Glina była bardzo nieprzyjemnym przyjacielem na skórze. Wdzierała się pomiędzy futro i zastygała na twarde skorupy, aby tylko nie puścić i nie umrzeć zdeptana pod łapami. Pył osadził się na Szpaku jak pelerynka, okrywając przede wszystkim jego plecy i sprawiając, że całkowicie spłowiał. Chciałby się zobaczyć w takim kolorze, niestety w okolicy nie znalazło się nic co pokazałoby mu jego odbicie. Mógł tylko zerkać na swoje popruszone szarością łapy i ciężko odetchnąć. Był zmęczony, ale czuł się usatysfakcjonowany. Zapomniał już jak to było być szczeniakiem. Jak miło spędzało się czas w obecności niewinnych oczu i jeszcze niewinniejszego myślenia. Nie żałował nic a nic, chociaż następnego dnia pewnie będzie obolały do kości. Nie szkodzi. Jest tylko blokerem, nie musi tropić ani za bardzo się wysilać. Tylko trochę pobiega. Dobrze mu to zrobi po dźwiganiu.
Ale wizyta nad jeziorem brzmiała dobrze. Na tyle dobrze, że
Szpak odbił się od ziemi bez rozbiegu. Dobry rozbieg nie był zły, jednak w ten
sposób prościej było nie nabawić się pyłu w oczach. Szare i brązowe drobinki zatańczyły
wokół niego, a on z łatwością pozostawił je pod sobą. Jak miło było po całym
dniu wzlecieć w górę. Niestety, a może stery jego nowa koleżanka nie miała za
wiele szczęścia w tym zakresie. Jej rozpęd i lot zakończył się liśćmi na plecach
i poobijanymi kośćmi. Szpak wylądował zaraz obok niej. Jego skrzydła
niewygodnie zawisły nad nim, niezdolne wygodnie złożyć się pośród niskich
zarośli.
—Matko, wszystko w porządku? — Szpak odetchnął ciężko. Sam zaliczył więcej niż
jeden taki wypadek. Za szczeniaka nawet skręcił łapę w ten sposób. Ah, te czasy
kiedy jego skrzydła były niczym innym jak ozdobą. Jak przypomnieniem o jego
nieumiejętności. Tego czego chciałby, a nie może mieć. Wrócił do niego na
chwilę wstyd i żal jaki wtedy czuł. Może dlatego niebo było mu teraz czymś tak bliskim.
Może dlatego teraz tak szukał wolności i ukojenia w locie, bo za małego tak
tego chciał. Chciał rodziców, chciał latać. A teraz szuka oczu, które ledwo
pamięta i wolności, której nie może dotknąć.
—Wszystko w porządku! — odpowiedziała mu, wyrywając go z jego myśli.
—Pewna jesteś...?— zagadnął raz jeszcze. To wszystko wyglądało boleśnie. Wadera
otrzepała się. Liście, piękne zielone, oznaka życia w naturze, posypały się z
jej pleców, lądując na krzakach i ziemi dookoła. A on tylko patrzył. Na pewno niczego nie
złamała? Czemu się tak martwił? Może przypominała mu jego, kiedy był mały…
bezbronny i wiecznie zły, bo rany zostawione przez niezrozumienie wszystkich
dookoła były prostsze w ukryciu niż zasklepieniu. Jej niebieskie oko błysnęło
na niego, ledwie na sekundę, może dwie, ale było w nim coś nagle znajomego dla
niego. Wstyd… Oh jak on dobrze go znał.
— Nie jest to dla ciebie dziwne, że w genach można dostać skrzydła, na których
nie da się latać? — jej słowa były pełne goryczy, pełne tej jeszcze niezaognionej
wściekłości… a może bardziej żalu? — Tym bardziej, że każdy w rodzinie ma jedną
i tą samą jebaną cechę wspólną. — jej łapa nagle kopnęła gałąż i Szpak miał
nadzieję, że nie zauważyła jak on zjeżył się z zaskoczenia, a jego nadal nieco
rozciągnięte skrzydła napuszyły się jak u sowy. — To co innego niż rodzinne
stanowisko, które się z pokolenia przekazuje, bo nikt nie ma na skórze
wygrawerowane sekretarz, łowca, czy medyk. A tu proszę, jednak ma! — zatrzęsła skrzydłami
i Szpak poszedł w jej ślady, próbując położyć swoje oznaki nagłego zlęknienia.
Bo co za wilk boi się nagłego dźwięku?! — I nic nie mogę na to cholerstwo
poradzić.— i na tym skończyła. Wściekła, smutna, zawstydzona, jak nie na
miejscu. Szpak trochę rozumiał, trochę już nie. Jak to było nie latać, kiedy
miało się skrzydła. Na chwilę zmętniał, zamyślił się.
—Czasami po prostu za dużo mówię. Chodźmy już, zanim stratuję więcej lasu. — jej
ton nie był najweselszy, pomimo żartu kryjącego się pod jej słowami.
—Czekaj, bo… Ja rozumiem wiesz? — odetchnął. Widział tylko jak jej ogon drga, a
plecy zacieśniają się pod napiętymi mięśniami.
—Rozumiesz? — zaśmiałą się gorzko.
—Rozumiem… Ha. — „Ty tak wiele rozumiesz.” Przeszło mu znowu przez myśl. — Sam
nie latałem. Łamałem gałęzie. Łamałem nogi. Zawsze chciałem wyżej, więcej,
dalej, a nigdy nie mogłem. I Inni tylko mówili, że kiedyś mi się uda. Nie
rozumieli, że to nie o to chodziło. Że chodziło o przynależenie. Chodziło o
pewną wolność, którą daje świadomość, że jak latam, to zawsze znajdzie się ktoś
kto mnie rozumie. Nie jestem sam. Nie jestem inny. — właściwie czemu jej o tym
mówił? Raczej nie był wylewnym wilkiem. Nie odkąd wydoroślał i odciął się nieco
od swojej rodziny. Chociaż czy to rodzina jeśli to tylko banda szczeniąt w jego
wieku, z którą spędził cześć życia? Może. Nie wiedział już jak zdefiniować
rodzinę. — Tylko, że ja… Miałem szczęście. Skrzydła urosły, zaparcie zostało i
latam. Zdaje się, że twoje po prostu nigdy nie stały po twojej stronie, huh… — dołączył
do jej boku. Nie patrzył na nią. To był bardzo intymny moment i obawiał się
zobaczyć na jej pysku to samo współczucie, które wzbudzało w nim zawsze ogień gniewu.
— Więc rozumiem. Ja zawsze mówię, że wszystko rozumiem… Może to moja wada, ale
teraz… w tym momencie, na tej płaszczyźnie, rozumiem aż za dobrze. Niektóre
rany we mnie samym się jeszcze nie
wygoiły… zostawione przez obcość jaką czułem dłuższą część życia. Chociaż… to
trochę inna obcość. Moja była przed tym czego nie mogłem mieć. Twoja… mam wrażenie,
że wyrasta z innego miejsca… Z rodziny, której ja sam nie mam tak do końca… Ciekawe czy to dlatego tak
teraz szukam samotności? Bo tylko ją znałem, cale życie. Samotny wśród tłumu,
to jak miałbym znać towarzystwo. Hymm… Teraz to ja za dużo mówię. — zaśmiał
się, jego bok uderzając zaczepnie w jej. Posłał jej szeroki uśmiech,
najszczerszy od całkiem dawna. —Kto pierwszy? — po czym rozpędził się. Nie miał
za wiele siły, ale ogólna radość i ich śmiech był tego warty.
Polana życia tętniła życiem, bo czym innym. Świetliki
swawolnie latały na wietrze, który przedzierał się przez wilgotną trawę, która
została właśnie zmoczona rosą. Światło słońca ledwo już rzucało cienie na
niebo, zachodząc za horyzont coraz głębiej. Fiolety barwiły ciemniejące chmury,
które wolnym krokiem przemierzały niebo w kierunku znanym tylko sobie. Księżyc,
od dawna już na niebie, teraz zyskał na blasku, niepełny i malejący, ale pewny
swojego miejsca. Wysoko ponad nimi, sprawiając że polana nakrywała się coraz
mocniej pelerynką ze srebra jego światła. Jezioro milczało, niewzruszone. Szpak
odetchnął. Wszystko pachniało świeżością, poza nim. Jego krok był pewny, szybki
a woda zimna. Tafla zadrżała przebita jego osobą. Szpak przeskoczył nad
brzegiem, jego skrzydła wspomagając go w krótkim locie i nagłym zanurkowaniu.
Jak kamień – wpadł w wodę aby po chwili wynurzyć się jak belka przemokłego
drewna. Jego zęby zazgrzytały, ale miło było zdjąć z siebie zapach gliny i przylegający
do niego pył. I coś jeszcze. Szpak, jak na wilka Bral kąpiele zaskakująco
często. Może dlatego , że niebo, loty i polowania należały do jednych z
najbardziej brudzących zajęć, zaraz po kopaniu w ziemi, ale też zapachy wilków.
Tyle czasu spędzał z Daną, że nocami chciał pachnieć tylko i wyłącznie sobą.
Mokrym, wilgotnym, obojętne. Spał z nosem włożonym w wieczorną rosę we własne
skrzydła. Zagłuszał zapachy ziół, ptaków i wilków na swoim futrze, jak mógł.
Może był czasem przewrażliwiony, bo były noce kiedy mu to zupełnie nie przeszkadzało,
ale ostatnio Dana drażniła go na jego skórze. Ocierała się o niego częściej,
machała ogonem chętniej. Szpak zawisł w wodzie na plecach, jego oczy wbite w
ciemne niebo.
—Hej… — odezwał się. Jego czy poszukały tych niebieskich swojej towarzyszki,
która właśnie też przebiła się przez pierwszy chłód wody. — To był intensywny
dzień. Wiem że to trochę dziwne pytanie, ale… — zagadnął. Ona tylko uniosła
brew. Złożył nieco skrzydła płasko ułożone na powierzchni jeziora, wyrównując swój
dryf w jej kierunku. — Pomożesz mi wydłubać glinę z lotek? Duże skrzydła mają
swoje zalety, ale… eh… Ciężko się je czyści samemu. Mogę się odwdzięczyć. — uśmiechnął
się i obrócił na brzuch podpływając. To było naprawdę wstydliwe pytanie. Jego
skrzydła były jego opoką, bezpieczeństwem, ale naprawdę… od czasu do czasu
należało im się gruntowne czyszczenie, zwłaszcza po 40-stu kilogramach gliny. A
samemu.. ciężko było sięgnąć. Miał nadzieję, że osoba ze skrzydłami jak on –
może niezbyt sprawnymi, ale jednak skrzydłami – zrozumie. Może będzie miała ten
sam problem. — Plecy zawsze sprawiają mi
problem. —
<Smoła?>
Ah te problemy uskrzydlonym. Sięgnąć piór na plecach. Matka natura dała im skrzydła ale nie dałą karku do obrotu XDDD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz