Minęło kilka dni, odkąd Opalit wrócił znad wodospadu — milczący, nieobecny, jeszcze bardziej zamknięty niż zwykle. Nikt go nie wypytywał. Aiden nie próbował ponownie rozmawiać, jakby coś wyczuł i zadecydował, że teraz cisza będzie lepszym mostem niż słowa. Oxide zaś po prostu była — nie naciskała, nie dopytywała, tylko od czasu do czasu zostawiała mu trochę słodkiego korzenia albo orzechów, które lubił. Brat również nauczony był, aby w obliczu takiego zamknięcia nie wpychać niepotrzebnie swojego nosa. Opal całe dnie spędzał w swojej norze lub na wędrówkach — zawsze samotnych. Rudzik czuł się coraz lepiej z każdym dniem, a jego obecność była jak kotwica — ciepła, żywa i… niewinna. W nocy wilczek rysował. Sylwetki. Linie. Cienie. Czasem powtarzał pewne kształty za często. Ale dziś… coś się zmieniło. Niebo było ciężkie od nadchodzącej burzy, a powietrze elektryzujące jak tuż przed wypowiedzeniem ważnego zdania. Z wnętrza jaskini dochodziły głosy — ktoś się śmiał, ktoś gotował, ktoś trenował. Zwyczajny dzień. Opalit siedział na wysokim głazie, gdzie często chodził myśleć, z łapami zwieszonymi po bokach i ogonem wijącym się jak leniwy język wiatru. Rudzik leżał obok, obserwując z ciekawością małego owada pełznącego po mchu. W oddali zobaczył postać wspinającą się ku jego miejscu. Wilczy krok — ostrożny, ale pewny. To był Yolotl. Zatrzymał się kilka metrów poniżej, nie chcąc wtargnąć za blisko.
— Hej, Opal — powiedział cicho, jakby nie był pewien, czy mu wolno. Ten natomiast drgnął, jakby wybudzony z transu.
— Cześć… — odpowiedział z lekkim wahaniem. Kremowy basior podniósł wzrok i uśmiechnął się lekko.
— Nie przeszkadzam?
Opalit spojrzał na niego — zbyt długo, może zbyt intensywnie. Ale zamiast się wycofać, zrobił coś nieoczekiwanego.
— Nie. Możesz podejść, jeśli chcesz.
Kolega wspiął się wyżej i usiadł w pewnym oddaleniu, zostawiając między sobą a szarowłosym wystarczająco przestrzeni, by nie było niezręcznie — ale też nie za dużo. Milczeli przez chwilę, tylko wiatr poruszał liśćmi wokół, a Rudzik uniósł głowę, jakby chciał ocenić nowego gościa.
— To twój? — zapytał Yolotl, wskazując kota.
— Znaleziony. — odparł Opalit. — Chory był. Teraz jest już lepiej.
Wilczek skinął głową, przez moment niepewny, co dodać. Wpatrywał się gdzieś w przestrzeń, jakby myśli miał gdzie indziej.
— Dziwnie tu… cicho. — mruknął po chwili. — Jakby świat jeszcze nie zdecydował, czy chce być spokojny, czy jednak burzowy.
Opalit tylko wydał z siebie ciche „hm”. Nie był typem, który komentował poetyckie metafory. Ale coś z tego zdania zostało z nim.
— Saturn o ciebie pytał. — rzucił nagle — Myślał, że się obraziłeś.
— Nie obraziłem się. — odparł niemal natychmiast. Potem jednak dodał ciszej: — Po prostu… nie wszystko mnie interesuje.
Yolotl spojrzał na niego z boku, jakby zrozumiał więcej, niż powinien. Ale nic nie powiedział. Tylko przeciągnął się i oparł brodę na łapach.
— No to fajnie, że chociaż ten kot cię interesuje. — powiedział lekko, półżartem.
Rudzik parsknął cicho i wskoczył Opalitowi na grzbiet, jakby potwierdzając. Basior uśmiechnął się delikatnie, ale nic nie powiedział. I tak siedzieli przez jakiś czas, nie mówiąc już nic — obok siebie, w milczeniu, które nie było ani przyjazne, ani nieprzyjazne. Po prostu… było. Jakby nikt nie chciał nic psuć słowami. Gdy minęło trochę czasu, a zwierzak zasnął zwinięty tuż przy brzuchu młodszego, Yolotl przeciągnął się niespiesznie i zerknął kątem oka na towarzysza. Przez chwilę wyglądało, jakby miał zaraz wstać i po prostu odejść, ale zamiast tego zapytał cicho.
— Ty tak zawsze… samotnie?
On poruszył lekko uszami, ale nie podniósł wzroku.
— Lubię ciszę. — odpowiedział po chwili. — Nie męczy mnie.
Drugi skinął powoli głową.
— Czasem może… — zaczął, ale nie dokończył. Pokręcił tylko lekko łbem i zaśmiał się cicho, bardziej do siebie. — Nieważne. Gadasz, jakbyś miał ze dwadzieścia zim.
— Czuję się, jakbym miał. — mruknął, uśmiechając się półgębkiem.
Ale w jego głosie nie było zgryźliwości. Raczej nuta zmęczonej zgody. Po raz kolejny tego dnia zrobiło się cicho. Yolotl już miał coś powiedzieć, kiedy z oddali dało się usłyszeć głos Saturna, wyraźnie ożywiony.
— Yolo! Opal! Chodźcie! Sasanka znowu przyniosła coś dziwnego z lasu, musicie to zobaczyć!
Żółtooki podniósł się powoli, otrzepując futro.
— No dobra, idę. — rzucił, zerkając na Opalita. — Ty też chodź, jak chcesz. Albo nie. Nikt cię nie będzie ciągnął.
Młodszy spojrzał w bok. Najpierw na Rudzika, który spał dalej bez zmartwień, potem na Yolotla, który był już w połowie drogi. I znów nic nie powiedział. Po prostu został. A może… jeszcze nie był gotów iść. Ale zapamiętał ten ton w jego głosie — bez przymusu, bez nacisku. Taki, jaki lubił. Gdy śmiechy ich obojga oddaliły się w głąb lasu, a rudy kot przewrócił się na drugi bok, mrucząc przez sen, Opalit po prostu wstał, jakby od zawsze wiedział, co zrobi. Zostawił wszystko tak, jak było — bez słowa, bez wyjaśnienia. Tylko cisza i miękkie kroki niosące go przez poranny chłód. Nie miał konkretnego celu. Szedł, gdzie prowadził go wiatr. Przez znajome ścieżki, rozświetlone przez słońce sączące się przez liście. Rosy już nie było — ziemia była sucha, pachnąca, miękka. Lato wchodziło w pełnię mimo ciężkiej, burzowej atmosfery i las pulsował życiem. Zatrzymał się dopiero na skalnej półce, gdzie korzenie drzew wyłaziły z ziemi jak ogromne dłonie, splatając się wokół siebie. Tam usiadł i zamknął oczy.
— Wiem, że jesteście. — szepnął cicho, choć nie musiał. — Jak zawsze.
Przez chwilę była tylko cisza. Potem liście zaczęły szeleścić w dziwny sposób — jakby nie od wiatru, ale w odpowiedzi. Jeden z promieni słońca padł prosto na jego łapę i zatrzymał się tam, jakby czekał. A gdzieś w oddali rozległ się dźwięk przypominający szmer głosu — nie był słowem, nie był nawet melodią. Ale Opalit czuł go w klatce piersiowej. Tym razem duchy milczały, ale wokół zaczęły tańczyć motyle. Trzy — jeden złoty, jeden zielony, jeden prawie przezroczysty. Krążyły wokół jego głowy, zataczając leniwe kręgi. Jakby śmiały się z jego obecności — nie złośliwie, a z dziecięcą lekkością.
— Może to nie jest błąd. — mruknął po chwili sam do siebie, czując ciepło promieni na karku. — Może po prostu… nie jestem z tej strony.
Liść opadł mu na nos, a gdzieś wśród gałęzi odezwała się wiewiórka. Jak odpowiedź. Jak śmiech. Jak zgoda. Opal uśmiechnął się lekko i zamknął oczy jeszcze raz, pozwalając sobie na chwilę bez ocen, bez słów i bez presji. Siedział tak , aż cisza wokół zaczęła przypominać coś znajomego — jakby czyjś oddech cicho łączył się z jego własnym. W jego świadomość wkradły się dźwięki, które inni uważaliby za przypadkowe — skrzypienie drzewa, pojedynczy świst ptasiego skrzydła, drżenie trawy, które zdawało się odpowiadać na jego obecność.
— Lesie… — zaczął, nie otwierając oczu — …czy mogę dziś zostawić to, co nie moje?
Powiew wiatru uniósł delikatnie sierść na jego karku, przynosząc zapach igliwia i żywicy. Przed nim, pośród mchów i kamieni, zajaśniało pojedyncze źdźbło trawy — jakby poruszone ręką niewidzialnego ducha. To był znak. Wstał. Nie miał przy sobie wiele. Tylko sznurek pleciony z włókien, który sam kiedyś zrobił, parę suszonych ziół w kieszonce swojej torby i kawałek wypolerowanego drewna, który trzymał dla pocieszenia w trudnych chwilach. Rozłożył to wszystko na ziemi w spokojnym, starannym ruchu, jakby sam las patrzył.
— Chcę zrzucić z siebie cień — wyszeptał, posypując ziemię pokruszoną szałwią. — Niech wróci do ziemi. Niech odetchnę.
Podpalił zioła sposobem wyuczonym od matki, tym z krzemieniami, pozwalając, by dym powoli unosił się wokół jego ciała. Obrócił się w krąg — raz w lewo, raz w prawo, z zamkniętymi oczami. W jego umyśle nie było konkretnej modlitwy, tylko myśl: Oczyść mnie. Odetnij to, co nie moje. Pozwól być tylko sobą. Na koniec przycisnął łapy do ziemi, czując chłód gleby. W ciszy — znów tej samej, głębokiej i miękkiej — coś w nim się zluzowało. Jakby ktoś delikatnie rozplątał węzeł, który ściskał jego żołądek od kilku dni.
— Dziękuję. — powiedział cicho, nie oczekując odpowiedzi.
I choć jej nie usłyszał, poczuł. Przez moment — krótką, świętą chwilę — miał pewność, że nie jest sam. Że coś go słyszy. Że ktoś go widzi. Wciąż siedząc, czuł jeszcze ciepło dymu na futrze, jakby ziemia naprawdę przyjęła jego prośbę. Przymknął oczy, wsłuchując się w rytm lasu — w ten niemy język, który od dzieciństwa był mu bliższy niż głosy innych wilków. Cisza, oddech, trawa. I wtedy to usłyszał. Cichy trzask. Nie jak przypadkowe złamanie gałązki, ale coś głębszego, bardziej rytmicznego — jak puls serca. Podniósł głowę. Kilka metrów dalej, wśród mchów, stał jeleń. Nie był to jednak zwykły jeleń — miał śnieżnobiałą sierść i rogi jak splątane korzenie drzewa. W jego oczach migotało coś więcej niż tylko światło — coś żywego, prastarego, coś… świadomego. Stał nieruchomo, wpatrując się prosto w Opalita, jakby znał jego imię i wszystko, co niósł ze sobą. Młody basior zamarł, z sercem bijącym szybko, ale cicho. Jelenie zwykle uciekały. Duchy — nigdy. A on wiedział, że to był duch. Zwiastun. Odpowiedź. Zwierz uniósł łeb, a potem, powoli i dostojnie, odwrócił się i zniknął wśród gęstych paproci, nie zostawiając śladu. Po nim pozostało tylko to uczucie — ślad obecności czegoś większego. Czegoś, co patrzyło i widziało nie tylko ciało, ale i duszę. Szczeniak odetchnął cicho.
— Widzisz mnie. — powiedział tylko, jakby samemu sobie. — Naprawdę mnie widzisz.
Nie wiedział jeszcze, co dokładnie oznaczał ten znak, ale wiedział jedno: nie był sam. I cokolwiek się działo w jego sercu — natura nie odwracała wzroku. Wstał powoli, jakby bał się spłoszyć samą ciszę. Serce nadal waliło mu w piersi, ale nogi same niosły go naprzód — śladami, których nie było. Biały jeleń nie zostawił tropu, a mimo to Opal dokładnie wiedział, gdzie iść. Coś go prowadziło — jakby powietrze stało się gęstsze, bardziej przewodzące intencje niż myśli. Przeszedł przez paprocie, które zdawały się rozstępować przed nim bez szelestu. Mchy pod łapami były miękkie, a światło między drzewami gęstniało jak złota mgła. Szlak wił się między korzeniami, potem w górę po skalnych stopniach, które wyglądały, jakby ktoś je tam celowo ułożył. I nagle — z góry dobiegły go znajome głosy. Zatrzymał się. Zmarszczył brwi. Wysunął głowę zza pnia i zobaczył ich: Saturn, Byczeq, Sasanka i reszta. Znajomi siedzieli tam, gdzie zwykle - nad niewielkim stawem przy wodospadzie, śmiejąc się i pryskając wodą, jakby lato nigdy się nie kończyło. Ktoś przyniósł jagody, ktoś opowiadał historię o szalonym biegu za zającem. Było gwarno, ciepło i prosto — jakby cały świat był tylko tą jedną chwilą. Jeleń, który wcześniej uciekł mu z oczu, stał teraz na wzgórzu nad nimi, zupełnie nieruchomy. Potem, bezszelestnie, zniknął za drzewami, jakby jego zadanie właśnie dobiegło końca. Opalit poczuł dziwną mieszankę emocji: zaskoczenie, wstyd, czułość. Czy to miał być znak, że powinien spróbować jeszcze raz? Że może… jego miejsce też tu jest, nawet jeśli nie tak oczywiste? Zanim zdążył się zastanowić, Saturn uniósł łeb i zawołał:
— Opal! Hej, tu jesteś! No chodź, nie bądź duchem lasu!
Wszyscy odwrócili się w jego stronę. Nawet Yolotl, który siedział z łapami zanurzonymi w wodzie, spojrzał na niego i uśmiechnął się lekko. Opalit westchnął, a potem — jakby odpowiadając na coś więcej niż tylko wołanie — powoli ruszył w ich stronę. Zszedł z lekkim zawahaniem ze wzgórza, jakby każdy krok był wyborem. W głowie wciąż pulsował rytm rytuału, który odprawił wcześniej — cichy, wewnętrzny szept odwagi, który powtarzał: to nie musi boleć. Gdy zbliżył się do grupy, rozmowy na chwilę ucichły, a potem ponownie rozbrzmiały, jakby przyjęły go w swoje kręgi bez oporu. Saturn szturchnął go łapą.
— Myślałem, że znowu będziesz uciekał w te swoje chaszcze. Ale dobrze, że przyszedłeś.
— Nie uciekałem — odpowiedział cicho, siadając między Sasanką a Byczqiem. — Szukałem… znaku. Chyba go znalazłem.
Jałonka uniosła brwi z uśmiechem.
— Las ci powiedział, żebyś z nami usiadł?
— Może. Albo ja w końcu posłuchałem — odpowiedział spokojnie, i ku własnemu zdziwieniu nie poczuł z tego powodu wstydu. Tylko lekkość. Yolotl przeniósł wzrok z tafli wody na niego. Jego łagodne oczy i lekki uśmiech nie naciskały — były po prostu obecne.
— Często rozmawiasz z lasem? — zapytał cicho, ale już nie ironicznie.
— Częściej niż z kimkolwiek — przyznał Opalit.
— To dobrze. Las nie ocenia. Ale czasem… dobrze pogadać też z kimś innym.
Szarowłosy skinął głową. To był ten moment. Decyzja. Przekroczenie granicy, nie gwałtowne, lecz świadome. Wziął głębszy oddech.
— Wiecie… ja nie jestem najlepszy w tych waszych rozmowach o walce, o polowaniach. Ale… może mogę być lepszy w innych rozmowach. Tych, które mają sens dla mnie. I jeśli to dla was okej… to chciałbym się czasem włączyć. Nawet jeśli inaczej.
Była chwila ciszy. A potem Byczeq parsknął:
— No i świetnie! Bo ja na przykład nie rozumiem tych wszystkich duchowych rzeczy, ale jak mówisz o tym tak spokojnie, to mnie to wycisza. Może nauczysz mnie kiedyś słuchać mchów?
Kilka wilczków się zaśmiało. Sasanka klepnęła go lekko ogonem w bok.
— To zróbmy to: wilcze spotkania z Opalitem. Raz bez treningów i mięcha!
— I z jagodami! — dodała Prymula. Śmiech rozlał się po polanie, ciepły i miękki jak poranne słońce. Opalit nie musiał się śmiać najgłośniej. Ale uśmiechał się naprawdę. Nie był już tylko obserwatorem. Tym razem był częścią.
— To jak, mistrzu mchów — zagadnął Saturn, klepiąc Opalita po grzbiecie — pokażesz nam dziś, jak zaklinać porosty, czy będziesz tylko siedział i kontemplował istnienie kamieni?
— Jeśli któryś z nich cię trafi w głowę, to może nawet coś poczujesz — odparł młodszy brat bez cienia złośliwości, ale z lekkim błyskiem w oku.
— O, on już rzuca kamieniami słów! — zawołał Byczeq, przewracając się teatralnie na grzbiet. — To się źle skończy.
— Ja i tak nie rozumiem połowy rzeczy, które on mówi, ale brzmią mądrze — dodała Sasanka, krzywiąc się w uśmiechu. — Jakby las gadał przez niego, tylko że w wersji „mistrz filozofii spod paproci”.
Saturn tymczasem stanął w dziwnej pozie, jedną łapą dotykając czoła, drugą wskazując niebo.
— Słuchajcie! Opalit mówi, że mech jest miękki. Miękkość to życie. Życie to cierpienie. A więc… NIE SIADAJCIE NA JEŻYNIE!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Nawet Opal, który próbował być poważny, nie zdołał powstrzymać uśmiechu. W tym wszystkim Yolotl przysiadł bliżej niego niż zwykle. Bardzo blisko. Tak, że futro młodszego zaczęło lekko drżeć tam, gdzie ich boki się stykały.
— Ty naprawdę się uśmiechasz — mruknął żółtooki cicho, tylko dla niego. — Podoba mi się, kiedy to robisz.
Opalit spojrzał na niego z zaskoczeniem, ale nie odsunął się. Przeciwnie — jakby coś w nim znów rozplątywało węzeł. Jego ogon, nieco napięty wcześniej, opadł luźno, a potem… niemal nieświadomie, zetknął się z ogonem Yolotla. Lekko. Ale wyraźnie.
— Ej, ej, czy ja właśnie widzę wilcze splecenie ogonów?! — zawołała Jałonka z szeroko otwartymi oczami. Sasanka chichotała, a Byczeq uniósł brew.
— No, no, panie medytatorze. Duchy ci to powiedziały, czy… natura?
Opalit chciał się cofnąć, speszony, ale wstrzymał ten ruch, spojrzał na niego długo. Potem… nie ruszył się ani o centymetr. Saturn westchnął teatralnie.
— I ja się tyle starałem, żeby go do was przekonać. A tu wystarczył jeden przystojniak!
— Przystojniak, który zna się na jagodach — dodała Prymula. — To podwójne zagrożenie.
Śmiechy znowu zalały polanę. Ale Opalit już nie czuł się wystawiony na środek. Czuł się… zauważony. I to było całkiem przyjemne uczucie. Późnym popołudniem, kiedy parę młodych wilków rozeszło się w swoje strony, Opal został wraz z bratem, Sasanką i Yolotlem. Z daleka dobiegały jeszcze odgłosy śmiechu pozostałych, ale tutaj panował spokój.
— Dobrze się dziś bawiłeś? — zapytał Yolotl, zanurzając łapę w wodzie i mącąc jej powierzchnię.
Zielonooki spojrzał na niego przez ramię, przymrużając ślepia.
— Tak. Choć… to dla mnie nowe. Wcześniej nie czułem się częścią niczego.
— A teraz?
Starszy podszedł bliżej. Znowu. Zawsze to robił tak naturalnie, jakby jego obecność była oczywista.
— Teraz… nie jestem pewien. Ale nie czuję się wykluczony. I… ty w tym pomagasz.
— Jesteś ciekawy. Inny. Ale w najlepszym sensie.
Opalit zesztywniał na chwilę, ale potem powoli przymknął oczy. Pozwolił sobie oprzeć się bok o Yolotla, czując, jak bardzo to… dobre.
— Jeśli ktoś nas zobaczy…
— To co? — wzruszył ramionami. — Nie robimy nic złego.
Zielonooki skinął głową, z lekkim uśmiechem. Kolega spojrzał na niego z boku, przechyliwszy lekko głowę.
— Przestań się bać. Naprawdę.
I wtedy coś między nimi kliknęło (a może tylko mu się to wydawało?) Spojrzenie, trwające może sekundę za długo. Takie, które zostaje pod powiekami na długo po tym, jak się je zamknie.
Kiedy Opalit wracał z Saturnem do domu, Słońce chowało się już za szczytami drzew. Szli w ciszy, ale jak to bywało z bratem — niezbyt długo.
— Ej — zaczął, szturchając go łapą. — Jałonka coś tam dziś o tobie mówiła. Coś, że „intrygujący” i „jakby z innej bajki”. Czaisz, nie?
Młodszy spojrzał w dal, z kamienną twarzą.
— Mhm.
— No i? Która ci się podoba? Jałonka, Sasanka? Prymula też śliczna.
Opalit zmarszczył brwi.
— Nie myślałem o tym.
— Ale serio? No weź… Żadna? — Saturn zaśmiał się lekko. — Ty to chyba czekasz na jakąś tajemniczą wilczycę z innego lasu. Może jakąś szamankę?
— Saturn… a jeśli wcale nie czekam na żadną wilczycę?
Brat spojrzał na niego, zdziwiony.
— No… to znaczy co?
Zawahał się, ale potem tylko pokręcił głową.
— Nieważne. Może kiedyś zrozumiesz.
— Hm… okej? — prychnął z rozbawieniem, nie do końca łapiąc, o co chodzi. — Ty to zawsze musisz mówić jak jakiś zagadkowy staruch. Ale dobra, nie naciskam.
I ruszyli dalej, już w milczeniu. Opalit czuł, że niektórych rzeczy jeszcze nie powie. Ale… powoli czuł, że może kiedyś będzie mógł. Chłopcy weszli do jaskini, gdzie unosił się zapach gotowanego mięsa i aromatycznych ziół. Oxide i Aiden siedzieli już przy drewnianym stole, a wokół rozstawiono miski z porcjami kolacji. Wnętrze jaskini było przytulne, przytłumione światłem ognia, które tańczyło na kamieniach. Gdy bracia weszli głębiej, obydwoje odwrócili się z uśmiechami na twarzy.
— O, patrz, kto wrócił! — wadera zaśmiała się radośnie, kładąc miseczki z ziołami na stole. — Opalit, wróciłeś do nas. Myślałam, że znikniesz na cały kolejny dzień!
— Chciałem pójść na chwilę na spacer, ale… jakoś tak się złożyło, że wylądowałem w innym miejscu. — wzruszył ramionami, starając się nie wyjawić zbyt wiele. W rzeczywistości wciąż miał w głowie rozmowę z Yolotlem, ale nie chciał o tym rozmawiać. Był tu, w tej jaskini, bo tak po prostu chciał.
Aiden zerknął na niego z lekkim zaskoczeniem, ale uśmiechnął się, nie ukrywając zadowolenia.
— Miło, że chcesz spędzić z nami czas. Wiesz, wciąż możesz się wciągnąć w rozmowy o treningu, polowaniach… Jeśli tylko chcesz.
Opal skinął głową, czując w sobie mieszankę zaskoczenia i ulgi. To było coś, czego się nie spodziewał — że wróci tutaj, że wróci do nich, nawet po tym wszystkim, co miało miejsce.
— Może jutro. — uśmiechnął się lekko, starając się nie brzmieć zbyt obco. — Na razie muszę się trochę ogarnąć po spacerze.
Oxide znowu parsknęła śmiechem, patrząc na syna z błyskiem w oczach.
— Wilczek, który wraca z lasu i mówi, że potrzebuje odpoczynku. No to już coś! Ale dobrze, rozumiem. Zjedzmy, zrelaksujmy się, a później porozmawiamy, co tam słychać.
Wtedy Saturn wpadł w rozmowę o treningu, jakby nic się nie zmieniło. Przekonywał Oxide i Aidena, jak dobrze poszło mu ostatnio podczas sesji, ale Opalit, mimo tego, że siedział przy stole, nie skupiał się na słowach brata. Zamiast tego wciąż miał w głowie rozmowę z Yolotlem, tę pełną niewypowiedzianych gestów i spojrzeń. Mimo to, starał się być obecny, starał się wchłonąć atmosferę wieczoru. Oxide w końcu zerknęła na niego z ciepłym uśmiechem.
— Wiesz, cieszę się, że wróciłeś. Nie musisz ukrywać się u siebie, Opalit. Zawsze masz tu miejsce.
Ten spojrzał na nią i poczuł dziwną falę komfortu. Może rzeczywiście — to był moment, w którym postanowił spróbować. Spróbować być bardziej tutaj, bardziej z nimi, bez względu na wszystko, co czuł. Z zamyślenia wyrwał go Saturn, który podniósł gliniany kubek z kompotem w górę.
— No dobra! Za kolejny trening? — zapytał z szerokim uśmiechem, rzucając wyzywające spojrzenie na brata, jakby spodziewał się odpowiedzi. On tylko skinął głową, trochę zmieszany, ale też rozbawiony.
— Może później. Na razie, po prostu… odpocznę.
I znowu zapadła cisza, w której za moment zaczęły się przewijać rozmowy o codzienności, drobnych żartach i planach na przyszłość. Młodszy, mimo że wciąż czuł pewną niepewność, był tutaj, z nimi. I może to wystarczyło, żeby poczuć, że naprawdę do nich należy. Po kolacji, kiedy rozmowy ucichły, a ostatnie kawałki mięsa zniknęły z talerzy, Opalit podniósł się od stołu, kiwając głową na pożegnanie. Saturn rzucił mu tylko krótki, figlarny uśmiech, ale on czuł, że to chyba najlepszy moment, by wrócić do swojej nory. Nie spieszył się. Zamiast tego szedł powoli, ciesząc się chłodnym powietrzem, które wciąż było lekko wilgotne od wieczornego deszczu. Kiedy dotarł do swojej jaskini na piętrze, w której zagnieździł się razem z Rudzikiem, poczuł ulgę, jakby w końcu mógł odetchnąć. Gdy wszedł do środka, kotek siedział na stosie miękkich liści, patrząc na niego swoimi złotymi oczami.
— Hej, mały — szepnął, siadając obok niego.
Kot zaskrzypiał cicho, przeciągając się, a potem położył się brzuchem do góry, jakby czekał na swoją codzienną porcję pieszczot. Opal pogłaskał go delikatnie po głowie, a mały rudy zwierzak zamruczał z zadowolenia, wtulając się w jego łapy. Młodzik patrzył na niego przez chwilę, pozwalając na ten moment spokoju, który teraz czuł. Czasem, w samotności miał wrażenie, jakby tylko on i jego towarzysz rozumieli siebie nawzajem. Nie musiał nic tłumaczyć, nie musiał się wysilać — wystarczyło tylko siedzieć, milczeć i pozwolić, by chwila trwała. Rudzik nagle poderwał się na równe nogi, wywołując uśmiech na twarzy Opalita. Kotek zaczął biegać wokół nory, przewracając małe kamyki, a potem, po chwili, zatrzymał się, jakby czekając na coś. Zielonooki uniósł brew, nieco zaskoczony, i podszedł do niego. Zwierzak patrzył na niego z dziwnym wyrazem twarzy, jakby zapraszał do zabawy. Wilk przywarł do ziemi, a Rudzik, widząc, że ten jest gotowy do interakcji, zaczął biegać wokół niego, mrucząc wesoło. Basior rozbawił się, pochylając, by złapać kota w pysk i przewrócić na plecy. Ten od razu zaczął się wyginać, próbując wyrwać z jego uścisku, a Opalit śmiał się, czując ciepłą radość w sercu. To był jeden z tych momentów, kiedy zapomniał o wszystkim — o tym, co działo się na zewnątrz, o swoich zawirowaniach emocjonalnych, o niepewności i wątpliwościach. Po prostu czuł, że w tej małej norze, w tej chwili, z tym małym zwierzakiem, wszystko było w porządku. Kiedy w końcu uspokoił Rudzika, kot położył się na jego posłaniu, mrucząc spokojnie. Opal, patrząc na niego, poczuł, jak bardzo przywiązany jest do tego małego stworzenia. Czasem wydawało mu się, że to właśnie on rozumie go najlepiej, bez słów, bez oceniania. Położył się obok, pozwalając na chwilę ciszy.
Świat zewnętrzny mógł poczekać.
KONIEC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz