Oxide spojrzała na Saturna jeszcze przez moment — jej wzrok
był spokojniejszy, ale wciąż przenikliwy. Podeszła do niego cicho i dotknęła
nosem jego policzka, jakby chciała zetrzeć z niego cień, który osiadł tam
chwilę wcześniej.
— Wiem, że nie chciałeś go skrzywdzić — powiedziała miękko.
— Ale pamiętaj, że on czuje więcej, niż pokazuje. — wadera odwróciła się i
odeszła w stronę polany, zostawiając ojca i syna samych.
Aiden spojrzał na młodego uważnie. Przez chwilę milczeli — a
potem przemówił.
— Myślisz, że zrobiłeś coś złego.
To nie było pytanie.
Saturn tylko skinął głową.
— Opal mi ufał. A ja… zrobiłem coś, czego nie da się cofnąć.
— Ufasz komuś, kto nie potrafi się bronić?
— Tak — odpowiedział bez zawahania. — Bo to mój brat. Nie
musi być taki jak ja. Albo jak ty.
W słowach Saturna było coś nowego — coś, co wcześniej Aiden
rzadko w nim słyszał. Nie tylko żal. Nie tylko skrucha. Ale przekonanie. Jakby
coś w nim wreszcie dojrzało. Basior spojrzał na niego przez dłuższą chwilę, po
czym kiwnął głową.
— Dobrze. To znaczy, że zaczynasz rozumieć, co to znaczy być silnym.
Młodszy uniósł brwi.
— To nie siła. To… to po prostu lojalność.
— Jedno nie wyklucza drugiego.
Saturn nie odpowiedział. W jego oczach pojawił się cień
determinacji.
— Pójdę do niego. Nie teraz. Ale wieczorem. Gdy będzie sam.
Aiden nie próbował go zatrzymać.
— W porządku. Ale nie mów za dużo.
Saturn zerknął w stronę drzew, gdzie zniknął Opalit.
— To akurat umiem.
Po chwili również się oddalił — wolno, bez pośpiechu. Słońce
zaczynało już zachodzić, a powietrze było coraz chłodniejsze. Cienie w lesie
wydłużały się, ale on nie bał się ich.
Wiedział, gdzie iść. I po co.
Noc zapadła szybko. Powietrze pachniało wilgotnym mchem,
chłodną korą i kurzem, który unosił się z leśnej ścieżki pod łapami brata.
Kiedy dotarł pod znajome, porośnięte bluszczem wejście do nory, zatrzymał się.
Nie chciał przestraszyć Opalita. Nie chciał też go rozgniewać. W środku
panowała cisza, przerywana tylko spokojnym oddechem. Delikatnie uniósł łapę i
zarysował pazurem wejście — ledwie słyszalnie, jakby pytał o zgodę.
— Wejdź, jeśli musisz — rozległ się cichy, zachrypnięty
głos.
Saturn odetchnął przez nos i wszedł powoli. Wewnątrz panował
półmrok. W kącie małej jaskini, na warstwie porządnie ułożonego mchu, leżał Opal.
Rudzik spał wtulony w jego bok, a jego małe ciało unosiło się i opadało w
spokojnym rytmie snu.
— Nie chciałem... — zaczął, ale urwał. Bo to nie było
właściwe słowo.
Brat nie spojrzał na niego. Głaskał łapą kota, jakby tylko
to utrzymywało go w spokoju.
— Wiem. Ale to niewiele zmienia.
— To nie był rozkaz. To nie była złość.
— A jednak bolało.
Starszy podszedł bliżej i usiadł naprzeciwko. Milczenie
między nimi było grube jak dym. Ale nie duszące — raczej ostrożne.
— Chciałem tylko, żebyś... żebyś nie był taki bezbronny. —
powiedział w końcu. — Ale zrozumiałem, że... nie jesteś. Nigdy nie byłeś.
Opi zaśmiał się cicho, ale nie było w tym śmiechu radości.
— Może nie jestem. Ale chyba nie jestem też tym, kogo wy
chcecie ze mnie zrobić.
— Nie chcę cię zrobić nikim, kim nie jesteś — odparł cicho.
— Tylko... chcę, żebyś przetrwał. Bo świat nie będzie cię pytał, czy jesteś
gotowy.
Zielonooki spojrzał na niego po raz pierwszy. Jego oczy
lśniły od łez, ale nie płakał. Po prostu... patrzył.
— A jeśli nie chcę tylko przetrwać?
Saturn zamilkł. Słowa utkwiły mu w gardle jak ości.
— To nauczę się być obok. Nie przed tobą. Nie za tobą.
Tylko... obok.
Długa chwila ciszy.
— Głupku — powiedział Opalit miękko. — I tak cię kocham.
Białowłosy uśmiechnął się blado.
— Też cię kocham, siostrzany duszku.
Opal zaśmiał się krótko. Wciąż trochę przez nos, wciąż
zmęczony.
— To zostań. Tylko... nie mów już nic.
Saturn skinął głową i położył się obok niego. Delikatnie,
uważając, by nie zbudzić kota. Rudzik poruszył się tylko nieznacznie, wtulając
się teraz między nich jak ciepły kamień. I tak, w ciszy, w cieniu jaskini, pod
miękkim oddechem lasu, bracia po raz pierwszy od dawna naprawdę odpoczywali.
Razem. Poranek przyszedł łagodnie, ale nieprzyjemnie wcześnie.
Promienie słońca przesączały się przez gęstwinę liści, wpadając do jaskini
chłodnym, bladym światłem. Opalit otworzył oczy pierwszy. Rudzik przeciągał się
ospale, rozpychając się między jego łapami jak rozpieszczone królewiątko.
Delikatnie zamruczał, jakby chciał przypomnieć, że nadal tu jest — i że nadal
ma pierwszeństwo. Saturn spał jeszcze, ułożony na boku, z pyszczkiem wtulonym w
łapy. Oddech miał spokojny, ale brwi delikatnie zmarszczone, jakby nawet we
śnie nie potrafił do końca się rozluźnić.
— Też masz złe sny? — szepnął, zerkając na kota.
Rudzik odpowiedział tylko głośnym „mrrr”, po czym spróbował
wejść Opalitowi na głowę. Młodzik prychnął śmiechem, ale nie powstrzymał go.
Zwierzak usiadł sobie między jego uszami, owinięty częściowo swoim ogonem, i
patrzył na śpiącego Saturna z góry, jak mały książę z tronu z miękkiej sierści.
— Ej. — Opalit sięgnął łapą i szturchnął brata w bok.
Ten poruszył się niespokojnie, mruknął coś niezrozumiałego i
w końcu uchylił jedno oko. Drugie zaraz potem.
— Żyjesz — stwierdził zaspanym głosem, widząc młodszego z
kotem na jego głowie. — To dobrze.
— On właśnie planuje przejąć panowanie nad światem —
powiedział, wskazując na futrzaka, który teraz czyścił sobie łapę z nieznośną
gracją.
— To by wyjaśniało moje przeczucia.
— Chodźmy coś zjeść, zanim ten tyran zażąda ofiary z
dziczyzny.
Saturn przewrócił oczami, ale wstał bez protestu. Wyszli z
nory razem, ramię w ramię — choć żadne nie komentowało, jak naturalnie to
przyszło. Rudzik podreptał za nimi z godnością, jakby prowadził procesję. Gdy
dotarli do jaskini, Oxide już czekała przy ogniu. Śniadanie parowało w misach:
pieczone warzywa, trochę mięsa, prażone nasiona i owoce. Aiden siedział obok, milczący, z czujnym spojrzeniem.
— Siadajcie — rzuciła wadera chłodno, ale bez gniewu.
Opalit usiadł pierwszy, Rudzik wskoczył mu zaraz na grzbiet,
a potem na ziemię, żeby zainteresować się miską Saturna.
— To nie jest dla ciebie — mruknął, odsuwając jedzenie, ale
bez przekonania.
Aiden w końcu się odezwał.
— Spaliście razem?
— Tak — odpowiedział Opalit.
— I?
— I nikt nie umarł — dodał Saturn.
Powietrze zrobiło się gęste. Oxide spojrzała przelotnie na
Saturna, potem na Opalita. Cisza trwała ułamek sekundy za długo.
— Dobrze — powiedziała w końcu. — Ale nie myślcie, że
wszystko już za wami. Treningi będą trwały. Ale... może trochę inaczej.
Białowłosy uniósł brew. Opal nie odpowiedział. Zajął się
jedzeniem, skupiając wzrok na misce, ale jego uszy były czujne, zwrócone na
każdą nutę w głosie ojca.
— Inaczej jak? — zapytał chłodno.
— Bardziej zrozumiale. Mniej brutalnie — powiedziała Oxide,
obrzucając Aidena wzrokiem, który mówił: to twoja wina, teraz wybrnij.
Basior westchnął, po czym przyznał:
— Może czasem zapominam, że siła nie bierze się tylko z
walki.
Saturn spojrzał na brata. Ten jednak nadal jadł w milczeniu.
— Nie zapominaj o tym — mruknął. — Bo jeśli znowu mnie
podrapiesz, każę Rudzikowi nasikać ci do łóżka.
Kot podniósł łeb z zainteresowaniem, jakby nie miał nic
przeciwko tej opcji. Starszy z nich uśmiechnął się lekko. Śniadanie smakowało
lepiej niż zwykle — nie przez przyprawy, tylko przez to, że byli razem.
Napięcie wisiało w powietrzu, ale może, po raz pierwszy od dawna, nie było już
zabójcze. Rudzik najwyraźniej poczuł się znakomicie. Wykorzystując to, że
wszyscy byli skupieni na jedzeniu i rozmowie, wskoczył na krawędź miski Aidena
i z godnością zaczął wąchać jej zawartość.
— Nie. — jego głos był ostry jak cień w samo
południe. — Złaź.
Zwierzak spojrzał na niego z autentycznym brakiem
zrozumienia, a potem ostentacyjnie oblizał sobie łapkę, zostając tam, gdzie
był. Następnie ziewnął. Bardzo szeroko. Bardzo pogardliwie.
— Opal. — Aiden zacisnął zęby. — Zabierz to
stworzenie zanim... zanim coś mu się stanie.
— To było groźne — zauważył Saturn z pełnymi ustami. — Bardzo
ojcowskie.
— To nie jest ojcostwo. To jest instynkt samozachowawczy.
Opalit westchnął, wziął Rudzika na grzbiet i podniósł się.
— No chodź, terrorysto. Czas na królewską porcję. Tylko nie
pluj na ojca po drodze.
Zwierz zamiauczał jakby zadowolony i rozciągnął się na jego
karku niczym szalik. Gdy dotarli do nory, wilk ostrożnie postawił go na miękkim
posłaniu i wysypał do miseczki kilka kawałków gotowanych warzyw i czegoś
suszonego, co miało smakować jak mięso — choć kot spojrzał na to jak na
osobistą obrazę.
— Zjesz albo nie dostaniesz nic. I nie próbuj znowu kraść
surowego korzenia z mojej torby, bo wiesz, że będziesz potem wymiotować. —
powiedział, uśmiechając się pod nosem.
Kotek spojrzał na niego, po czym zaczął jeść — powoli, z
namysłem, jakby tylko dlatego, że łaskawie się zgadza. Opalit wrócił na
dół, gdzie reszta nadal jadła. Siadł, tym razem z własną miską, pełną
pieczonych buraków, orzechów i czegoś, co przypominało kiszoną kapustę. Aiden
spojrzał na jego miskę. Potem na twarz syna. Potem znowu na miskę.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
— Wiesz, że to nie da ci siły.
— A jednak wystarcza, by mnie nie zabiło to, co ty
nazywasz obiadem.
Saturn parsknął.
— Opal żywi się moralną wyższością i słonecznikiem. To
działa.
— A kot? — Aiden zmrużył oczy.
— On żywi się chaosem. — odparł Opalit ze śmiertelną
powagą.
Na moment zapadła cisza. Potem Oxide zaczęła się śmiać —
krótko, cicho, ale szczerze. Basior westchnął głęboko, podnosząc oczy do nieba,
jakby pytał duchy przodków, czym zasłużył na takie dzieci.
— Kiedyś będziecie musieli poważnie podejść do życia.
— mruknął, ale już bez jadu.
— Dziś nie jest ten dzień — odpowiedział Saturn,
wbijając orzech w środek kawałka pieczonej dyni. — Dziś świętujemy ocalenie
miski od kociego zamachu stanu.
— Nie przesadzaj. Jeszcze nie próbował nas pozbawić
tronu. — dodał brat.
— Daj mu czas. — dokończyła Oxide i tym razem wszyscy
się uśmiechnęli.
Chwilę po posiłku, matka dźwignęła się z miejsca i spojrzała
przez otwarte wejście jaskini na rozedrgane od gorąca powietrze. Nawet liście w
górnych partiach drzew wisiały bez ruchu, przytłoczone żarem. Pozostali jedli
powoli, ospale, jakby grawitacja tego dnia działała podwójnie.
— Wiecie co... — mruknęła, zamiatając za sobą ogonem.
— Jest za gorąco, żeby siedzieć tutaj i dusić się w tym cieple. Proponuję
wypad na plażę. Może przy okazji ochłodzimy sobie łapy, popływamy. Opal, kot
może iść, jeśli będzie się trzymał z dala od meduz.
Saturn podniósł głowę jak pies usłyszawszy słowo
"spacer".
— Plaża? Taka... z wodą i piaskiem, czy taka, co wygląda
jak bagno i śmierdzi jajkiem?
— Taka z wodą i piaskiem, geniuszu — mruknął Opalit,
już znacznie żywiej. — Dobrze ci zrobi trochę słońca, a nie tylko mroczne
myśli i domowe gulasze.
Aiden uniósł brew.
— Nie planowałem kąpieli. Nie przepadam za piaskiem
między opuszkami.
— To się nie tarzaj jak młody borsuk, to nie wlezie
wszędzie — rzuciła Oxide, przeciągając się. — Chłopcy, ruszcie zadki.
Bierzcie słomiane kocyki, bierzcie kociaka, bierzcie siebie nawzajem i w drogę.
Chcę mieć przynajmniej trzy godziny niesiedzenia w tej pieczarze.
Saturn spojrzał na Opalita, który już zmierzał po Rudzika.
Kot był najpierw niezadowolony, że znowu się go rusza, ale gdy usłyszał
"plaża", nagle wylądował na jego grzbiecie i przeciągnął się jak
królewicz.
— On się chyba bardziej cieszy niż my wszyscy razem
wzięci — zauważył Saturn.
— On chce zabić mewę. Czuję to — mruknął młodszy,
zakładając swoją torbę na szyję.
— Nie pozwól mu. Te drą się głośniej niż nasza matka, jak
wdepnie w kaktusa.
Oxide nie odwracając się rzuciła przez ramię:
— Słyszałam to!
— Wiem.
— Nie żartuj sobie ze swojej matki, Saturn.
— Ależ skąd. To był komplement. Jesteś bardziej
przerażająca niż mewy. To nie lada osiągnięcie.
Aiden tylko pokręcił głową, zabierając resztki śniadania do
swojej torby uwitej przez jego partnerkę ze skóry.
— Zginę kiedyś od waszego poczucia humoru. I nikt mnie
nie odnajdzie, bo zakopiecie mnie pod piaskiem i podpiszecie: “zupa z Aidena”.
— Zupa byłaby wegetariańska — rzucił Opalit przez
ramię.
— To nie zupa. To kara boska — dodał Saturn.
Oxide, z zapałem godnym wyłącznie kogoś, kto właśnie ogłosił
mini-wakacje, zaczęła pakować swoją torbę tak, jakby wybierali się na cały tydzień.
Wśród miękkich, trawiasto-słomianych koców, glinianych misek i woreczków z
przysmakami znalazło się też kilka słoiczków z ziołami — niekoniecznie tymi do
herbaty — oraz obiekt, który Opalit i Saturn nazwali kiedyś roboczo „Matką
Chmur” — słynne, zdobione bongo matki, oplecione kolorowym sznurkiem i
piórkami.
— Ty serio to bierzesz? — jęknął Saturn, zerkając na
pakunek. — Na plażę? Gdzie są dzieci? Mewełki?
— Słońce piecze, fale szumią, piach grzeje w tyłek.
Powiedz mi, kiedy, jeśli nie teraz? — matka uniosła brew z takim wyrazem
twarzy, jakby naprawdę nie widziała w tym niczego niezwykłego. Aiden tylko
westchnął w duchu, ale nic nie powiedział. Już dawno wiedział, że pewne bitwy z
Oxide są przegrane z definicji. Zresztą — miała rację. Upał był nie do
zniesienia. Może wszyscy tego potrzebowali. I tak, wśród śmiechów, sarkazmu i
brzęku pakowanych naczyń, cała rodzina ruszyła w stronę plaży, a powietrze za
nimi wypełniło się lekkim zapachem morza i... bardzo zdeterminowanego kota.
Miejscówka była cicha i niemal nietknięta — zakole szerokiego morza, z miękkim,
jasnym piaskiem i niskimi wydmami, otoczone z jednej strony lasem, a z drugiej
łagodnym urwiskiem. Woda lśniła jak rozlana stal, a powietrze falowało od
gorąca. Opalit zszedł pierwszy, ostrożnie niosąc Rudzika, który od razu zaczął
przymierzać się do patrolu po piasku. Jego ogon sterczał w górze, łapy
zagłębiały się w miękkim futrze, a pysk miał nastawiony w tryb „łowca
wszystkiego, co się rusza i wygląda głupio”.
— Zostaw tę ważkę, jesteśmy tu z misją relaksu —
mruknął młodzieniec, stawiając go w cieniu.
Saturn rzucił się w piasek z teatralnym jękiem ulgi.
— Czuję jak moje kości wyparowują i to jest najlepsze, co
mi się dziś przydarzyło.
Oxide tymczasem rozłożyła zioła, zaczęła skręcać coś
cienkiego i pachnącego, a potem z triumfalnym błyskiem w oku postawiła bongo na
płaskim kamieniu, jak relikwię.
— Dziś nie trenujemy, dziś się odpływa.
— Duchowo czy dosłownie? — zapytał Opalit, zdejmując
z szyi swoją torbę.
— Obie opcje są akceptowalne — odparła wadera z
uśmiechem.
Kot w międzyczasie wpakował się do leżakującego Aidena na
jego ogon, powodując, że basior fuknął i spróbował go zepchnąć, bezskutecznie.
Rudzik przywarł do futra jak pasożyt z misją.
— To stworzenie ma w sobie demona. — burknął. — Chyba
mnie oswaja.
— Wiesz, że niektóre kultury uznają to za zaloty —
odparł Saturn z szelmowskim uśmiechem.
W odpowiedzi ojciec tylko wyciągnął łapę i bezceremonialnie
wcisnął syna pyskiem w piasek. Śmiech Oxide niósł się echem wzdłuż brzegu, a Rudzik w końcu zdecydował się zwinąć na kocu przy niej. Opalit rozciągnął się
obok z zamkniętymi oczami. Na krótką chwilę wszystko ucichło — z wyjątkiem
szumu wody i trzasku rozpalanej przez waderę mikstury. Plaża stała się azylem.
Nawet jeśli tylko na dziś. Popołudnie mijało leniwie, jakby czas sam wpadł w
drzemkę pod parasolem z liści. Słońce przesunęło się niżej, a cień drzew zsunął
się bliżej wody, niosąc ulgę rozgrzanym łapom. W powietrzu unosił się zapach
suszonych ziół, słonej wody i... spalenizny?
— Opal, twój owoc się pali! — wrzasnął starszy z
braci, wskazując coś dymiącego przy ognisku.
— To miał być karmelizowany melon! — Opalit poderwał
się i błyskawicznie zaczął dmuchać na przypalony plaster.
— To jest zwęglażony meteor. — Aiden spojrzał
sceptycznie i odsunął podejrzaną bryłę patykiem.
— A ja się tak starałem... — jęknął młodszy, zerkając
na Rudzika, który ewidentnie uznał spaleniznę za przysmak i właśnie próbował zwinąć
ją w pyszczek.
— Kot uważa, że nie wyszło źle. To już coś — dodała
Oxide, oferując synowi kawałek suszonego mango w geście pocieszenia.
Saturn, znudzony, zaczął rysować palcem po piachu twarze
Aidena w różnych emocjach — od „wściekły generał” do „zawiedziony ojciec”. Gdy ten w końcu to zauważył, przewrócił oczami i przerzucił
na niego garść piasku. Wadera zaśmiała się i odchyliła głowę, wciągając
powietrze pełne ciepła i dymu.
— Zawsze myślałam, że plaża jest tylko do wygrzewania
się. Ale teraz czuję się jak opiekunka kolonii dla trzech emocjonalnie
uszkodzonych samców.
— Ej! — zaprotestowali zgodnie bracia.
— Z jednym kotem!
Rudzik w tym momencie właśnie wspiął się Aidenowi na grzbiet
i zaczął lizać jego ucho. Basior zamarł.
— ...i jednym agentem chaosu — dokończyła z
rozbawieniem.
Słońce zaczęło przygasać, zostawiając na wodzie smugi złota.
Saturn zwinął się obok Opalita, który znowu pogłaskał kota — może trochę zbyt
delikatnie, jakby ciągle przepraszał za to, co się stało rano. Ich ramiona
stykały się lekko, ale żaden nie skomentował tego na głos.
— Powinniśmy częściej robić takie rzeczy — mruknął
wreszcie Opalit.
— Takie jak: grillować owoce do węgla i znosić obecność
ojca? — szepnął Saturn z uśmiechem.
— Nie. Takie jak: być razem. Bez krzyków. Bez ról.
Brat spojrzał na niego i skinął lekko głową.
— No... to możemy spróbować. Chociaż nie gwarantuję braku
sarkazmu.
Na tle czerwieniejącego nieba Oxide odpaliła bongo raz
jeszcze, zaciągając się głęboko, a potem wypuszczając chmurę dymu w kształcie krzywego serduszka. Wieczorne niebo przybrało barwę dojrzałej brzoskwini, a świat
zanurzył się w złoto-różowej poświacie, jakby sam czas rozpłynął się w leniwym,
letnim oddechu. Powietrze pozostało ciepłe, delikatne — niczym dotyk rozgrzanego
piasku na futrze. Wśród zapachów soli, dymu z ogniska i suszonych ziół
dominował jeszcze jeden – charakterystyczny, cytrynowo-konopny aromat, który tylko
jedna osoba mogła przynieść ze sobą na plażę. Białowłosa podsunęła Aidena
bliżej ogniska, gdzie na kamieniu spoczywało już jej ozdobne bongo.
— Dalej, nie udawaj kamienia. Trochę relaksu ci nie
zaszkodzi. — rzuciła z figlarnym błyskiem w oku.
— Oxide, ja nie... — Aiden zawahał się, ale gdy spojrzał na jej
zrelaksowaną sylwetkę i ciepły uśmiech, westchnął. — Ale tylko raz.
— Mhm, tak, „raz”... — wymruczała z przekąsem i
podała mu bongo.
Opalit i Saturn zamarli w połowie gryzienia pieczonych fig.
Rudzik, siedzący pomiędzy nimi, też przestał chrupać ogonek jakiegoś owada i
spojrzał w stronę Aidena z taką samą miną, jaką miałby sędzia konkursu
kulinarnego w chwili konsternacji. Basior wziął buch. Przez chwilę nic się nie
działo, a potem...
— Pfff– CO TO JEST?! — zakrztusił się gwałtownie,
oczy rozszerzyły mu się jakby właśnie zobaczył duchy przodków.
Oxide tylko się zaśmiała, odbierając bongo i poprawiając mu
łapą uszy, które wciąż były postawione w bojowym geście.
— To jest twój nowy pogląd na życie, skarbie. Daj mu
chwilę.
I rzeczywiście. Po kilku minutach Aiden wyglądał… inaczej.
Bardziej zrelaksowany. Jego łopatki przestały być zaciśnięte, ogon swobodnie
machał po piasku, a pysk rozciągnął się w coś, co można by nawet uznać za
niezdarny, półironiczny uśmiech.
— Czy ja właśnie... nie czuję obowiązku? — powiedział
powoli, a jego głos był miękki, jakby pierwszy raz nie musiał dźwigać świata na
plecach.
Saturn i Opalit wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
— Czy on właśnie… uśmiecha się? — wyszeptał starszy.
— Czy on właśnie nie ocenił tego, że jem figi na surowo?! — dodał
młodszy, z lekkim szokiem.
Ojciec nagle zerwał się na nogi.
— Wchodzimy do wody. Teraz. Rodzinnie. Obowiązkowo.
— Co?! — wrzasnęli jednocześnie chłopcy, gdy Aiden
niemal tanecznym krokiem ruszył w stronę fal, rozchlapując wodę jak szczeniak.
Oxide uśmiechnęła się szeroko, z satysfakcją poprawiając
swoją torbę z ziołami.
— Kocham, gdy plan działa.
Woda była ciepła, łagodna, prawie jedwabista. Fale głaskały
łapy, a złota tafla morza odbijała barwy nieba jak płynne szkło. Rudzik,
czując się coraz lepiej, nawet sam odważył się postawić parę kroków na brzegu,
choć zaraz cofnął się z oburzeniem, gdy delikatna fala dotknęła jego ogonka.
Dzieciaki w końcu dołączyły do ojca, który już zanurzał się po brzuch w wodzie,
mrucząc coś o „uzdrawiającej mocy letniego wieczoru”. Po chwili wszyscy byli na miejscu — pluskali się, rzucali w siebie liśćmi i śmiali z Rudzika, który wspiął
się na Oxide i zrobił z jej głowy swoją osobistą wyspę ratunkową.
— Nigdy nie sądziłem, że zobaczę ojca… takiego. — sapnął Saturn.
— I jeszcze z okrzykiem bojowym „Hooooly bark!”... — dodał Opalit,
śmiejąc się tak, że aż musiał chwycić się brata, żeby nie zanurzyć się
całkowicie.
Gdy słońce w końcu zaczęło tonąć za horyzontem, a niebo
przechodziło w głęboki fiolet, cała czwórka — przemoczona, zrelaksowana, z
rozczochranym futrem — rozłożyła się na piasku, patrząc w niebo.
— To był dziwny dzień. — podsumował starszy z braci.
— Ale może właśnie takich dni nam brakowało. — odpowiedział cicho drugi.
Aiden tylko westchnął.
— Następnym razem... przypilnuję, żebyśmy nie przypalili melona.
Wadera wtuliła się w jego bok, przymykając oczy.
— Albo po prostu zabierzemy winogrona. One się nie buntują przy ogniu.
Fale delikatnie muskały brzeg, a morze zdawało się żyć
własnym, powolnym rytmem. Niebo ciemniało, lecz woda wciąż była ciepła jak
kąpiel — letnia, uspokajająca. Cała rodzina postanowiła raz jeszcze zanurzyć
się, zanim całkiem zniknie światło. Oxide pierwsza zanurkowała, z gracją, która kontrastowała z
jej ostatnio luźnym zachowaniem. Gdy wynurzyła się z powrotem, roztrzepała
mokre futro i zawołała:
— Kto ostatni w wodzie, ten śmierdzi jak stara pokrzywa!
— To obraza dla pokrzywy! — wrzasnął Opalit, rzucając
się do biegu, a Saturn, nie chcąc być gorszy, depnął mu niemal po ogonie.
Aiden, wolniej, ale z uśmiechem, wszedł do wody i zaraz
został oblany z obu stron przez braci, którzy z zaskakującą precyzją uderzyli
łapami w taflę. Woda chlusnęła mu w pysk.
— Agh! To było celowe!
— Oj tak, specjalna technika: fala rodzinna! — zawołał Opal triumfalnie.
Wszyscy pluskali się jeszcze przez dłuższą chwilę —
wskakiwali sobie na plecy, przepływali pod łapami ojca, robili zawody, kto
wytrzyma dłużej pod wodą, i śmiali się do łez, gdy Oxide pokazała jak robi
bańki nosem pod błękitną taflą. Rudzik z brzegu tylko obserwował ich z
politowaniem, po czym zasnął na zwiniętym kocu wadery jak mały, rudy książę.
Późnym wieczorem, z futrami schnącymi powoli na ciepłym wietrze, wszyscy
siedzieli przy dogasającym ognisku. Letni zapach morza i przypieczonych owoców
unosił się jeszcze w powietrzu. Świerszcze zaczęły koncert, a niebo nasycone
było gwiazdami. Aiden leżał na wznak, z łapami na brzuchu. Patrzył w niebo z
miną, jakiej jego dzieci dawno nie widziały — spokojną, nawet miękką.
— Dobrze... że namówiłaś nas na to wyjście — mruknął
w stronę Oxide, która leżała tuż obok, z głową na jego ramieniu.
— Wiem. Od dawna trzeba było cię trochę rozplątać.
Opal, oparty plecami o Saturna, szeptał coś o konstelacjach,
a brat przytakiwał z zamkniętymi oczami, przysypiając powoli.
— Wiesz co? — odezwał się jeszcze Aiden, cicho. — Może
nie jestem idealny. Ale... cholera, mamy świetne dzieci.
Wadera roześmiała się cicho.
— Powiedz to im, nie mnie.
— Jeszcze się nie przyzwyczaiłem do tej nowej wersji siebie.
— To może jeszcze jeden buch, żebyś przywykł?
Basior przewrócił oczami, ale nie odpowiedział. Po prostu
został tak, wsłuchując się w szelest wieczoru i cichy oddech najbliższych mu
istot. Na dziś było wystarczająco dużo śmiechu, zaskoczeń i wzruszeń. Letnia
noc otuliła ich wszystkich jak ciepły koc — spokojna, łagodna i bezpieczna.
Cztery sylwetki szły teraz leniwie wzdłuż zarośniętej
ścieżki prowadzącej z powrotem do jaskini. Słońce już zniknęło za linią drzew,
ale powietrze nadal było ciepłe, niosąc ze sobą zapach mokrej ziemi, ziół Oxide
i słonej wody. Rudzik, jakby doskonale wyczuwając rytm grupy, dreptał obok
Opalita, od czasu do czasu unosząc ogon jak chorągiewkę. Gdy dotarli do
wejścia, cała czwórka wyglądała na przyjemnie zmęczoną. Matka natychmiast
zniknęła w jednym z zakamarków, by przygotować kolację — lekką, pełną ziół, warzyw
i odrobiny słodkich korzeni, z dodatkową porcją mięsa. Wkrótce zapach koperku i
pieczonych dyniowych krążków rozszedł się po jaskini. Przy niskim, drewnianym
stole zasiedli razem, otuleni jeszcze zapachem zabawy i letniego morza.
— To smakuje o niebo lepiej niż wasz poranny śniadaniowy
mur beton z pokrzywy i drewna — rzucił Saturn z pełnym pyskiem.
— To była owsianka — poprawił go Opal z lekkim uśmiechem. — I
była dobra.
Aiden, z zaskakującą delikatnością, przegryzał pieczoną
dynię, ale jego brew lekko uniosła się, gdy zobaczył, że Opalit znów odsunął
drewnianą miseczkę z kawałkami mięsa.
— Naprawdę? Znowu to samo?
— Nie lubię jego konsystencji, okej? To jak jeść błoto z
aromatem dymu.
— Zjeżdżaj, mięso jest święte — wtrącił na szybko
starszy brat, szturchając go ramieniem, na co tamten tylko przewrócił oczami.
Aiden westchnął, ale powstrzymał się od komentarza. Tego
wieczoru nie chciał już psuć nastroju. Choć jego wzrok kilkakrotnie zatrzymał
się na Opalicie — krótkie, obserwujące spojrzenia, jakby coś w nim chciało się
upewnić, czy dzieciak na pewno dobrze się trzyma. Po kolacji wszyscy rozeszli
się powoli do swoich legowisk, sennie przeciągając się i ziewając. Oxide czule
pogłaskała partnera po grzbiecie, mrucząc coś pod nosem o tym, że dobrze jest
tak zasypiać po upalnym dniu.
୧‿̩͙ ˖︵ ♱ ︵˖ ‿̩͙୨
Poranek był łagodny, jakby lato chciało się tylko
przeciągnąć, nieco ziewnąć i obudzić powoli. Światło filtrowało się przez
liście nad jaskinią, tworząc miękkie cienie na ziemi. Ptaki już dawno
rozpoczęły swoje koncerty. Opalit, obudzony wcześniej niż zwykle, podniósł się
cicho. Rudzik jeszcze spał, zwinięty w kłębek. Wymknął się ostrożnie, chcąc
zaczerpnąć trochę chłodniejszego powietrza przed śniadaniem — po prostu się
przejść, oczyścić głowę. Jednak gdy wyszedł przed jaskinię, niemal wpadł prosto
na ojca, który siedział na jednym z większych głazów w pobliżu, jakby na niego
czekał. Jego postura była zrelaksowana, ale spojrzenie trzeźwe.
— Wcześnie jak na ciebie — powiedział cicho.
— Nie mogłem spać. Chciałem trochę się przejść —
odpowiedział nieco spięty, ale nie uciekł wzrokiem.
Aiden poklepał miejsce obok siebie.
— Usiądziesz na chwilę? Chcę z tobą pogadać. Nie tylko o
treningu. Ale i o tobie.
Syn zawahał się, ale w końcu usiadł obok — nieco z boku, nie
blisko, ale też niezbyt daleko. Między nimi było napięcie, ale też... może coś
na kształt gotowości. W tle śpiewały ptaki, a z wnętrza jaskini zaczynał
dochodzić cichy dźwięk Oxide krzątającej się przy śniadaniu. Aiden spojrzał na
Opalita z boku, jego oczy nie były zimne, ale też nie ciepłe, raczej chłodne i
poważne, jak wtedy, kiedy miał coś na sercu. Zwykle nie rozmawiali o osobistych
sprawach, ale dzisiaj było inaczej.
— Muszę ci coś powiedzieć. — zaczęło się nieśmiało,
jakby basior próbował znaleźć odpowiednie słowa. — Jestem trochę...
zaniepokojony.
Młodszy spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem. Spojrzenie
ojca było poważne, a mimo to wciąż trochę zdystansowane.
— Zaniepokojony? Czym?
— Jesteś uparty. I masz swoje zdanie. To nie wada. Ale
czasami... zaczynam się martwić, że robisz wszystko na przekór.
Opalit nie od razu odpowiedział. Wbił wzrok w ziemię, potem
w las przed sobą. Westchnął.
— To chyba nie o to chodzi, tato — powiedział, nieco
zniecierpliwionym tonem. — Robię rzeczy po swojemu, bo twoje sposoby mnie
duszą.
Ojciec nie poruszył się, ale jego ucho lekko drgnęło.
— Wiem, że nie jesteś fanem mojego stylu. Ale... nie chodzi
mi o to, żebyś robił wszystko jak ja. Chodzi o to, że czasem mam wrażenie, że w
ogóle odrzucasz wszystko, co ma związek z siłą. Jakbyś się tego brzydził.
— Bo trochę tak jest — odparł krótko, odwracając się do
niego bardziej. W jego głosie pojawiła się nuta złości. — Nie cierpię tej całej
agresji. Tych twoich „rozgrzewek”, w których wyżywasz się na drzewach jakby to
coś załatwiało. Dla mnie to nie siła. To... brutalność. A ja nie chcę tego w
sobie.
Aiden lekko zmarszczył brwi, ale nie przerwał mu. Słuchał. I
to już coś znaczyło.
— Wiem, że masz inne podejście. Ale nie możesz odrzucać
wszystkiego tylko dlatego, że to niezgodne z twoim widzimisię. Tak jak ja nie
mogę cię zmuszać do rzeczy, które są ci obce. — westchnął ciężko. — Chcę cię
tylko zobaczyć w czymś stałym. W czymś, co ci służy. Bo martwię się. Naprawdę.
— Nie każdy musi iść przez życie twoją ścieżką.
Szarowłosy uniósł brwi.
— To nie o moje ścieżki chodzi. Chodzi o rzeczywistość. O
to, że czasem musisz zrobić coś, czego nie chcesz, żeby przeżyć.
— Może ty musiałeś. — rzucił młodszy ciszej, ale z wyraźną
nutą sprzeciwu. — Ale ja nie zamierzam przeżyć tylko po to, żeby przeżyć. To
nie jest życie, tato.
Basior napiął szczęki. Przez chwilę między nimi zawisła
ciężka cisza. Słychać było tylko śpiew ptaków i odgłos jakiegoś słoika
stukającego o kamień w jaskini.
— Ale... to jedyny sposób, jaki znam. Próbuję cię
przygotować. Nie tylko do walki z kimś. Do życia. Do tego, że świat czasem nie
daje ci wyboru.
— A ja chcę mieć wybór. — odparł stanowczo. — Nawet jeśli
czasem się potknę. Muszę iść własnym rytmem, w zgodzie ze sobą. A nie z twoim
gniewem wobec świata.
— Nie chodzi o gniew... — Aiden zamilkł, zamyślony. —
Chociaż może czasem... może masz rację.
Opalit spojrzał na niego spokojnie, nieco łagodniej.
— Nie chcę się z tobą kłócić. Ale też nie chcę żyć twoim
cieniem. Chcę być sobą. I chcę, żebyś to zaakceptował.
Ojciec skinął głową wolno, jakby każdy ruch był dla niego
wysiłkiem.
— Może więc spróbujemy inaczej. Ty pokażesz mi swój sposób.
A ja spróbuję... nie wtrącać się tak bardzo. Ale pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że jeśli kiedyś upadniesz, pozwolisz mi cię podnieść.
— Bez gadki o sile i przetrwaniu?
— Postaram się bez — przytaknął Aiden z lekkim uśmiechem.
— To może — mruknął Opalit, zerkając w stronę jaskini, gdzie
Oxide najwyraźniej wciąż próbowała przekonać kota, żeby nie skakał po stole. —
Ale tylko czasem i tylko jeśli wcześniej pozwolisz mi czasem iść z przodu.
Basior zaśmiał się cicho, z chrypką w gardle.
— Umowa.
Syn milczał przez chwilę. Potem jego głos złagodniał, choć
wciąż był nieco chłodny.
— Wiem, że się starasz. Ale ja też się staram. I nie
potrzebuję, żebyś mnie zmieniał. Chcę robić rzeczy, które mnie wzmacniają...
ale nie te, które mnie łamią. Moje ciało jest moje. Moje wybory też są moje.
— Ale co, jeśli ci kiedyś zabraknie siły? — zapytał cicho,
jakby nie oczekiwał odpowiedzi, tylko dzielił się myślą. — Co, jeśli coś się
stanie, a ty nie będziesz gotów?
— To wtedy zrobię, co trzeba. Ale nie chcę żyć w ciągłym
przygotowaniu na wojnę, tato. To twoje życie. Nie moje.
Między nimi było napięcie, ale już inne — nie ostre, nie
wrogie. Bardziej jak dwa głazy stykające się brzegami. Mocne, ale wciąż
oddzielne. I tak siedzieli przez chwilę w ciszy, która tym razem była
bardziej sojusznicza niż chłodna. Śpiew ptaków powoli ustępował odgłosom
codzienności — śniadania, dnia, który miał się dopiero zacząć.
Gdy negatywna atmosfera zdążyła opaść na dobre, Aiden
podniósł się powoli z miejsca i otrzepał łapy.
— Chodźmy. Mama nas zaraz ukamienuje, jeśli nie zjemy, a
wszystko wystygnie.
— Albo kot zje za nas. — mruknął Opalit pod nosem, ruszając
za ojcem.
W jaskini panował już domowy harmider. Oxide stała przy
ogniu, mieszając coś w glinianym naczyniu, a na stole rozłożone były liście z
owocami, grzybami i czymś, co wyglądało na suszone mięso. Obok siedział Rudzik,
na wpół zawinięty w koc, który najwyraźniej służył mu zarówno za posłanie, jak
i broń do ataku.
— Zostaw to, ty mały szatanie! — krzyknęła wadera,
odciągając łapą naczynie, do którego ten właśnie próbował wskoczyć. — To nie
dla ciebie!
Zwierzak prychnął i zsunął się z powrotem na poduszkę,
urażony. Zawinął się ciasno w koc, wystawiając tylko kawałek pyszczka i jedną
łapkę, którą demonstracyjnie zamachał w powietrzu, jakby rzucał klątwę.
— Przysięgam, że ten kot myśli, że jest czarnoksiężnikiem. — mruknęła
Oxide, zerkając z ukosa. — Albo przynajmniej lokalnym demonem.
— To akurat możliwe. — rzucił starszy syn z półuśmiechem. —
Wygląda, jakby planował pucz.
Rudzik wydał z siebie ciche „mrrrp”, które brzmiało
jak znudzone „czekajcie, aż zapadnie noc”. Aiden parsknął śmiechem, pierwszy
raz od rana szczerze rozbawiony.
— Jeśli on kiedyś zacznie mówić, będziemy zgubieni.
— Jeśli on kiedyś zacznie mówić, zacznę chodzić do lasu po
radę duchów. — odparła krótko. — Zresztą, mógłby już mówić, skoro i tak robi,
co chce.
Zabrali się za śniadanie w atmosferze lekkiego rozluźnienia.
Kot zsunął się z koca, usiadł z boku i patrzył na nich z miną wielkiego
sędziego, który rozważa, czy pozwolić im dalej jeść. Opal wziął kawałek jagody,
uniósł ją w stronę Rudzika i teatralnie zapytał:
— Twoja wysokość, życzy sobie?
Kot spojrzał, zamrugał wolno... i ostentacyjnie odwrócił
wzrok.
— Odmowa przyjęcia łaski. — westchnął ojciec. — Przegraliśmy
tę wojnę zanim się zaczęła.
Oxide zaśmiała się cicho.
— A myślałam, że to wasze treningi są najtrudniejszą częścią
poranka.
W tej chwili nikt się już nie spierał. Tylko śniadanie,
oddech i chwila zwykłego, lekkiego istnienia — tych kilka minut spokoju, które
czasem starczały za cały dzień. W końcu pora ta dobiegła końca. Atmosfera w
jaskini jeszcze przez chwilę tętniła ciepłem i rozmowami, ale Opalit był już
myślami gdzie indziej. Zerknął na rodziców, którzy właśnie zaczęli coś szeptać do
siebie przy ognisku. Rudzik spał zwinięty jak ślimak wśród zmiętych liści, a
światło dnia zaczynało zaglądać do wnętrza skał jak ciekawski przybysz.
Szarowłosy podniósł się cicho i ruszył ku wyjściu.
— Gdzie idziesz? — zapytała Oxide, nieco odruchowo.
— Na spacer. Ten, który miał być o świcie, zanim rozmowy i
śniadania się wydarzyły. — uśmiechnął się lekko, nieco przepraszająco. —
Potrzebuję chwilę… sam ze sobą.
Aiden tylko skinął głową, nie próbując już nic komentować.
Polana rozciągała się przed nim miękko jak wielki, zielony
dywan. Rosa jeszcze nie do końca zniknęła — srebrzyła się na końcówkach traw, a
pajęczyny drżały delikatnie w świetle późnego poranka. Opalit przeszedł przez zarośla,
w których zostawiał zawsze swoje ślady, a potem stanął pośrodku polany,
zamykając oczy. Wiatr musnął mu policzek. Delikatnie, jakby chciał go
przywitać.
— Dobrze. — powiedział szeptem. — Już jestem.
Zamilkł, nasłuchując. Liście w górze zadrżały, poruszone
czymś więcej niż tylko wiatrem. Trzciny przy brzegu pobliskiego strumyka
zaszeleściły jak stary głos w opowieści. Kwiaty, choć nieruchome, zdawały się
obserwować.
— Wiem, że ostatnio mnie mniej. — mówił cicho. — Wiem, że...
trudno mi wrócić, kiedy wewnątrz tyle się kotłuje.
Zamilkł, nie oczekując odpowiedzi. Wiedział, że odpowiedź
już tu jest, w samej obecności. Usiadł na wilgotnej ziemi, pozwalając, by ta
przesiąkła mu sierść. Nie przeszkadzało mu to. Wręcz przeciwnie — czuł się
bardziej prawdziwy. Wcisnął łapy w mech, jakby chciał sięgnąć głębiej niż tylko
do powierzchni.
— Ale dziś czuję, że mnie słuchacie. — dodał. — Czuję... że
jestem. Że nie muszę być jak on. Że nie muszę być zawsze gotowy do ciosu.
Zamknął oczy i oddychał. Głęboko. Cicho. Jakby powietrze
było pradawnym językiem, a on próbował przypomnieć sobie jego brzmienie. Po
chwili gdzieś w górze zakwilił ptak. Potem drugi. Młodzieniec uniósł głowę i
spojrzał w kierunku koron drzew, skąd widać było przelatujące cienie. I przez
chwilę miał wrażenie, że niebo otwiera się dla niego jak stara księga. Wstał
dopiero, gdy słońce zaczęło wyraźnie wspinać się po błękitnej talfi tuż nad nim.
W jego oczach nie było już znużenia. Była cisza. I własna decyzja. Ruszył
powoli przed siebie, zostawiając miękkie ślady w rosie. Ale one też znikną — i
tak miało być.
Nie wszystko przecież musi trwać wiecznie.
Opalit szedł powoli, niemal bezgłośnie, jakby nie chciał
zbudzić samej ścieżki pod swoimi łapami. Droga do wodospadu była długa, ale
dobrze mu znana — wydeptana przez lata, miękka od mchów i usiana korzeniami
drzew, które wystawały z ziemi jak zaciśnięte pięści. Las tu był gęstszy,
bardziej wilgotny. Światło słońca sączyło się przez liście jak przez zielone
szkło, tworząc migotliwe plamy na jego grzbiecie. Znał tu każdy zakręt.
Miejsce, gdzie pień się rozdwajał jak rozdarta myśl. Kamień z pęknięciem w
kształcie półksiężyca. Zgniły konar, z którego wyrastała niepozorna paproć —
zawsze dziwnie samotna. Zanim dotarł na polanę nad wodospadem, zwolnił jeszcze
bardziej. Usłyszał głosy. Żywe, rozbawione, młode. Wyjrzał zza krzewów dzikiej
róży i zamarł w pół kroku. Na skraju urwiska, tuż obok spienionego, opadającego
w dół nurtu wody, siedziała grupka wilków. Rówieśnicy. Nie ci, z którymi
spędzał dnie, bo tak naprawdę — z nikim z nich nie spędzał zbyt wiele. Ale znał
ich. Czasem mijali się na granicy lasu, czasem trenowali razem w większej
grupie. Śmiali się teraz, rozciągnięci w cieniu skał i drzew, niektórzy jedli
coś z porannych zbiorów, inni pluskali łapami w chłodnej wodzie.
A pośród nich… Saturn.
— Kurczę, szybki jest. — wymamrotał do siebie. W końcu przed
chwilą widział brata na śniadaniu w jaskini.
Ten siedział z ogonem zarzuconym na bok, pełen werwy i
jasnej energii, której Opalit nie umiał w sobie odnaleźć, choć obaj nosili to
samo w żyłach. Mówił coś z pasją, wyraźnie opowiadając o ostatnim treningu — tym
samym, który tak poruszył ich poprzedniego dnia. Rzucał gestami, śmiał się,
przerywał sam sobie, by dodać jakiś szczegół. Młodszy nawet nie musiał go
słyszeć — znał ten ton. Pełen dumy, trochę nonszalancji, tej charakterystycznej
pewności siebie, której zawsze było więcej, gdy wokół zbierali się inni.
— ...i wtedy jakby ugiął się pod własnym ciężarem, serio,
myślałem, że jeszcze chwila i się przewróci — Starszy zademonstrował coś łapą,
parodiując swojego ojca. — więc tylko obszedłem go z boku i... trach! Leżał.
Zanim zdążył się ogarnąć.
Grupka zaśmiała się. Jeden z wilków szturchnął go w bok z
rozbawieniem.
— No dobra, Saturn, ale serio, skąd ty bierzesz tyle
energii? Po treningu ledwo wstałem.
— Z czystej determinacji. — odparł z uśmiechem. — I może
trochę z tego, że nie umiem przegrywać.
Opalit skulił się lekko w cieniu. Nikt go nie zauważył — i
nie miał pewności, czy chce, żeby go zauważono. Był inny. Nie lepszy, nie
gorszy. Po prostu — inny. A teraz, obserwując brata tak żywego, tak
wpasowanego, tak... obecnego, poczuł to uczucie, które znał od dawna. Jakby
świat miał miejsce na niego tylko wtedy, gdy schowa się w krzakach i nie będzie
zbyt głośno oddychał. Ale mimo to nie odszedł. Patrzył. Nie z zazdrością. Nie z
pogardą. Po prostu... z jakimś cichym uznaniem, podszytym melancholią.
Woda dudniła w dole, chłodna mgiełka unosiła się ku górze,
skraplając się na jego wąsach. Było pięknie. I jakoś dziwnie samotnie — nawet w
obecności tylu głosów.
— ...ale wtedy, przysięgam, rzucił się na mnie jak wściekły
dzik! — dokończył białowłosy ze śmiechem, krztusząc się powietrzem, gdy Jałonka parsknęła i uderzyła łapą w ziemię z rozbawieniem.
— No nie, przecież ty zawsze masz szczęście — jęknęła
Sasanka, rozciągnięta wygodnie na omszałym kamieniu. — Jak ty to robisz, że
nigdy nie wracasz z pustym pyskiem?
— Może to jego uroda — mruknęła z udawanym przekąsem
Prymula, przekrzywiając głowę, a Byczeq tylko przewrócił oczami i chrząknął.
— Albo to, że nie przestaje gadać nawet, jak tropi. Zające
same się poddają, bo mają dość tej paplaniny.
Rozległ się kolejny wybuch śmiechu. Saturn szczerzył się,
wyraźnie zadowolony z uwagi, jak zawsze w swoim żywiole — jakby świat był
areną, a on jej naturalnym centrum. I wtedy go zobaczył. Cień pod drzewem.
Znajomy kontur.
— Ej, Opal! — zawołał niespodziewanie, unosząc się lekko na
łapach. — Chodź tu! Przysięgam, Jałonka musi ci opowiedzieć, jak wpadła
pyskiem w gniazdo os. No dawaj, nie udawaj drzewa!
Opalit zamarł. Każda para oczu nagle zwróciła się na niego.
Nawet szum wodospadu na chwilę przestał istnieć. Nie mógł się już wycofać. Z
ciężkim krokiem ruszył naprzód, z trudem ukrywając zawahanie. Ogon nisko, uszy
lekko odchylone. Nie był tchórzliwy — tylko... nie na miejscu. Jakby wszedł do
pokoju, w którym ktoś właśnie opowiadał żart, a on przyszedł w połowie i nie
znał puenty. Chyba nawet tak zresztą było. Dosłownie.
— Hej. — powiedział cicho, przysiadając na brzegu grupki,
obok Sasanki, która skinęła mu głową z uprzejmym półuśmiechem.
— Opal, no weź, powiedz im, że nie jestem jedynym, który
wraca ubłocony po treningu. — zaśmiał się brat, szturchając go łapą.
— Nie jesteś. — odparł krótko, próbując się uśmiechnąć, ale
zabrzmiało to bardziej jak sucha uwaga niż dowcip.
Przez chwilę panowała niezręczna cisza, którą Byczeq
zapełnił, rzucając:
— A ty, Opal? Co teraz trenujesz? Wasz ojciec to chyba
najbardziej uparty typ, jakiego znam.
— W sumie... ostatnio mniej. — wymamrotał. — Więcej
spaceruję. Zbieram zioła, rozmawiam z duchami, takie rzeczy.
Cisza. Sasanka uniosła brew. Prymula chrząknęła.
— Z duchami? — zapytała z uśmiechem, ale nie było w tym
kpiny. Raczej zdziwienie.
— No, tak. Las czasem mówi do mnie. — powiedział Opalit,
starając się zabrzmieć normalnie. Ale w tej chwili wszystko, co mówił, brzmiało
jak obcy język.
— Brzmi… oryginalnie. — rzuciła Jałonka z uśmiechem, po
czym szybko zwróciła się z powrotem do Saturna. — Ale serio, mówiłeś, że ten
przeciwnik był dwa razy większy?
Rozmowa znowu zatoczyła koło. Wróciła do polowań, zapasów,
siły, śladów i strategii. Zielonooki siedział cicho. Czuł się jak cień przy
ognisku — niby obecny, ale nietykalny. Nie pasował tutaj. Nawet jeśli wszyscy
byli mili. Albo może tylko udawali? Nawet jeśli brat robił miejsce. A może
jednak się tylko nad nim litował? To nie była jego przestrzeń. Ale siedział.
Jeszcze chwilę. Dla brata. Dla siebie. Dla próby. Potrząsnął głową, próbując
odpędzić złe myśli. Młodszy starał się nie wiercić. Usiadł sztywno, łapy
schowane, ogon podwinięty w bok, wzrok wbity gdzieś między mchy a kamienie.
Rozmowa trwała bez niego, a on nie miał siły z nią walczyć.
— Ej, Opal — odezwała się Sasanka po chwili, jakby nagle
przypomniała sobie, że siedzi obok niej żywa istota. — Ty chyba znasz się na
śladach, nie? Bo ostatnio coś drapało mi przy wejściu do legowiska, ale ślad
był jakiś dziwny. Może kuna? Albo młody rysiek?
Opalit uniósł wzrok i zawahał się.
— Może. Ale też czasem duchy zostawiają znaki. Nie wszystko,
co zostawia ślad, ma ciało.
Sasanka mrugnęła powoli, jakby zastanawiała się, czy to
żart.
— Aha... — powiedziała z uśmiechem, ale ten uśmiech zniknął
równie szybko, jak się pojawił. — No dobra, może kuna.
Znowu cisza.
I wtedy zza krzaków z łomotem i piskiem wbiegł Yolotl —
rozczochrany, trochę za chudy i energią, której nie dało się zignorować.
— O NIEEEE! Spóźniłem się?! — zawołał dramatycznie. — Jałonka, PRZYSIĘGAM, że chciałem wcześniej, ale musiałem się kłócić z żabą o
kamień, bo wyglądała jak nosorożec!
— Yolotl! — parsknęła Jałonka. — Co ty znowu wyprawiasz?
— Trenuję! — odparł z dumą, sapiąc. — Biegam, skaczę,
testuję granice swojej psychiki. I żab.
Wszyscy roześmiali się, nawet Saturn, który poklepał go łapą
po grzbiecie, jakby właśnie wskoczył najlepszy numer wieczoru. Brązowy
szczeniak usiadł i natychmiast zwrócił się do Opalita, który wciąż siedział jak
posąg.
— Ty jesteś ten od ziół, tak? Ej, a masz coś, co sprawia, że
jak się bijesz, to masz super moc, ale nie umierasz? Bo Byczeq powiedział, że tego
się nie da zrobić, a ja myślę, że da się zrobić, tylko trzeba znać odpowiednią
paproć.
Opal spojrzał na niego z mieszaniną konsternacji i łagodnego
zniechęcenia.
— Nie, nie mam nic takiego. I nie powinno się używać ziół do
walki. To nie jest ich cel.
— Ale gdyby to była obrona! — Yolotl zastrzygł uszami. —
Albo test! No wiesz, jak w legendach. Magia, trucizna, błysk! Chcesz być
uzdrowicielem, tak? To czemu nie chcesz robić eliksirów bitewnych?
— Bo nie chcę, żeby to, co ma leczyć, było używane do
ranienia. To sprzeczne. — odpowiedział spokojnie, ale wciąż z cieniem lodu w
głosie.
Na moment zrobiło się bardzo cicho. Nawet żółtooki, który
wyglądał jakby miał zawsze co najmniej dwa pomysły na sekundę, zamrugał i
zamilkł. A potem wzruszył ramionami, odwrócił się i znowu dołączył do tłumu —
tam, gdzie wszyscy śmiali się z Saturna, który właśnie próbował odegrać scenę
swojej szarży z jagodą w zębach. Opalit znów został z boku. Fizycznie obecny.
Ale znów — zupełnie poza. Patrzył wciąż w miejsce, gdzie Yolotl z roztrzepanym
entuzjazmem opowiadał właśnie coś Jałonce, skacząc z łapy na łapę. Reszta
grupy znowu się śmiała, a brat pociągał dramatycznie minę, udając, że dostał w
nos od wspomnianej żaby. Opal nie słuchał ich słów. Skupił się na wilczku,
który niedawno do nich dołączył. Było coś w tym, jak ruszał się z tą lekko
niezgrabną pewnością, jak łapał powietrze pyskiem, jak śmiał się z otwartym
gardłem, bez żadnego filtra. Miał dziwny urok. Nie ten, który zwykle widział u rówieśników
— nie dzikość, nie siłę, nie dumę. Coś innego. Coś, co sprawiało, że nie mógł
oderwać wzroku.
Jego sierść, choć skołtuniona w kilku miejscach, miała
wyjątkowy, mleczno-kremowy połysk. Na jednym uchu widniała ciemna plama, jak
rozlana farba. Jego ogon był zbyt długi jak na proporcje, co przy każdym ruchu
sprawiało, że wyglądał jakby tańczył. I te oczy — jasne, trochę za duże, ale z
błyskiem, jakby każde zdanie miało być początkiem historii.
Opalit poczuł dziwne ciepło, którego nie umiał jeszcze
nazwać. Coś między zainteresowaniem a zaciekawieniem, ale głębsze. Bardziej
miękkie.
Zerknął w bok, by upewnić się, że nikt nie patrzy.
Złapał się na tym, że chciałby zobaczyć go jeszcze raz w
biegu. Albo usłyszeć, jak mówi coś tylko do niego — cicho, śmiesznie,
niezobowiązująco. Może nawet usiąść obok i po prostu... być?
Zaskoczyło go to. Poczuł dławik pod żebrami — nie strach,
ale coś, co przypominało zbyt szybką myśl. Taką, której jeszcze nie chciał
wypuścić na głos.
Odwrócił wzrok. Serce biło mu odrobinę za szybko.
Nie był pewien, co to znaczy. Jeszcze nie.
Ale już wiedział, że chciałby się dowiedzieć.
Rozmowy wokół trwały dalej - o polowaniu, o tropieniu, o
rywalizacji. O tym, jak Saturn rzucił się na zaskrońca i "omal nie został
ukąszony, ale oczywiście był za szybki". Te rzeczy nie wciągały go — nie
tak jak inne. Zamiast tego, zsunął swoją torbę z szyi i wyjął niewielki,
zrolowany kawałek cienkiej kory. Do tego ząbkowane narzędzie zrobione z rogu,
którym czasem rysował. Sprawnie, prawie mechanicznie, zaczął prowadzić linie po
korze, trzymając przyrząd w pyszczku. Najpierw Jałonka. Miała ładną sylwetkę —
smukłą, prostą, wdzięczną. Jej grzywka opadała lekko na oczy. Ale Opalit nie
zatrzymał się na dłużej niż kilka kresek. Była jak cień na skraju szkicu.
Sasanka — cicha ale ciekawska — miała ciekawe, pożółkłe umaszczenie. Ale gdy
próbował ją ująć, coś nie grało. Rysunek był poprawny, ale pusty. Jakby coś w
nim brakowało.
Zaczął od nowa. Tym razem sięgnął do Byczeqa.
Młody wilk siedział szeroko, z pewnością w łapach. Jego kark
był potężniejszy niż u rówieśników, ogon dość gruby, a pierś wypięta jak u
dorosłego. Ale miał też miękkość w oczach, może nawet subtelność. I kiedy
uśmiechał się do Saturna — bo śmiał się z czegoś — jego zęby nie
wyglądały jak broń, a raczej jak coś... przystępnego. Bezpiecznego. Opal
zatrzymał się na dłużej. Jego linie stały się delikatniejsze, bardziej
skupione. Dorysował cień na karku, potem lekko zarysowane źrenice, jakby coś w
spojrzeniu tego basiora chciał uchwycić. Trochę zadumy, trochę miękkości. Było
w nim coś magnetycznego. Znowu poczuł ciepło pod żebrami. To samo co wcześniej.
Jak łaskotanie od środka.
Nie zauważył, kiedy podszedł do niego ktoś jeszcze.
— Ej, co tam skrobiesz? — zapytał głos nad nim, łagodny, z
lekką chrypką.
Opalit podskoczył lekko, szybko zrolował korę i
odwrócił się gwałtownie.
To był Yolotl. Stał nieco z boku, patrząc na niego z
ciekawością, głową przechyloną w bok. Jego ogon lekko powiewał na wietrze,
jakby zupełnie nieświadomy napięcia, które właśnie rozlało się po wnętrzu młodszego
wilczka.
— Nic takiego — mruknął, zbyt szybko, zbyt ostro. Potem
spuścił wzrok. — Tylko szkicuję.
— Serio? A możesz mi kiedyś coś pokazać? — przysiadł
nieopodal, ale nie za blisko, zostawiając mu przestrzeń. — Lubię rzeczy, które
inni robią sami. Ja umiem tylko robić bałagan.
Zaśmiał się, sam z siebie, a Opal poczuł, że kącik jego
pyska lekko drgnął… Ale nie odpowiedział od razu. Tylko skinął lekko głową i
znów spojrzał na zrolowaną korę w łapach. Nie był gotów. Ale może… już nie aż
tak bardzo niegotowy jak wcześniej. Yolotl jeszcze przez chwilę siedział w
pobliżu, zagadując lekko, nie narzucając się. Opalit poczuł, że jego obecność
działała trochę jak miękka trawa pod łapami — nieco łagodziła nierówności,
których dotąd nie potrafił nazwać. Ale cisza między nimi nie trwała długo.
— I wtedy skoczyłem mu na kark! — rzucił nagle Byczeq, a
cała grupka wybuchła śmiechem. — Nawet nie zdążył się obrócić, kiedy już
trzymałem go przy ziemi!
— To nic! — wtrącił Saturn z zapałem. — Mnie się udało
ostatnio złapać młodą sarnę, zanim w ogóle wyczuła mój zapach! Ojciec mówił,
że coraz lepiej zacieram tropy!
— No jasne, kto jak nie ty, Saturn — mruknęła z podziwem
Sasanka. — Już prawie jak ojciec.
Opalit poczuł, jak jego kark zesztywniał.
— Chciałbym, żeby mnie w końcu zabrali na prawdziwe
polowanie… — powiedziała Jabłonka z nutą zazdrości. — A nie tylko ćwiczenia z
tropienia.
— Musisz być twardsza, wtedy cię zabiorą — rzucił Byczeq z
uśmiechem, ale w jego tonie było coś z wyzwania.
— I szybka. — Saturn uśmiechnął się szeroko. — Jak ja.
Szarowłosy poczuł, jak jego żołądek się skręca. Całe ciepło
z wcześniejszej rozmowy z Yolotlem powoli ulatywało. Głos Byczeqa, który przed
chwilą zdawał się miękki i ciepły, teraz brzmiał szorstko. Znów był tym samym
głosem co zawsze — głosem wilka, który chciał dowieść swojej siły. Znów był
obcy.
— Ekhm… ja chyba już pójdę — wymamrotał, podnosząc się
powoli i otrzepując futro z igieł.
— Już? — Yolotl uniósł brwi. — Przecież dopiero przyszedłeś.
Opalit próbował się uśmiechnąć, ale jego uśmiech był słaby,
nieprzekonujący.
— Zostawiłem coś przy jaskini. No i... nie zabrałem ziół. —
Wskazał na torbę, chociaż wszyscy wiedzieli, że nie nosił dziś niczego
konkretnego.
— Jasne. Do zobaczenia — rzucił Saturn, nie zatrzymując
rozmowy, już zajęty dalszym wyliczaniem rodzajów tropów, które rozpoznaje
bezbłędnie.
Młodzik ruszył przez trawę z powrotem. Nie oglądał się, choć
jego uszy co chwilę rejestrowały śmiech, odgłosy przyjacielskich szturchnięć,
powarkiwania w żartach. Świat, który go nie odrzucał wprost — ale też nigdy nie
zapraszał w pełni. Dopiero kiedy dotarł do pierwszych krzaków prowadzących w
stronę jaskini, pozwolił sobie na długi, głęboki oddech.
I dopiero wtedy szepnął do siebie, bardzo cicho, jakby na
próbę:
— To chyba nie mój język.
Gdy Opalit zbliżył się do znajomego zbocza, wiatr przyniósł
mu znajome zapachy — wilgotnego wieczoru, ogniska tlącego się gdzieś w głębi
jaskini i... miodu. Oxide znów przygotowywała jedzenie, jakby dzień był
całkowicie zwyczajny. Jakby nic się nie zmieniło. Zanim zdążył zniknąć między
skalnymi cieniami, usłyszał jej głos.
— Hej, Opi? Wszystko w porządku?
Zamarł na ułamek sekundy. Nie odwrócił się.
— Chciałam tylko... jeśli chcesz pogadać, to...
— Dzięki. — rzucił cicho, zbyt cicho, by zabrzmiało to
szorstko, ale wystarczająco, by uciąć rozmowę.
Nie czekał na reakcję. Wdrapał się po znajomych półkach
skalnych do swojej nory, schowanej wysoko nad główną jaskinią, tuż pod
występem, gdzie słońce padało tylko przez kilka godzin dziennie. Przecisnął się
do środka i natychmiast poczuł ciepło swojego kąta. Rudzik, wtulony w koc z
mchu, podniósł łepek i zamruczał pytająco. Opalit położył się obok, chowając
pysk w jego bok.
— Ty przynajmniej nie pytasz, czemu jestem dziwny.
Kot przeciągnął się i przesunął bliżej, jakby na
potwierdzenie. Jego obecność była bezpieczna. Prawdziwa. Przez chwilę panowała
cisza. Potem szczeniak westchnął. Później obrócił się na plecy,
wpatrując w sufit nory, gdzie cienka smużka światła tańczyła na kamieniach.
— Wszyscy mówią, co powinno się czuć. Kiedy się poluje,
kiedy się kogoś chce. A ja tylko udaję, że słucham. Udaję, że rozumiem.
Podniósł łapę i popatrzył na nią, jakby mógł zobaczyć w niej
odpowiedź.
— Może jestem zepsuty.
Rudzik zsunął się lekko po jego boku i delikatnie musnął
jego pysk nosem.
Opalit uśmiechnął się smutno.
— Albo po prostu inny.
Wtulił się głębiej w ciepło kociego towarzysza, pozwalając,
by jego myśli dryfowały, nie próbując już walczyć z tym, co czuł. Nie miał
odpowiedzi. Ale miał ciszę. I miał Rudzika.
I może... to na razie wystarczyło?
C.D.N