sobota, 5 października 2019

Od Konwalii Jaskry Jaśminowej -"Zapałki z papieru", cz. 4

Przyjrzyj się jej, czyż nie jest piękna?
— Kto to? — zapytałeś po prostu, zupełnie, jakbyś nie rozpoznawał koloru własnej sierści, swojej dumy i swojego chodu.
Jakbyś nie rozpoznawał w niej swojej latorośli, krwi z twojej krwi.
— To ona? — zdziwiłeś się, w końcu dostrzegając podobieństwo.
Ona. Oczywiście, że ona.
— Ma jej oczy — rzuciłeś cicho po chwili ciszy.
O nie, nie jej. Ale ci tego nie powiem.
— Czego nie powiesz? — Odwróciłeś się do mnie ze zmarszczonymi brwiami.
Prawdy. Nie powiem ci prawdy. Wątpię, żebyś był na nią gotowy.
Swoimi palcami delikatnie nakierowałam twój pysk, żebyś przyjrzał się jej bliżej.
Zamachałeś parę razy swoimi białymi skrzydłami, pokrytymi szarymi plamami sierści, tak podobnymi do kolorów Konwalii. Nie lubiłeś, kiedy ktoś cię trzymał.
Masz jeszcze chwilę, żeby na nią popatrzeć i uświadomić sobie, ile straciłeś.
— Nie uczyłem ją chodzić... — wyszeptałeś ze smutkiem. — Nie słyszałem jej pierwszego słowa...
Przez swoją młodzieńczą głupotę zniszczyłeś jej życie. Urodziła się w rodzinie, która poprowadzi ją do zguby.
Żałujesz?
— Tak... — wymamrotałeś, a pojedyncza łza spłynęła po twoim policzku. Tam, gdzie upadła, wyrósł piękny kwiat o białych płatkach.
To koniec, Jaśmin. Spełniłam twoją ostatnią prośbę.



Biała wadera spokojnym, acz radosnym krokiem przemierzała las. Była taka szczęśliwa, gdy przeleciał nad nią kruk. Pokusiła się nawet o zakrakanie, tak jak on.
W samotności mogła naprawdę być sobą. Odrzucić maskę wyniosłej, dumnej damy i pokazać światu prawdziwą Konwalię, radosnego szczeniaka, zachwyconego wszystkim, co ją otacza.
To smutne. Smutne, że bez powodu przybrała sobie rolę niszczącą jej wewnętrzne ja. Ale już nie da się na to niczego poradzić.
Nagle wadera zatrzymała się. Mały, delikatny kwiatek. Prawie go zdeptała.
Nachyliła się nad nim. Powąchała.
Prześliczny. Taki drobny, taki malutki. A tak pięknie pachnie...
Rozejrzała się dookoła, siadając.
Chyba układała jakiś wiersz, bo widziałam, jak kej wargi poruszają się w rytm słów. Bezgłośnie, ale jednak.
Po chwili, zadowolona, uśmiechnęła się szeroko i otworzyła z powrotem oczy. Chyba nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że je zamknęła.



— Matko? — odezwała się pewnego razu wadera, zbierając z Kobietą zioła. — Czy masz coś na ukojenie bólu?
Istota zmierzyła ją łagodnym, ale i zdziwionym spojrzeniem.
Przez chwilę odpowiedział jej tylko szelest suchych liści.
— Mój... Przybrany ojciec. Nie jest z nim najlepiej  — wyjaśniła, spuszczając wzrok. — Nie zrozum mnie źle, on nigdy nie był normalny, ale teraz... Kiedyś nie okazywał żadnych emocji, był jak pusta skorupa... A teraz czuje zbyt dużo.
Teoretycznie nie musiała nic mówić. Matka wiedziała, wiedziała wszystko, o czym Konwalia chciała jej powiedzieć. Ale tym razem wadera musiała poukładać własne myśli, dla spokoju swojej duszy.
— Snuje się tylko pomiędzy moją a swoją jaskinią, żre jakieś zielska i jagody, wygląda jak chodzący trup. Gada sam do siebie, a ostatnio przyłapałam go na płaczu. — Wadera gwałtownie rzuciła rośliną o ziemię. Kobieta podniosła ją delikatnie. — Przepraszam. Ale nie wiem już, co mam zrobić. Bądź co bądź, to członek mojej rodziny.
Westchnęła głośno i wyraźnie złagodniała.
— Po prostu się o niego martwię... — wyszeptała, bardziej do siebie niż do Kobiety.
Istota bez słowa wskazała ręką na różowy kwiatek, rosnący w pewnym oddaleniu od innych. Wadera podążyła za nią wzrokiem i aż się zachłysnęła.
— Nie ma mowy — zaprotestowała gwałtownie. — Nie mogłabym tego zrobić. Ani proponować mu niczego takiego!
Kobieta zesłała jej wizję wiewiórki, spokojnie zapadającej w wieczny sen.
— Nie obchodzi mnie, że on niczego nie poczuje! To mój ojciec, do cholery! — Jej głos zaczął wchodzić na niebezpiecznie wysokie tony. — Nie chcę go tracić, chcę, żeby było z powrotem tak, jak dawniej.
Matka pokręciła przecząco głową. Pokazała jej inną roślinę, kwiatuszek o drobnych, białych płatkach, mieniących się w wieczornym słońcu.
— Tak... — wyszeptała Konwalia głucho. — Może... Może to będzie najlepsza opcja...?



— Jak się czujesz? — zapytała Konwalia, kładąc łapę na ramieniu Azaira Ethala.
— Nijak — odparł, spoglądając smętnie na stokrotkę posadzoną na usypanej kupce ziemi. Stał parę metrów nad ciałem swojego przyjaciela, pierwszej osoby, dla której coś znaczył. Nie sądził, że go przeżyje, ba, w ogóle o takiej sytuacji nie rozmyślał!
— Ile jeszcze mi zostało...? — zapytał po chwili ciszy.
— Jakieś dwa, trzy dni... Zależy od ilości aktywności fizycznej. — Jej głos brzmiał jak głos kogoś obcego.
— Tak będzie lepiej. — Biały wilk nieco niezręczym gestem objął ją. — Nie byłbym w stanie zacząć wszystkiego od nowa.
Po policzku Konwalii spłynęła pojedyncza łza.



— Jak to działało? — zapytał Mundus, stojąc wraz z Konwalią nad dwoma grobami.
— Kwiat sprawiał, że wracał do swojego stanu sprzed tygodni, to zależy, ile tego zjadł — wyrecytowała głucho. — Jednocześnie masakrując jego organizm.  Powiedział, że jest już szczęśliwy. Może nawet jest w lepszym miejscu, albo odrodził się w innym ciele.
Ptak nie odpowiedział.
— Powiedział, że mam się nie smucić — oznajmiła nagle. — Pod koniec życia odezwał się w nim instynkt ojca. Zabawne, prawda?
Mundus wciąż milczał.
— Powiedz mi, przyjacielu...
Ale nie dokończyła. Jakby zapominając, co miała wcześniej powiedzieć, uśmiechnęła się lekko.
— Zostaliśmy tylko my, Mundurku.



To już kolejny z was. Zbieram wielkie żniwo.
— O czym ty mówisz? — Spojrzałeś na mnie tym swoim pustym wzrokiem.
O niczym, nie przejmuj się.
Więc się nie przejąłeś, tylko spojrzałeś na ptaka i waderę jeszcze raz.
— Czy spotkam go ponownie? — zapytałeś.
Oczywiście. Trafiliście do tej samej piekielnej dziury.
— To dobrze. — Uśmiechnąłeś się, po raz pierwszy szczerze. — Ruten powinien ucieszyć się z tak wiernego przyjaciela.


< C.D.N. >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz