Szpak odbił się od ziemi jak mała piłeczka. Jego krok był
pewny, jego bied szybki. Okiem zerkał na bok gdzie w panice biegła sarna,
dotrzymując mu kroku, a jednak to on
panował na sytuacją. Zgrabnie manewrował pomiędzy drzewami, trzymając ofiarę
tylko na brzegu swojego spojrzenia. To była pogoń. Pogoń, która dla niego była
codziennością, dla sarny natomiast – skończeniem życia. Szpak jej nie
zazdrościł. Nie chciałby być na jej miejscu. Spanikowany, bez drogi ucieczki z
przekonaniem, że może jednak się uda. Jednak Myszka – ta zgrabna błękitna
wilczyca o niebieskich oczach pełnych ognia siedziała jej zaraz pod kopytami,
kłapiąc na nie zębami. Jeśli sarna nie chciała stracić życia musiała biec. Więc
biegła. A wilki razem z nią. Szpak wyskoczył ze swojej ustalonej trasy na znak
od Irysa. Basior właśnie rozpędzał się w kierunku ofiary, a czarnemu basiorowi
zostało tylko jedno. Wypadł przed sarnę nadal biegnąc przed siebie, jakby
uciekał. Wypadł na polanę pierwszy, jego skrzydła rozłożone momentalnie jak
ściana przed sarną. Ta zawahała się, zęby Myszki wbijając się w jej kopyto i
przewalając ją na bok w panice. I potem była już tylko krew, kiedy Irys dopadł
się do jej gardła sekundy później. Szpak nie odwrócił głowy. Krew pachniała mu
dziwnie obco, jakby nie była częścią jego diety. Jakby pod jego skórą wisiała
zapomniana obietnica aby jej już nigdy nie wąchać. A jednak tylko zamykał się
na te uczucia. Praca była pracą, jedzenie jedzeniem i niczym więcej. Dlaczego
więc dreszcz przechodził mu po karku kiedy się kaleczył? Kto wie.
Rozciągnął się. Jego skrzydła wielkie ponad jego posturą. Bardzo przydatna
narzędzie dla jego stanowiska. Kiedy blokuje się ucieczkę zajmowanie jak
największej ilości miejsca na takową jest bardzo użyteczne. Jednak w lesie,
pomiędzy korami i chaszczami, które wkrótce powrócą do gleby, wszystko będzie
trudniejsze. Zawsze jest trudniejsze. Latem nie widać nieba w lesie. Drzewa
zamykają się na nim jak klatka. Złota, bo może z niej wyjść, a jednak nie chce.
Duszące uczucie zamknięcia trzymało go przy ziemi gdzie jego zmęczone ciało
mogło ukryć się przed rześkimi deszczami i burzami. Ale jednak niebo – ta
wolność. Ta tęsknota. Gdzieś nad nim zakrakał kruk, jego czarne skrzydła bijąc
powietrze z potęgą jaka tylko to zwierze może mieć. Szpak zadarł pysk, cień
uśmiechu pojawił się na jego pysku. Czasem chciałby móc pomówić ze zwierzętami
zamiast drzewami.
Zmęczenie dopadło jego mięśnie, jak codziennie. Ten zgrzyt w kościach, to
ciągniecie w nogach, swędzenie w skrzydłach, które chciałyby trochę więcej.
—Na dziś starczy. Złapaliśmy wystarczająco. Jutro wolne.— Irys oświadczył,
kiedy spotami się wszyscy. Wszyscy, którzy polują na rzecz watahy. Szpak był
jednym z nich. Powinien być dumny. Karmi w końcu medyków, szeregowych i
polityków. A jednak w jego sercu pusta. Nie było to jego ulubione zajęcie, ale
było to zajęcie. Z pewnością.
—Kolejny dzień wolnego? — Miguel uniósł oczy. Jego drużyna złapała dwie sarny i
parę zajęcy.
—Tak. Nie możemy forsować za mocno. To starczy na parę dni, a jeśli będziemy
polować za dużo skończy się na co polować.— Myszka przemówiła od boku Irysa.
Niby to Irys nieoficjalnie im wszystkim przewodził, ale Myszka często miała
większą władze słowa niż on. Nie przeszkadzało to nikomu. Oboje byli w tej
pracy dłużej od nich, Myszka trenując polowania jeszcze za szczeniaka. Irys ze
stażem ponad dziewięciu lat był jeszcze
bardziej imponujący. Więc kiedy oboje dzielili ich na grupy i wysyłali to tu,
to tam, Szpak nie protestował. Nikt nie protestował.
—Spotkamy się potem i określimy czy to nie będą dwa dni wolnego. Trzy sarny to
sporo jedzenia, nawet dla tak dużej watahy. Te zające też. Sporo ich
wygrzebaliście. Musimy się trochę powstrzymać z nimi, żeby miały się jak
rozmnożyć kiedy zrobi się jeszcze cieplej. Nie ma co przedobrzać! —
I tak zostało. Jego słowa jasne jak słońce. Szpak tylko uchylił głowę i obrócił
się aby odejść. Czas było mu znaleźć sobie przyjemne miejsce do spania. W
powietrzu wisiała burza, pierwsza z wielu, które przyjdzie mu znieść, schowanym
pod jakimś kamieniem albo w jakiejś wyrwie skalnej. Może jeszcze zdąży dolecieć
do gór zanim go ta zawierucha złapie.
—Hej Szpak! Zaczekaj! — Dana podbiegła za nim, jej krok nieco zbyt wesoły jak
na jego dzisiejszy humor. Ale mimo to uśmiechnął się, jego oczy najcieplejsze
jakie był w stanie przybrać.
—Tak? — obrócił się. Jej oczy jak zwykle były zupełnie inne od nieba. Czemu
błękit tak chwiał się i znikał w oczach takich wilków jak ona. Mieć oczy koloru
pięknego świata, tego który lotem wisiał nad nimi to był traf, szczęśliwy i niezwykły.
A jednak nie było w nich często żadnej wolności. Nie tej samej co w górze.
—Pójdziemy znowu na spacer? Wczoraj było tak fajnie! — uśmiechnęła się do niego
całą sobą. Jej oczy mało nie zniknęły w dwóch księżycach tak szeroki uśmiech mu
podała na tacy. A on mógł tylko przejść z łapy na łapę.
—Nie dzisiaj. Idzie burza. — odpowiedział jakby to było dla niej jasne
wytłumaczenie odrzucenia. Dana spojrzała na niego, jej głowa przechylona nieco
na bok, nieme pytanie wypisane w jej zmarszczonych brwiach. Szpak odetchnął,
jego oddech jeszcze chmurka na wietrze. Już niedługo. Ciepło wręcz wisiało w
powietrzu, ale noce i wieczory raczyły jeszcze siarczystym zimnem. —Muszę
znaleźć miejsce na spanie z dachem.— wiedział też, że może mu się nie udać.
Czasem spał w deszczu, schowany pod swoimi zdrętwiałymi skrzydłami. To też
działało. W końcu woda spływała po nich jak rzeka, prosto do spragnionej ziemi.
—Nadal nie znalazłeś stałego miejsca? — Dana spojrzała na niego jakby z
dezaprobatą, ale co mu jej niezadowoleniu? Wolności nie dało się po prostu
usidlić i nie dawała mu ona spokoju. Dwa dni w jednym miejscu męczyły jego
umysł jak duchy szepczące za uchem.
—Nie. Jakoś nic mi się nie podoba. — przyznał. To było zgodne z prawdą. Nie
podobało mu się nic. Wszędzie swędziały go łapy i wołało niebo. Ale tam nie
dało się spać.
—Musisz w końcu coś znaleźć. — wadera wręcz to wyszeptała, a jednak jej głos
był jak grzmot. Przekaz jej wypowiedzi był też bardzo niewygodny. Co ją to
obchodziło? Jemu dobrze na razie było w ruchu.
—Ta burza ma być paskudna. — dodała po chwili. — Chodź dzisiaj do nas.
Nie masz wystarczająco czasu, żeby coś znaleźć. Niezamieszkałego oczywiście. —
powiedziała. Cóż to była za propozycja. Sierść Szpaka miała już się zjeżyć, ale
ten uspokoił ją. Miała rację, jednak wstąpienie w jej progi było myślą
przerażającą.
—Okej. Dziękuję. — oczywiście, że się zgodził. Czasem nie umiał odmówić. Jej to aż za często.
—Czyli jednak spacer! Chodźmy! — rzuciła i zaraz szła w innym kierunku niż
góry. Szpak odetchnął zaglądając w kierunku wspinających się do nieba szczytów.
Czy tam może w końcu zaznałby wolności i domu, którego tak szukał, siedząc jak
orzeł w gnieździe ponad światem? Może. Ale to nie było na dzisiaj. Dzisiaj
zaczęło padać szybciej niż się spodziewał. —Połowa drogi! — Dana miała rację,
nie miał wystarczająco czasu. Źle policzył, jego myśli zbyt zajęte niebem ,
które teraz płakało jak wdowa za ukochanym.
Wchodząc do jaskini był już nieco mokry. Z racji że był
wilkiem miłym Dana weszła do środka pod jego rozłożonym skrzydłem, praktycznie
sucha. Jaskinia była mała. W rogu leżał skulony Dally, w jego łapie pióro,
przed nim kartka papieru i świeca
rzucająca długie cienie na kamienne, nierówne ściany. Dana przywitała się z nim
bardzo siarczyście, na co ten tylko odetchnął ciężko i jej pozwolił. Prawdziwe
rodzeństwo.
—O Szpak. Dawno cię nie widziałem. — Dally wydoroślał. Teraz już nie był tym
samym wygadanym dzieckiem. Wyższy, dłuższy, piękniejszy niż wcześniej. Jak
wszyscy. Czy Szpak też wypiękniał?
—No. — przytaknął.
—Zostanie dzisiaj z nami na noc. Złapała nas burza, a on dalej nie ma stałego
domu.— Dana rzuciła te słowa jakby jeszcze niedawno nie były dla niej oznaką
nieodpowiedzialności. Ale Szpakowi dobrze było w ruchu.
—Okej. — Dally nie kwestionował. — Czuj się jak u siebie. — ale Szpak nigdzie
nie czuł się jak u siebie.
—Dzięki. —
Danny wkroczył do jaskini niedługo potem jak Dana ułożyła
się na Dallym, któremu nie przeszkadzało to w dalszym pisaniu. Szpak ułożył się
na ścianie przeciwnej, jego skrzydło przyległe do ściany. Samiec zatrzymał się
w pół kroku, jego zabójczy wzrok wbijając się w zaproszonego gościa. Szpak
zerknął na niego. Dlaczego ten błękit w jego oczach był tak różny od nieba?
Jego siostra paliła się ogniem od środka, on … on palił się płomieniem tak
zimnym, że jego oko mogłoby zamrozić świat. To nie był błękit nieba, nie. To
był błękit śniegu, lodu. Coś tak obcego, przyziemnego. To nie było niebo. Danny
był przemoknięty i wściekły. Czy Szpak zajął jego miejsce.
—Już się tak nie spinaj. Dana go zaprosiła na noc. — Dally był pierwszym, który
przebił ciszę, ledwie sekundy po wejściu jego brata do środka.
—Po co?— jego głos był ochrypły. I wtedy do Szpaka dotarł zapach krwi. Nie
zwierzęcej, nie takiej jak na polowaniu, nie. To była krew wilcza. Po boku
Dannego spływała kropelka za kropelką, a on stał nieprzejęty.
—Złapała ich burza. —
—A co? On nie ma własnego domu? — warknął samiec.
—Jego dom jest bardzo daleko Danny. To niebezpieczne aby do niego szedł. —
Szpak był mu wdzięczny, że nie powtórzył słów o braku domu. Bo Szpak miał dom.
Na niebie. Ale tam… nie da się spać. I teraz nie widział go. Zasłonięte
chmurami, rozświetlane przez błyskawice wisiało nad nimi jak kołdra, z dala od
jego wzroku. Aż żal ścisnął jego serce. Danny prychnął tylko w odpowiedzi, ale
już nie kwestionował. To było zaskakujące. Jak bardzo te trojaczki różniły się
od siebie, a z jaką łatwością się dopełniały. Trzy różne energie, trzy różne
wilki. Złość, spokój i radość. I Szpak, obok, patrząc na to jak na obrazek. Wszyscy
ułożyli się obok siebie i wkrótce blask świecy zgasł. Szpak zamknął oczy, jego
sierść jeżąc się na zimno i chłód wpadające do środka. Tej nocy ciepło drugiego
wilka nie zjawiło się w jego snach.
Wstając przywitały go zdrętwiałe kości i chłód na skórze.
Deszcz ustał i słońce wyszło, ale tylko ledwo. Jeszcze nawet nie wstało ponad
drzewa. Tylko pomarańczowa poświata oświetlała niebo, stare burzowe chmury
odchodziły już w niepamięć, ale zapach deszczu jeszcze nosił się w powietrzu. Szpak
rozciągnął się, jego zmęczone mięśnie łapiąc pierwsze chwile rozbudzenia.
Bardzo powoli podniósł się. W rogu
swojej jaskini, Dana i Dally jeszcze spali skuleni w swoje futra. Bardzo
spokojny i miły widok. Szpak uśmiechnął się pod nosem i przeskoczył z łapy na
łapę aby jeszcze trochę rozluźnić zaspane kości. W końcu wyszedł. Było miło,
ale wzywał go otwarty świat. Trawa była morka, nie od rosy a od siarczystej ulewy,
które jeszcze gdzieś daleko pewnie lała na ten świat.
—Wyspany? — nieprzyjemny ton jaki go powitał sprawił, że humor Szpaka zepsuł
się odrobinę. A tak przyjemnie wdychało się zapach mokrego poranka.
—Tak. Dziękuję za gościnę. Zmókłbym do skóry gdyby nie wasza gościnność. —
odbił słowa Dannego z wyrafinowaną uprzejmością. Wiatr zawiał niespokojnie,
pozostałość po burzy.
—To zjeżdżaj. Nie wiem co moja siostra w tobie widzi. — Szpak odetchnął.
Większy wilk zdawał się zapomnieć ich młodzieńcze lata. Trojaczki były nierozdzielne,
ale on i Szpak dogadywali się jak dwa diabły. Psotnicy z ogniem w żyłach. A teraz… co się zmieniło?
Wydorośleli – byłoby doskonałą odpowiedzią. Ogień w żyłach Dannego nigdy nie zgasł, kiedy Szpak nieco się uspokoił. Danny walczył, nielegalnie i legalnie, agresywny. A Szpak? On chciał tylko znaleźć wolność, gdzieś tutaj. Może nawet w sobie, bo w końcu tam musiał szukać najpierw. Nie znajdzie spokoju, jeśli nie będzie wiedział czego szukać. Rozłożył skrzydła i wkrótce zimne powietrze przywitało go z otwartymi ramionami. Zostawił wściekłego dorosłego i jaskinię Dany w tyle. Jednak w jego głowie była pewna myśl. Że on ciągle był w ruchu…
<CDN>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz