Trafił.
Zderzył się z ojcem łopatą swojego barku, nie idealnie, ale wystarczająco mocno, by ten cofnął się o krok. Saturn nie czekał. Skoczył, zębami celując w kark — oczywiście, nie po to, by ranić, tylko by dokończyć sekwencję. Ale Aiden był szybszy. Obrót, łapa w powietrzu, Saturn znów poszybował i wylądował w piachu.
Ale to nie miało znaczenia. Trafił. Przerwał jego ruch. Zmusił Aidena do cofnięcia. To był niemały cud.
Aiden zaśmiał się — szczerze, krótko, pierwszy raz od dawna.
— Miałeś nie powtarzać schematów — odparł Saturn, sapcząc. — Więc ja też przestałem.
Ojciec spojrzał na niego przez chwilę, uważnie, jakby nagle naprawdę widział młodego wilka, a nie dzieciaka z domowego legowiska. I uśmiechnął się. A w tym uśmiechu widać było cień dumy, który pojawił się w sercu Aidena.
୧‿̩͙ ˖︵ ♱ ︵˖ ‿̩͙୨
Szli powoli, krok za krokiem, gdy ciepłe światło wieczoru zaczęło przesączać się przez drzewa. Powietrze pachniało mchem i kurzem zdeptanej ziemi. Saturn lekko utykał, lewe ramię pulsowało tępo, bok oblepiała zakrzepła krew.
— Poraniłeś mnie — jęknął w końcu, z teatralnym sapnięciem, jakby to miało go wybawić z cierpienia.
Aiden prychnął.
— Wyliżesz się.
— Nie mam już języka. Zostawiłem go gdzieś przy tamtym krzaku, kiedy mnie cisnąłeś o ziemię po raz piąty.
— Szósty.
— Jeszcze lepiej. — Saturn parsknął, ale zaraz spoważniał. Zniżył głos, bardziej do siebie niż do ojca. — Wiesz… czasem wyobrażam sobie siebie na froncie. W centrum burzy. Prawdziwej walki. Tam, gdzie jest sens tego wszystkiego. Tej walki, kiedy jest o co walczyć.
Aiden uniósł lekko łuk brwiowy, ale nie przerwał mu.
— Chciałbym kiedyś tam być — dodał Saturn ciszej. — Zostawić po sobie coś więcej niż tylko dobre wrażenie na treningu.
Zapadła chwila ciszy. Taka, w której Aiden zwykle albo się nie odzywał, albo wbijał jakąś kąśliwą uwagę. Tym razem było inaczej.
— Ja widziałbym cię jako stratega — rzucił w końcu, jakby od niechcenia. — Masz łeb, który działa, gdy inni już tylko gryzą.
Saturn spojrzał na niego z zaskoczeniem. Aiden zerknął kątem oka, usta drgnęły mu ledwo widocznym uśmiechem.
— Nie musisz być w centrum burzy, żeby ją kontrolować. Czasem lepiej być tym, który ją zaplanował.
Saturn milczał, trawiąc te słowa, jakby chciał je gdzieś zapisać, zatrzymać w sobie na później. A potem ruszyli dalej, ku ciemniejącemu niebu i znajomej jaskini, gdzie czekał dom.
Kiedy dotarli do znajomego zakrętu, gdzie mech stawał się gęstszy, a kamienie nosiły ślady łap watahy, z wnętrza jaskini dobiegło ciche poruszenie.
Oxide wyłoniła się z cienia — biała jak świt, z piórkami światła odbijającymi się od jej białego futra. Jej spojrzenie padło najpierw na Aidena, potem przeniosło się na Saturna… i natychmiast spochmurniało.
— Co mu zrobiłeś? — zapytała chłodno, a w jej głosie nie było ani odrobiny żartu.
Aiden tylko uniósł brew, nie zatrzymując się.
— Trenowaliśmy.
— A to wygląda ci jak trening, czy jakbyś wrzucił własne dziecko w krzaki pełne jeżyn w których żeruje dzik?
Saturn westchnął, opadł na zad i lekko skrzywił, gdy coś zapiekło go w boku.
— Mamo, serio… Nie dramatyzuj. Trochę się poobijałem, nie zginąłem.
Matka podeszła bliżej, skanując wzrokiem każdy ruch syna. Zatrzymała się przy jego boku, gdzie futro było posklejane krwią.
— "Trochę" to nie jest kategoria, którą uznaję, gdy chodzi o ciebie.
Saturn spuścił wzrok, ale na pysku miał lekki uśmiech.
— Ale był zaskoczony. Tata. Nawet się uśmiechnął.
To zbiło Oxide z tonu. Zerknęła w stronę Aidena, który właśnie znikał w głębi jaskini, nie komentując nic więcej. Może nie chciał zdradzić, że faktycznie był pod wrażeniem. Może… bał się, że się do tego przyzna. Oxide westchnęła cicho, prawie niezauważalnie. Zbliżyła się do Saturna i dotknęła nosem jego czoła.
— Jesteś coraz silniejszy, synku. Ale nawet najtwardszy kamień może pęknąć, jeśli nikt go nie oszczędza.
— On mnie nie oszczędzi nigdy — basior powiedział cicho.
— Dlatego jestem tu ja — odpowiedziała Oxide, z nutą miękkości, którą rezerwowała tylko dla swoich dzieci.
Rzuciła szybkie spojrzenie w stronę wejścia do jaskini, gdzie cień Aidena właśnie znikał za zakrętem. Upewniwszy się, że jest poza zasięgiem słuchu — i że nie zamierza wracać w najbliższej chwili — pochyliła się ku Saturnowi nieco bardziej. Na jej pysku pojawił się uśmiech. Nie ten tajemniczy, nie ten pełen troski. Tym razem to był uśmiech szeroki, figlarny, prawie konspiracyjny.
— Mam nadzieję, że dałeś mu w kość — szepnęła tak, jakby mówiła o największym sekrecie świata.
Saturn zachichotał, mimo pulsującego bólu w boku.
— No ba — odparł z dumą. — Był zaskoczony. Udawał, że nie, ale… widziałem. Zawahał się. Ugiął łapę.
Oxide przymrużyła oczy, jakby rozważała to w myślach z wyjątkowym zadowoleniem.
— Kiedyś to ty będziesz go uczył — mruknęła z dumą podszytą szczyptą złośliwości. — Albo przynajmniej dorównasz mu zagrożeniem.
— Albo przynajmniej przyprawię go o lekką zadyszkę — dodał Saturn, znów się śmiejąc.
Oxide nachyliła się jeszcze raz i polizała delikatnie jego ucho, jak robiła to, gdy był szczeniakiem, z tą różnicą, że teraz był już niemal jej wzrostu. A rósł szybko. Można rzec, że dorówna wzrostem ojcu.
— No, wojowniku. Do jaskini. Zanim stwierdzę, że naprawdę wyglądasz jak rozjechana wiewiórka.
— Już idę, już idę… Ale ty też widziałaś, że się uśmiechnął, prawda?
Oxide nie odpowiedziała. Tylko ruszyła przodem, z ogonem unoszącym się lekko i dumnie. Oczywiście, że widziała. I wiedziała też, że Saturn to zapamięta — ten jeden, drobny uśmiech Aidena, który znaczył więcej niż tysiąc słów.
୧‿̩͙ ˖︵ ♱ ︵˖ ‿̩͙୨
W jaskini panował chłód, ten znajomy, bezpieczny chłód, który otulał jak dobrze znany zapach futer, ziół i kamienia. Oxide skierowała Saturna na bok, gdzie w misie z liści i kory czekała woda — nieco zmącona, ale czysta. Bez słowa zaczęła delikatnie czyścić jego futro, uważnie omijając rany.
— Przesadził z tym ciosem w żebra — mruknęła pod nosem, jakby bardziej do siebie niż do niego.
Saturn siedział spokojnie, półprzymknięte oczy, lekko opadający ogon. To był rzadki moment — kiedy pozwalał się prowadzić. Kiedy nie musiał udawać, że wszystko jest okej.
— Nie chciał, żebym się oszczędzał. Chyba chciał sprawdzić, gdzie są moje granice — mruknął cicho.
Oxide uniosła lekko brew, ale nic nie odpowiedziała. Zamiast tego namoczyła kolejny liść i starła zaschniętą krew z jego karku. W końcu, gdy futro Saturna znów zaczęło lśnić, klepnęła go łapą w zad.
— Gotowy do pokazania się światu — powiedziała z udawanym patosem.
— I znowu przystojny — dodał Saturn z kpiącym uśmieszkiem.
— Oj, najprzystojniejszy — odparła z nutą żartu.
Saturn zsunął się powoli na swoje posłanie z mchu i sierści, westchnął głęboko. Oxide zajęła swoje miejsce kawałek dalej, zawijając ogon wokół łap. Przez chwilę panowała cisza. Patrzył w sklepienie jaskini, gdzie pęknięcie w skale wpuszczało bladą smugę księżycowego światła. Jego myśli dryfowały.
„Frontalna linia. Strateg. Przewodnik. Wojownik… kim ja w ogóle będę?”
Z jednej strony serce rwało się do walki — do dowodu odwagi, jaką w sobie miał, choć rzadko miał okazję ją pokazywać. Z drugiej… pamiętał spojrzenie Aidena. Te krótkie słowa. "Masz łeb, który działa, gdy inni już tylko gryzą."
„Czy to źle, że czasem wolę myśleć, niż uderzyć pierwszy?” — zapytał sam siebie.
Przekręcił się na bok, kładąc łapę pod głowę. Z zewnątrz dobiegało tylko ciche wycie wiatru i skrzypienie gałęzi, które przypominało mu o tym, że Opalit znowu pewnie nie wrócił na noc do głównej jaskini.
„Znowu śpi w swojej norze…” — pomyślał z lekkim uśmiechem.
Nie miał mu tego za złe. Tamten zawsze potrzebował więcej przestrzeni, kontaktu z czymś… starszym, głębszym. Ziemią, drzewami, duchami, których Saturn sam nigdy nie potrafił dostrzec. Ale to nic — i tak czuli się blisko. Nawet jeśli dzieliła ich skała, wciąż byli połączeni tą samą nicią, zbyt mocną, żeby ją przerwać.
„Ciekawe, co by powiedział, gdyby widział ten trening. Pewnie że wyglądaliśmy jak dwa głodne niedźwiedzie walczące o orzech” — zaśmiał się cicho w myślach.
Przymknął oczy.
Opalit pewnie właśnie układa zioła pod ścianą, odprawia jakiś swój szeptany rytuał, a potem zasypia z pyskiem w lawendzie albo innym kwiecie. Zaraz przy tym swoim kocie.
„A ja? A ja chcę walczyć. Chcę stanąć tam, gdzie toczy się coś większego. Ale czy to naprawdę dla mnie?”
Myśli nie dawały mu spokoju. Głos ojca, który mówił o strategii, nie o froncie. Głos matki, pełen wiary i czujnej troski. I w końcu — jego własny, szeptany głęboko w środku:
„Może… da się połączyć jedno z drugim?”
Wilczek westchnął i wtulił się głębiej w mech. Nie potrzebował odpowiedzi tej nocy. Tylko snu. I świadomości, że rano znów będzie mógł iść dalej — krok po kroku — aż sam stanie się kimś, kim jeszcze nawet nie umiał się nazwać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz