśmiać - to jakiś chory żart. Ten psychol, morderca? Naszym ojcem?

Dzień piąty. 
- Daleko? Do twojej jaskini? - zastrzygłem uszami, w jednej chwili wyłapując moment, w którym należy zareagować. Zrobiłem to w zasadzie bez namysłu, zdając się na natchnienie - ależ czy to problem? Nasza, związkowa, jest całkiem blisko.
- Ach tak, sama nie wiem - całą swoją postawą zaprezentowała bardzo piękne wahanie - tylko sprawię kłopot...
- Żaden kłopot, nie mógłbym spać spokojnie ze świadomością, że po nocy błąkasz się samotnie.
- Dobrze mieć kogoś takiego obok siebie - w jej półprzymkniętych oczach dostrzegłem w jakiś sposób znajomy wyraz, który widywałem już wcześniej u innych wader.
Uśmiechnąłem się pod nosem, witając motylki w brzuchu. Moglibyśmy pewnie jeszcze przez ładnych kilka minut schlebiać sobie i robić słodkie oczy. Ale, no błagam.
- No dobrze - westchnąłem - skoro oboje wiemy, o co nam chodzi, darujmy sobie niepotrzebne słowa.
Resztę wieczoru spędziliśmy razem, ani na chwilę nie przestając patrzeć sobie w oczy. Tak, to bez wątpienia była jedna z przyjemniejszych nocek, jakie spędziłem w WSC. I choć miałem świadomość, że oprócz praktycznej w pewnych sytuacjach, miękkiej sierści, w mojej powierzchowności nie było raczej niczego co mogłoby być obiektem westchnień okolicznych wilczy, miałem wrażenie, że pannie Konwalii tyle wystarczyło do szczęścia.
Nazajutrz obudziłem się, czując jej ciepło, ciągnące się przez całe moje ramię i żebra. Przeciągnąłem się beztrosko. Wadera zdawała się wciąż spać. Teoretycznie położenie wyłaniającego się zza cienkich chmur słońca tuż nad horyzontem zobowiązywało mnie do otworzenia swojego stanowiska i rozpoczęcia pracy, ale... przecież nikomu się nie spieszyło. Odwróciłem się delikatnie, aby nie obudzić opierającej się o mnie dziewczyny i popatrzyłem na jej biały pyszczek. Tego poranka wyglądał wyjątkowo ślicznie. Urody mogły pozazdrościć jej wszystkie te głośne, obwieszające się dziesiątkami ozdób pannice z bogatych rodzin, które widywałem już nieraz i nie w jednym miejscu. A ja uwierzyłem, że delikatny kwiat, ta najpiękniejsza Konwalia, była moja.

< Konwalio? >
* Patrz: Gerania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz