Poranki bywały najtrudniejsze.
Oxide leżała na grzbiecie, patrząc w skalny sufit jaskini, który znała już niemal na pamięć. Chłód poranka drażnił jej łapy, a echo odległego świergotu ptaków wydawało się zbyt radosne, zbyt kontrastowe wobec tego, co czuła. Czasami tak, jakby coś w niej… ucichło. Jakby ta dawna wersja siebie została gdzieś pod skórą, głęboko, przygaszona. Nie martwa — tylko zepchnięta. I nie wiedziała, czy kiedykolwiek wróci. Nie była już w ciąży, a mimo to jej ciało wciąż przypominało o tym, co się wydarzyło. Skóra nie była już tak napięta, mięśnie nie tak sprawne, jak wcześniej. Barki bolały od samego leżenia. Kiedy próbowała się przeciągnąć, poczuła zgrzyt w kręgosłupie i coś, co przypominało irytujące łaskotanie w boku.
— Wstawaj, stara babo — mruknęła do siebie, choć głos jej był raczej bez przekonania.
Zwlokła się z posłania, zrzucając z siebie ciężar koca splecionego z mchu i sierści. Kroki stawiała wolno, jakby nagle znów musiała nauczyć się być w ciele, którego już nie rozumiała. Wyszedłszy na zewnątrz, zamrugała pod naporem porannego światła. Powietrze pachniało świeżością, wilgocią i runem leśnym. Gdzieś w oddali słyszała szczekanie młodych — Opalit znów gdzieś włóczył się z tym nowym… Yolotlem. Aiden jak zwykle był zajęty zbieraniem drewna, by zająć czymś łapy. A ona stała w miejscu. Patrzyła na niewielką polankę przed jaskinią. Kiedyś ćwiczyła tu codziennie — szybkie szarże, wymachy, zwroty. Teraz sam widok tego miejsca wywoływał wewnętrzne drżenie. Wzięła głęboki wdech.
— Zrobimy to po staremu — powiedziała cicho, do siebie.
Zaczęła powoli, od prostych ruchów. Rozciąganie karku. Przysiady. Napinanie łap i łagodny krok w bok. Ale każdy ruch przypominał jej, jak długo nie ćwiczyła. Czuła się, jakby jej mięśnie były zrobione z popiołu — lekkie, kruche, bez siły. W połowie pierwszego zestawu padła na ziemię jak kłoda. Nie z wycieńczenia — z frustracji.
— Do cholery… — wysyczała, wbijając pazury w ziemię.
Przez chwilę miała ochotę się rozpłakać. Ale nie zrobiła tego. Zacisnęła szczęki, a potem, drżąc, podniosła się na łapy. Popatrzyła przed siebie i znów spróbowała. Krok. Obrót. Napięcie mięśni. Powoli. Nie dla siły. Dla siebie. Wadera zakończyła serię nieudolnych ruchów z trzaskiem karku i dyszeniem godnym starego niedźwiedzia po zimowym śnie. Czuła się żałośnie, ale przynajmniej nie siedziała już w środku, czekając aż dzień sam się skończy. Bez słowa ruszyła w stronę strumienia. Znała tę ścieżkę jak własne blizny — śliska, chłodna ziemia, miękki mech pod łapami, rozchylające się paprocie, które zostawiały na jej bokach chłodne ślady wilgoci. Szła wolno przez las, ale nie czuła się wolna. Każdy krok przypominał jej o tym, że idzie... gdzieś, by potem znów wrócić dokładnie tam, skąd przyszła.
Do jaskini.
Do obowiązków.
Do karmienia.
Do układania.
Do tłumaczenia.
Do słuchania.
Odkąd urodziła, wszystko kręciło się wokół chłopców. I choć kochała ich z głębi serca, to gdzieś po drodze... zgubiła siebie. Każdy dzień wyglądał tak samo. Wstawanie, czuwanie, opieka. Wieczorem zmęczenie, ale nie to fizyczne, które można przespać. To głębsze, ścierające, jakby ktoś powoli zdrapywał warstwę po warstwie z jej tożsamości. Z początku wszystko było euforią. Nowe życie, troska Aidena, zachwyty nad jej instynktem. Ale teraz? Teraz czuła się, jakby zamknięto ją w roli, która nie miała wyjścia. Matka. Partnerka. Opiekunka. Cierpliwa. Dojrzała.
A gdzie była Oxide?
Gdzie była tamta wadera, która potrafiła wskoczyć na drzewo, która ścigała się z wiatrem? Ta, która próbowała stanąć do walki z samym Aidenem, żeby udowodnić, że nie jest delikatna?
Znała ten strumień od lat. Zawsze był cichy, spokojny, jakby nie należał do tego świata, tylko do jakiegoś łagodniejszego. Zatrzymała się nad taflą wody i spojrzała w swoje odbicie.
— Nie chcę być tylko tym — powiedziała w końcu, jakby do niego. — Nie chcę, żeby „matka” znaczyło „koniec mnie”.
I wtedy to przyszło. W pierwszej chwili zobaczyła tylko siebie — zmęczoną, z podkrążonymi oczami, nieco chudszą, ale zarazem ciężką. Ale potem coś się poruszyło. Jej odbicie… nie poruszyło się z nią. Patrzyło na nią, ale z lekkim przechyleniem głowy. Głowy, której Oxide nie przechyliła. Jej sierść w tafli wydawała się ciemniejsza. Oczy bardziej rozszerzone. Uśmiech pojawił się nie na jej pysku — tylko w tej wersji pod wodą.
— To nie ty — wyszeptała, cofając się o krok.
Zacisnęła powieki. Ale głosy już się pojawiły.
— I co z ciebie zostało? Miałaś być wojowniczką, legendą, przykładem… Teraz co? Matką? Kulawą wilczycą z rozstępami?
— Przegrałaś sama ze sobą.
— Zamknij się. Zamknij się. Zamknij! — warknęła, ale echo tych słów wróciło z lasu jak obcy, przesterowany chór.
Obrazy migały w jej głowie — własna twarz, ale rozciągnięta, zniekształcona. Krzyk szczenięcia, które nie istniało. Krew na futrze. Biała mgła, przez którą nic nie było widać. Aiden, odchodzący w dal, z lekceważeniem w oczach. Opalit, odwracający wzrok. Saturn mówiący: “Mamo, przestań być dziwna…” Nie oddychała. Nie umiała. Jej głos się załamał, zanim wydobył się z pyska. Czuła, jak znów pęka. Jak coś próbuje się przebić przez jej czaszkę — obraz, głos, cień, wspomnienie.
— Nigdy nie wrócisz. Już po tobie.
Zrobiło jej się duszno. Serce waliło jak u rannego zwierzęcia. I wtedy — błysk. Jedna łza, która skapnęła na wodę. Tafla zadrgała. Obraz się rozmył. Wraz z tym przyszło coś jeszcze — szmer. Nie wewnętrzny. Zewnętrzny. Liście poruszyły się łagodnie za jej plecami. Zapach sosny. Ciepłe światło przenikające przez korony drzew. I śpiew jakiegoś małego ptaka, który nie miał pojęcia, że na tej polanie siedzi rozpadająca się wilczyca. Oxide otworzyła oczy. Odbicie zniknęło. Znów była tylko ona. Siedziała tam już od dłuższego czasu. Słońce przesunęło się nieco wyżej, cienie stały się krótsze. Świat zewnętrzny płynął dalej, lecz w niej czas utknął jak w bagnie. Gdzieś za jej oczami, w zwojach mózgu, znów rozbrzmiewały szepty. Ciche, przerażająco znajome.
— Nie powinnaś była ich rodzić. Zniszczyłaś swoje ciało. Po co?
Jej łapy trzęsły się delikatnie. Nie wiedziała już, czy z chłodu, zmęczenia, czy z czegoś gorszego. Gdy zerknęła z powrotem w wodę, jej odbicie miało głębsze oczy. Zbyt głębokie. Puste. Usta otwarte, choć jej własne były zamknięte. Wtedy zza drzew rozległ się głos, chropawy i ciężki jak ziemia po deszczu.
— Oxide?
Zadrżała.
Powoli, jakby przez grząski muł, podniosła głowę. Przed nią, nieopodal, stał Aiden. Nie biegł. Nie wołał. Po prostu szedł. Uważnie. Jego spojrzenie wędrowało po niej, rejestrując każdą napiętą linię barków, każde drganie mięśnia, każdy ślad łzy na futrze.
— Nie dotykaj mnie — powiedziała słabo, nie patrząc wprost. — Jeszcze się rozpadnę.
Basior przystanął. Nie zbliżył się. W jego oczach było coś więcej niż niepokój. To był ból — spokojny, cichy, znajomy. Wiedział. Może nie wszystko, ale znał ten stan. Może w innej formie, ale znał.
— Nie dotknę. Ale zostanę — powiedział cicho, siadając w pewnej odległości. — Jeśli chcesz.
Oxide nie odpowiedziała. Czuła, że znowu zaraz się zacznie — ta spirala obrazów. Coś poruszyło się tuż za drzewami. Cień — znajomy, a jednocześnie obcy. Zmiana światła, którą widziała tylko ona. Na moment słońce zamieniło się w czerwoną tarczę. Zamknęła mocno oczy.
— Zobacz, nawet on cię nie poznaje. Patrzy na ciebie jak na chorą. Nie jesteś już partnerką. Jesteś obowiązkiem.
— Nie uciekaj — powiedział nagle, jakby przeczuwając, że znów zanurza się w środek tego, czego nie widać. — Nie musisz nic mówić. Ale nie zostawiaj siebie samej w środku tego.
Białowłosa otworzyła oczy. Powoli. Spojrzała na niego.
— Ja nie chcę tak żyć. Ja nie wiem… czy to minie. Czasem nie wiem, czy to wciąż ja.
Aiden skinął głową, jakby jej nie przerywał, tylko potwierdzał jej obecność.
— Wiem. Czasem trzeba się przebić przez coś, co nie ma kształtu, żeby przypomnieć sobie, kim się jest. I czasem to znaczy iść w ciemność. Ale nie samemu.
Zamilkli oboje. Woda pluskała cicho, nieświadoma, że właśnie była lustrem dla jednej z największych bitew Oxide. A potem, dodał.
— Jesteś silniejsza niż ci się wydaje. Nie dlatego, że walczysz. Ale dlatego, że próbujesz wstać.
Cisza po tych słowach nie była już ciężka. Raczej jak długa chwila bezdechu przed pierwszym oddechem. Wadera jednak nie odpowiedziała. Ale delikatnie położyła ogon bliżej niego. Nie dotknęła go — ale była bliżej.
— Może… spróbujemy czegoś spokojnego? — zaproponował Aiden po dłuższej chwili milczenia. — Nic wielkiego. Krok w bok, krok w przód. Ciało, nie umysł.
Oxide skrzywiła się lekko, wpatrzona w wodę, jakby jego słowa odbijały się od powierzchni i znikały, zanim do niej dotarły.
— Krok w przód i zaraz się przewrócę — mruknęła, z pozoru żartem, ale jej głos był pusty.
Ten nie odpowiedział od razu. Wstał i lekko cofnął się na polanę, gdzie miękka trawa nieco amortyzowała. Stanął bokiem do niej i wykonał prosty, powolny ruch łapą — jakby zaznaczał linię na ziemi.
— Pamiętasz ten stary rytm? Cztery kroki, skręt, powrót? Możemy spróbować tylko tego. Nie musisz walczyć. Chcę tylko, żebyś poczuła, że jeszcze możesz się ruszać. Bez oceny.
Nie poruszyła się. Ale spojrzała na niego.
— Chce cię zająć, żebyś nie gadała. Żebyś przestała być problemem.
— Patrzy i widzi ciężar. Ty mu tylko przeszkadzasz.
Zacisnęła szczęki. Jej własne myśli i głosy mieszały się ze sobą, nie wiadomo już było, co jest jej, a co tym drugim czymś — tym, co zawsze wracało, gdy była osłabiona. Gdy traciła pewność.
W końcu wstała. Łapy miała jak z waty, ogon zwisał nisko, a uszy były przyklejone do czaszki. Ale szła. Małymi krokami, powoli, jakby walczyła z oporem w każdym mięśniu. Stanęła naprzeciw Aidena. Nie patrzyła mu w oczy.
— Tylko chwilę — powiedziała cicho. — Potem wracam do domu.
Skinął.
Pokazał prosty ruch jeszcze raz. Ona powtórzyła go z opóźnieniem. Drżąco. Zły balans. Prawa łapa osunęła się przy skręcie.
— Zobacz. Nawet tego nie potrafisz.
— On się tylko lituje.
Oxide zamarła. Oddech miała urywany, zbyt szybki, zbyt płytki. Jakby coś ścisnęło ją od środka.
— Oxide? — Aiden ruszył krok bliżej, zaniepokojony.
Ona jednak uniosła głowę.
— Jeszcze raz — powiedziała sztywno, jakby próbowała zagłuszyć te głosy samym dźwiękiem własnego głosu. — Jeszcze raz i wracam.
Powtórzyli sekwencję.
Potem jeszcze raz.
I jeszcze.
Za czwartym razem zrobiła krok w bok prawie bez drżenia. Ale oczy miała wilgotne, nie z wysiłku. Aiden nie pochwalił. Nie poklepał. Po prostu zrobił krok w tył.
— Starczy. Chodź. Idziemy.
— Jeszcze nie — odparła cicho.
Ale nie wykonała żadnego kolejnego ruchu. Zamknęła oczy. Głosy nie ucichły. Ale było też coś nowego. Zmęczenie. Ciche, fizyczne, rzeczywiste. Na moment przesłoniło to drugie. Oddychała. Jeszcze nie wracała. Ale też nie znikała. Aiden jeszcze przez moment patrzył na nią z boku. Widział napięcie w jej łapach, spięty kark, spojrzenie wbite gdzieś w ziemię, jakby szukała tam odpowiedzi, której nie było. Ale jednocześnie… stała. Nie uciekła. Nie zamknęła się całkiem. Zrobił dwa kroki w tył.
— Będę czekał. Nie spiesz się.
Nie odpowiedziała. Ale też go nie zatrzymała. Choć ten był bardzo ciekaw, co teraz miała w głowie, niegdyś obiecali sobie, że nie będą zaglądać do swoich umysłów jeżeli nie ma takiej potrzeby - wiedział, ba, wierzył, że jest silna i może sobie z tym poradzić. Dlatego też zniknął wśród drzew, a ona została sama. Cisza wokół była znów głęboka — nie martwa, ale kojąca. Szeleszcząca, ciepła, chropowata od liści, jak oddech lasu. Gdzieś daleko zakwilił ptak. Inny odpowiedział mu przeciągłym tonem. Oxide położyła się powoli, jakby każdy mięsień musiał się na to zgodzić. Przylgnęła bokiem do ziemi. Czuła chłód trawy i wilgoć gleby. Nieprzyjemne. Ale… rzeczywiste. Namacalne.
— Nie jesteś gotowa.
— Zawiedziesz ich. Zawiedziesz dzieciaki.
Głosy znów wracały. Ale wtedy… …coś spadło obok niej. Liść. Zwykły, niepozorny. Trochę żółtawy, z uschniętym brzegiem. Delikatnie przykleił się do jej futra. Westchnęła. Cicho, bardzo cicho. Zamknęła oczy.
— Jeszcze nie zniknę. Nie dzisiaj.
Potem powoli wstała.
Nie od razu poszła za Aidenem. Zanim wróciła do jaskini, usiadła przy starym, omszałym drzewie, gdzie przed laty trenowała. Przejechała łapą po jego korze, zostawiając ślad. Dotknęła miejsca, gdzie jej pazury wbijały się, ćwicząc uderzenia.
— Wrócę — powiedziała tylko.
Do siebie.
Do drzewa.
Do lasu.
Wtedy, dopiero wtedy, ruszyła powoli w głębie jaskini.
<Aiden?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz