Po śniadaniu niebo było już czystsze, choć rosa wciąż trzymała się traw i paproci z uporem poranka. Opalit wybiegł pierwszy, zostawiając za sobą resztki jedzenia i cichy śmiech Oxide. Saturn podążył za nim spokojniejszym krokiem, a matka i ojciec zostali jeszcze chwilę przy ognisku.
— On się z nim zżyje, wiesz? — powiedziała Oxide spokojnie, zerkając kątem oka na Aidena.
Ten milczał przez moment, jakby ważył odpowiedź w myślach. W końcu jednak westchnął i spojrzał na nią z boku.
— I właśnie to mnie niepokoi. Nie wiemy, czym jest to stworzenie. Może chore, może niebezpieczne. Może zabłąkany drapieżnik z nizin. A on je trzyma… w pieprzonej dziupli nad naszą głową.
— Nie każdy, kto jest inny, od razu jest niebezpieczny — odpowiedziała spokojnie. — A Opalit czuje więcej niż ty czy ja. On nie potrzebuje rozumieć rzeczy tak jak my. On je… słyszy. W sobie. I ufa temu.
Aiden wyprostował się i spojrzał w górę, w kierunku ukrytej nory syna.
— Ale to dziecko, Oxide. Dziecko z wielkim sercem i za małą ostrożnością. Ufa rzeczom, które mogą mu złamać kark.
— Wiem — przyznała, łagodnie. — I właśnie dlatego nie może być sam. Ty nie musisz tego rozumieć. Ale musisz być obecny.
Basior nie odpowiedział. Przetarł łapą pysk, jakby próbował zetrzeć z twarzy coś, co tam nigdy nie powinno się znaleźć — może cień strachu, a może poczucie winy. Potem wstał i ruszył za synami, zostawiając za sobą tylko cichy trzask ognia. Tymczasem Opalit wdrapywał się po skałkach do swojej nory z miękkim kocim zgrabieniem, które wcale nie przystawało do wilczego ciała. W pysku niósł zawiniątko z liści, na grzbiecie trawiastą torbę, którą zwinął z jaskini rodziców. Kot leżał tam, gdzie go zostawił — oczy lekko przymknięte, ale uszy drgnęły, gdy poczuł jego zapach.
— Hej, Rudziku. — usiadł obok, ostrożnie rozpakowując zioła. — Tak, wiem, że nie jesteś rudą jagodą ani ogonem lisicy, ale nie mogę cię nazywać „stworzeniem”, to takie bezduszne. A „kot” brzmi jak kichnięcie. Więc Rudzik. Pasuje.
Kot zamrugał powoli, nie protestując.
Saturn wszedł do nory chwilę później, siadając pod ścianą, jakby próbując wtopić się w tło.
— On chyba naprawdę ci ufa — powiedział cicho. — Leży tu, jakby to był jego dom. A ty… ty też jesteś inny, Opal.
— Inny to nie znaczy zły — odpowiedział Opalit bez zawahania. — Może… inny to po prostu początek czegoś, czego jeszcze nie znamy.
Saturn uśmiechnął się delikatnie, pierwszy raz od rana. W oddali rozległy się ciche kroki Aidena, który zatrzymał się przy wejściu do nory i przez chwilę tylko patrzył. Nic nie powiedział, ale jego wzrok złagodniał, ledwie dostrzegalnie.
A potem zniknął.
Jak cień. Ale cień, który już nie był tak zimny, jak wcześniej.
Kot oddychał już spokojniej. Ciało, które jeszcze wczoraj drżało z bólu i chłodu, teraz leżało rozluźnione, jakby powoli zaczynało ufać nie tylko otoczeniu, ale i samemu sobie. Mruczenie ucichło, zastąpione przez rytmiczny, cichy oddech. Opalit pochylił się lekko i poprawił mech przy łapie zwierzaka.
— Śpij. — wyszeptał, niemal nie poruszając wargami. — Jeszcze trochę i wszystko będzie dobrze. Obiecuję.
Rudzik — bo już tylko tak o nim myślał — zmrużył oczy, zwinął się nieco ciaśniej i pozwolił sobie odpłynąć. Saturn zbliżył się wolno, siadając naprzeciwko.
— Jest silniejszy, niż wygląda. Nie każdy przeżyłby noc w takim stanie. — spojrzał na Opalita z mieszaniną podziwu i… troski. — Ale nie jesteś przecież uzdrowicielem.
— Nie — przyznał białowłosy. — Ale pamiętam, co mama kiedyś mówiła. Że są zioła, które nie tylko leczą rany, ale też wzmacniają ducha. Takie, co nie tylko zatrzymują ból, ale uczą ciało walczyć dalej.
— Chcesz ich szukać? — zapytał Saturn, już doskonale znając odpowiedź.
Opalit skinął głową i sięgnął po torbę.
— Nie zostawię go samego na długo. Tylko pójdę na zachodnią polanę, tam gdzie rosną czarne jagody i śpiewają te wredne sroki. Wiem, że tam znajdę dziką nawłoć i może trochę czarciego liścia.
Brat pokręcił głową z lekkim uśmiechem.
— Wredne sroki… Dobra, pójdź. Ale bądź ostrożny. I nie śpiesz się. Tu sobie poradzimy, dopóki nie wrócisz.
Opalit podszedł do niego i bez słowa dotknął nosem jego barku — lekki, wdzięczny gest. Potem zerknął jeszcze raz na śpiącego kota i zniknął z nory, zostawiając za sobą tylko cichy szelest liści.
୧‿̩͙ ˖︵ ♱ ︵˖ ‿̩͙୨
Las po raz kolejny przywitał go słońcem rozlewającym się między konarami i ciepłem ziemi pod łapami. Powietrze było rześkie, ale nie chłodne, jakby przyroda sama chciała go powitać w swoim świecie. Szedł pewnie, choć cicho, pozwalając swoim zmysłom prowadzić się bardziej niż myślom. Przy krzakach tarniny zatrzymał się, wypatrując dzikich jagód. Były jeszcze niedojrzałe, ale kilka z nich było słodkich — dobre na siły. Potem ruszył głębiej, w stronę mniejszych strumyków. Pamiętał, że tam rosła nawłoć — żółta i pachnąca, jak słońce w liściach. Zatrzymał się przy jednym z krzewów i uśmiechnął się do siebie.
— No, panienko, chyba nie myślałaś, że cię zapomnę. — mruknął do rośliny.
Nawłoć zebrał ostrożnie, do torby, nie naruszając korzeni. Potem podążył jeszcze dalej, aż natrafił na coś, co przypominało mu opowieści matki — czarcie liście. Ciemne, szorstkie, ale silnie aromatyczne. Ponoć pomagały przy zmęczeniu, oczyszczały krew i wspomagały regenerację.
Kiedy słońce zaczęło zsuwać się powoli po niebie, Opalit miał już prawie wszystko. Przystanął na chwilę, pozwalając sobie zamknąć oczy. Czuł las wokół siebie — nie jak miejsce, ale jak obecność. Jak coś, co znał od zawsze, choć nigdy do końca.
— Wrócę zaraz, Rudziku. Będziesz jeszcze lepiej spał, jak ci to dam.
Kroczył teraz wolniej, niż musiał. Niosąc torbę pełną ziół, miał w sobie coś z pielgrzyma, który niesie nie tyle leki, co modlitwę. Las otulał go łagodnym szumem — drzew, traw, ptaków, które mówiły własnym językiem, ale do niego zawsze jakoś… docierały. Zatrzymał się przy znajomej polanie, gdzie świerki rozchylały swoje ramiona, wpuszczając słońce prosto na mech tak miękki, że aż kusiło, by się w nim położyć. Znał to miejsce. Był tu kiedyś z Oxide. Powiedziała wtedy:
„To miejsce oddycha innym rytmem. Jakby nie należało do czasu.”
Opalit uśmiechnął się do wspomnienia, położył torbę na trawie i przywarł brzuchem do podłoża pośrodku polany. Wziął głęboki wdech, aż poczuł, że jego płuca są pełne zapachu żywicy i wilgotnego runa. Zamknął oczy.
— Nie wiem, czy słuchacie — zaczął cicho, nie do końca wiedząc, czy mówi do drzew, czy do duchów, o których matka wspominała przy ognisku. — Ale jeśli tak… to proszę, pomóżcie mi. Nie dla mnie. Dla niego.
Z kieszonki przy torbie wyjął trzy małe, wysuszone nasiona — dary z poprzednich wędrówek. Ułożył je w kręgu z kamyków, jakie zebrał wcześniej, i położył pośrodku nawłoć. To był jego rytuał. Niewielki, prosty, ale pełen szczerości. Usiadł przy tym miniaturowym kręgu i pozwolił sobie na kilka chwil milczenia. Czuł, jak ziemia drga lekko pod jego łapami — nie ze strachu, nie z chłodu, ale z życia.
Potem pochylił się i szepnął do nasion:
— Rośnijcie dobrze, gdziekolwiek was wiatr poniesie. I dajcie siłę temu, kto jej teraz potrzebuje bardziej ode mnie.
Zamknął krąg kamieniem w kształcie półksiężyca i wstał powoli. Czuł, że coś się zmieniło. Może nic w świecie fizycznym — ale wewnątrz, głęboko pod futrem i kośćmi, czuł się spokojniejszy.
Zanim ruszył dalej, jeszcze raz spojrzał na polanę.
— Gdybym mógł, to bym cię tu przyniósł, Rudziku. Ale ty musisz najpierw przetrwać. A ja ci w tym pomogę.
I z tym postanowieniem zniknął między drzewami, zostawiając za sobą ślad łap na mchu i krąg z kamieni, który może już tej samej nocy odwiedzi coś więcej niż wiatr.
Opalit przeszedł przez strumień, ledwie zanurzając łapy w chłodnej wodzie. Zatrzymał się na chwilę na drugim brzegu i spojrzał na wirujące liście w nurcie. Jeden z nich zatrzymał się przy kamieniu, obracając się powoli — jakby czegoś szukał.
— Też nie wiesz, gdzie płynąć, co? — szepnął do listka i uśmiechnął się. — Spokojnie, znajdziemy to razem.
Poszedł dalej, zagłębiając się w gęstszy fragment lasu, gdzie nawet ptaki śpiewały ciszej, jakby z szacunku. Znał tę część. Miejsce, które sam kiedyś nazwał Sercem Korzeni. To tu ziemia pachniała najmocniej. A powietrze było ciężkie od mchu, soku brzozowego i pradawnych opowieści. Znalazł dziuplę starego dębu i złożył tam kilka świeżych listków malin — prezent dla wiewiórek, które czasem obserwowały go z góry, nieufnie, ale już nie z lękiem. Obok zostawił kilka nasion babki lancetowatej. Wiedział, że to roślina, która wzmacnia ciało — może przyda się, jeśli jakiś inny kot tu kiedyś trafi? Usiadł w cieniu pnia i wyjął z torby kawałek kory. Przeciągnął po niej pazurem, jakby rysując coś w języku, którego nikt go nie nauczył. Powstały znaki — spirale, gwiazdy, kręgi. Nie musiały nic znaczyć. Ale były jego. Ciche modlitwy dla świata, który słuchał w inny sposób.
Nagle coś zaszumiało nad nim — nie wiatr. Skrzydła. Wielkie, białe, sowy. Przeleciała nad nim, nie wydając dźwięku, i zniknęła wśród gałęzi. Szczeniak zadrżał lekko, ale nie ze strachu. To był znak.
— Dziękuję… — wyszeptał, podnosząc głowę.
Zebrał jeszcze kilka kwiatów mniszka i czosnaczka — wiedział, że ich sok wzmacnia serce i oczyszcza ciało. Dołożył do nich suszony głóg, który miał w torbie na czarną godzinę. I wtedy, zanim wrócił… usiadł raz jeszcze i zamknął oczy. Widział Rudzika — nie jako kota, ale jako światło, drżące, ale obecne. Jak gdyby z lasu, z jego duchów, ktoś wysłał to stworzenie jako próbę. Nie test… ale zaproszenie. Do większego serca. Do zaufania.
Opal otworzył oczy z nową pewnością.
— Będziesz częścią tego lasu, nawet jeśli jesteś z innego świata. Tak się właśnie tworzy domy.
I ruszył w drogę powrotną — powolnie, z torbą ziół i duszą pełną spokoju, jakby las sam niósł go kawałek drogi. Coś się zmieniało. Coś w nim. Jakby odkąd Rudzik pojawił się w jego życiu, granica między “ja” a “świat” zaczęła się rozpuszczać.
Gdy wdrapał się z powrotem do swojej nory — zgrabnie, po gałęziach i kamieniach, które znał już na pamięć — zastał Saturna siedzącego obok kota. Starszy brat coś cicho do niego mówił. Ton miał spokojny, niemal medytacyjny. Rudzik spał, skulony w kłębek, z jedną łapą lekko wysuniętą, jakby gotów się bronić — ale nie musiał.
— Śpi jak pień — powiedział Saturn bez podnoszenia głosu. — Ale wcześniej mruknął, kiedy mu powiedziałem, że wrócisz. Chyba naprawdę ci ufa.
Zsunął torbę z szyi i zaczął wyciągać zioła.
— Mam mniszek, głóg, czosnaczek… Trochę pokrzywy też, ale tej mu nie dam, chyba że bardzo zajdzie potrzeba. I suszoną brzozę, bo matka mówiła, że “jak nie wiesz, co zrobić, daj brzozę i trochę ciepłej wody”.
Saturn uniósł brew.
— Ona tak mówi?
— No… w sumie nie. Ale mogłaby. Pasuje do niej.
Zaczęli przygotowywać prosty napar w małej glinianej misce, którą Opalit ukradł… to znaczy, pożyczył na czas nieokreślony z jaskini rodziców. Kiedy para unosiła się z naczynia, Opal ostrożnie zmoczył kawałek kiedyś znalezionej tkaniny i przyłożył do boków Rudzika. Zwierzę poruszyło się lekko, ale nie otworzyło oczu. Oddychało równomiernie.
— Saturn?
— Hm?
— Myślisz, że to dobrze, że go tu trzymam?
Nie odpowiedział od razu. Pochylił się i poprawił liść, który opadł na pysk kota.
— Myślę, że świat ci zaufał, bo wiedział, że nie przejdziesz obojętnie obok cierpienia.
Opalit przytaknął powoli. Patrzył chwilę na Rudzika, potem wstał i podszedł do wejścia nory. Z tej wysokości widział las, mgłę jeszcze kręcącą się w zagłębieniach i dym z ogniska w jaskini. Brat nic nie powiedział. Po prostu był — obecny, jak zawsze. I to wystarczyło. Zielonooki usiadł z powrotem obok zwierzęcia i położył łapę przy jego boku. W tej chwili nie musiał już udowadniać niczego nikomu. Las był przy nim. Natura słuchała. Rudzik żył. I to było święto.
୧‿̩͙ ˖︵ ♱ ︵˖ ‿̩͙୨
Zapach duszonego mięsa z rozmarynem i korzennym bulwakiem trafił nagle do nosdrzy braci. Ciepły i tłusty, otulający powietrze jak koc z sierści niedźwiedzia. Na drewnianym „stole” stały już miski: jedna z gęstym gulaszem, druga z warzywnym daniem z orzechami i przyprawami z dalekiego południa. Oxide z dumą zamiotła ogonem.
— No! Dla każdego coś miłego. Chłopcy!
Na dźwięk wołania matki i zapach obiadu, Opalit i Saturn wymienili porozumiewawcze spojrzenie, jakby obaj przez chwilę chcieli zachować powagę… ale głód szybko wygrał.
— Wyścig? — rzucił Saturn z błyskiem w oku.
— Znowu? — jęknął Opalit, już ruszając.
Zbiegli ze stoku jak dwa huragany futra i łap, chlupocząc w pobliskiej kałuży i wzbijając liście spod łap. Opal niemal się potknął o wystający korzeń, ale odbił się i przy lądowaniu chwycił Saturna za ogon.
— Osz ty! — ryknął brat, ciągnąc go za sobą przez ostatni metr, aż obaj wpadli niemal jednocześnie do jaskini.
— Żadnych wyścigów przy jedzeniu! — rzuciła Oxide bez odwracania głowy, ale ogonem szturchnęła ich po kolei w boki z matczyną precyzją. — I łapy umyte, bo wam je odgryzę.
— Jedną już straciłem dla kociaka, drugiej nie dam! — mruknął Opalit, kuląc się teatralnie.
— Ja mam czyste, bo biegałem szybciej — dorzucił Saturn z miną świętego.
Wadera uniosła brew.
— Masz błoto w uchu.
Saturn dotknął ucha, spojrzał na łapę, a potem na matkę.
— Niech będzie… Ale ja i tak biorę pierwszą miskę!
I zanim ktoś zdążył zaprotestować, już pakował nos w parujący gulasz.
Aiden sięgnął po puste, drewniane naczynie i nałożył sobie porządną porcję gulaszu, jakby nie istniała druga opcja. Mruknął coś pod nosem, w stylu: „w końcu normalny posiłek”. Natomiast Opalit zasiadł powoli, z widocznym napięciem w ramionach. Spojrzał na parujące mięso… i przesunął swoją miskę w stronę warzyw.
— Tylko z orzechami poproszę. Bez mięsa.
W jaskini zapadła cisza.
Saturn uniósł brew, ale nie skomentował.
Oxide powoli wyprostowała się znad garnka.
— Nie smakuje ci moje mięso?
— Smakuje… Ale… nie chcę jeść kogoś, kto miał oczy.
Aiden wypuścił powietrze przez nos.
— O nie. Znowu to.
— Znowu? — spojrzała na niego z ukosa. — Kiedy niby „znowu”?
— Wiedziałem, że jak zacznie przynosić do domu ranne stworzenia, to skończy się roślinnym terroryzmem.
— To nie terroryzm, tata. To… szacunek. — Opal wbił wzrok w stół. — Jak mam patrzeć Rudzikowi w oczy i potem zjadać kogoś, kto wygląda podobnie?
— Kot to nie świnia.
— Skąd wiesz? — wtrącił Saturn, żując powoli. — Może wewnętrznie są całkiem podobne.
Oxide westchnęła i podeszła do stołu.
— W porządku, Opi. Zjesz, co chcesz. Warzywa też są dobre. Tylko… powiedz mi wcześniej, żebym nie gotowała dwa razy.
— Przepraszam. Ale… to nie chwilowe. Myślę, że chcę tak na dłużej.
Aiden uderzył lekko łapą w stół, a właściwie kawałkek dużego pnia - nie ze złości, raczej z bezsilności.
— Chcesz być rośliną, proszę bardzo. Ale jak ci braknie sił na wspinanie się do tej swojej idiotycznej nory, to nie licz, że będę cię nosił.
— W porządku. I tak jestem lżejszy od twoich argumentów.
Saturn prawie zakrztusił się jedzeniem.
— Dobra riposta, młody — rzucił z pełnymi ustami.
Zapanowało chwilowe milczenie, tylko przeżuwanie i bulgot z resztek zupy.
Po chwili Opalit sięgnął po kilka listków, które sam zbierał rano, i położył je na skraju stołu.
— To dla Rudzika. Na później. Zostawię mu przy misce.
Aiden uniósł brwi.
— Ziółka?
— Rośliny lecznicze.
Po obiedzie jaskinia rozbrzmiewała poczuciem sytości i cichym mlaskaniem. Saturn leżał rozwalony na plecach, z łapami w górze, dysząc ciężko.
— Niech mi ktoś powie, czemu znowu zjadłem za dużo.
Oxide spojrzała na niego znad swojej miski.
— Bo jesteś głupiutki… i ambitny, oczywiście.
— Dziękuję, mamo.
Aiden wstał powoli, przeciągając się jak stary wilk w cieniu drzewa.
— Idę obejść granicę. Jak spotkam kolejnego rannego lisa, udam, że to ptak i zostawię wam go w gnieździe.
— Ha-ha — rzucił Opalit, wstając i zbierając swoje zioła do worka.
— Lepiej zamknij dziuplę, jak wychodzisz. Mamy kuny.
— To ty jesteś kuną.
— A ty wegańskim dzięciołem.
Oxide zarechotała nagle, aż lawenda, którą nosiła za uchem wpadła jej do miski.
— Boże, przestańcie, zaraz mi się bulwak nosem cofnie.
୧‿̩͙ ˖︵ ♱ ︵˖ ‿̩͙୨
Dziupla Opalita była ciemniejsza niż jaskinia, ale wciąż przytulna. Rudzik leżał dokładnie tam, gdzie go zostawił — tylko tym razem jego głowa była uniesiona, a uszy lekko drgały, jakby coś wyczuwał. Młody basior wszedł ostrożnie i przywarł przy nim do podłogi.
— Hej. Jeszcze żyjesz. Dobrze.
Rudzik przekrzywił głowę, powoli, z wysiłkiem. Oczy miał mądre, jakby przez chwilę coś pojmował, jednak potem znowu zapadł się w siebie. Opalit rozwinął świeży mech i zioła, które zebrał tego ranka. Wśród nich był też suszony bławatek i ciemnozielony liść, który pachniał jak mokry kamień.
— Mam coś na wzmocnienie. Może nie smakuje jak wiewiórcze wino, ale przynajmniej nie umrzesz po tym.
Wlał kilka kropli wywaru do drewnianej miseczki i przytrzymał ją przy pysku zwierzęcia. Rudzik powąchał, zadrżał, ale spróbował. Po chwili… uniósł się. Nie całkiem — ale podparł się jedną łapą. Druga nadal była opuchnięta, ale nie ciążyła mu jak wcześniej. Jego oczy stały się jaśniejsze.
Opalit wstrzymał oddech.
— Okej. Okej. Spokojnie. Powoli. Nie rób nic głupiego. To ja tu jestem od głupich decyzji.
Zwierzę spojrzało na niego krótko, potem znowu skuliło się w mech, ale tym razem… z ogonem zawiniętym wokół siebie, jakby spało, a nie leżało w bólu. Zielonooki wyprostował się do siadu. Cisza była głęboka, przerywana tylko delikatnym szumem liści na zewnątrz i jednym, cichym pomrukiem, który mógł być snem albo wdzięcznością.
Westchnął cicho.
— Może i nie rozumiesz, co mówię. Ale dzięki, że próbujesz żyć.
Saturn wspiął się powoli po wąskiej, stromej ścieżce prowadzącej ku górze. Jego kroki były ciche, jakby chciał, by nic nie zakłócało tej chwili, tej rozmowy, która nadchodziła. Wiatr szeleścił w drzewach, a powietrze pachniało świeżym i wilgotnym lasem. Gdy dotarł na szczyt, zastał brata w dziupli, siedzącego w ciemnym kącie, z głową opartą o pień drzewa. Opalit nie zauważył go od razu, tak pochłonięty był swoimi myślami, ale Saturn nie zamierzał tego przerywać.
– Opal – powiedział w końcu, ledwie podnosząc głos.
Ten wreszcie uniósł głowę, patrząc na niego przez chwilę, jakby nie wiedział, czy to rzeczywiście Saturn, czy może tylko wytwór jego zamyślenia. Dopiero po chwili dostrzegł brata, a jego wyraz twarzy złagodniał.
– Cześć – odpowiedział cicho, wstając z miejsca i podchodząc, by usiąść obok niego. – Jak tam na dole?
– W porządku. Mama się cieszy, że Rudzik zaczyna coś próbować. To, co mu dałeś, pomogło. – Fioletowooki spojrzał na brata z troską, ale także z jakąś dziwną ulgą. – Jest silny, naprawdę. Może i nie rozumie wielu rzeczy, ale nie poddaje się. Podobnie jak ty, chyba.
Opalit roześmiał się cicho, choć nie brzmiało to zupełnie jak śmiech. Bardziej jak oddech, który przynosi ukojenie.
– Tak, może coś w tym jest – odpowiedział z lekką ironią. – Zawsze miałem tendencję do robienia rzeczy, które nie mają sensu.
Saturn uniósł brwi, patrząc na brata.
– Ale przynajmniej masz powód. Nie działasz w pustce. Chociaż czasami zastanawiam się, czy nie podchodzisz do wszystkiego zbyt… emocjonalnie.
– Emocje to część nas, Saturn. Bez nich… co byśmy robili? – spojrzał w dół, na plamki słońca, które wpadały przez gałęzie. – Może nie ma sensu w tym wszystkim, co robię. Ale nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Jeśli nie będziemy wierzyć w te rzeczy, to co nam zostaje?
Jego brat milczał przez chwilę, wciąż patrząc w jego kierunku. Czuł, że w tym milczeniu jest coś ważnego. Opalit często myślał, że to, co robi, nie ma sensu, ale Saturn wiedział, że to, co robił jego brat, miało głęboki sens dla niego samego.
– Dobrze, masz rację. Czasem nie musimy rozumieć wszystkiego – powiedział w końcu. – Ale wiesz, że jeśli będziesz potrzebował pomocy, zawsze możesz na mnie liczyć.
Opal skinął głową.
– Dzięki. Może nie zawsze o tym mówię, ale to dla mnie ważne.
Basior spojrzał na niego przez chwilę, a potem uśmiechnął się lekko.
– I to wystarczy. – a potem, w głosie brata zabrzmiała nuta żartobliwości. – Choć muszę ci przypomnieć, że wciąż masz dość uparty charakter, jak na kogoś, kto nie lubi się przyznawać do błędów.
Białowłosy z trudem powstrzymał śmiech, kręcąc głową.
– Prawda, prawda. Ale czasami lepiej się zastanowić, zanim coś powiesz. Chociaż… czasem jest za późno.
Saturn spojrzał na niego z ciepłym spojrzeniem, widząc, że pomimo wszystkich swoich trudności, bracia zawsze znajdowali sposób, by się wspierać. I może nie zawsze wiedzieli, co zrobić, ale wiedzieli, że wciąż będą razem.
Po chwili ciszy, starszy o minuty, wstał.
– Będę wracał na dół, tata chciał mi coś pokazać jak wróci.
Opalit skinął głową, wstając za nim.
– Dobrze, nie zapomnij, że jesteś bardziej jak Rudzik, niż myślisz – powiedział, już z lekkim uśmiechem na ustach.
Saturn spojrzał na niego, zmrużył oczy, ale tym razem z uśmiechem, który wiedział, że odzwierciedlał całą ich relację.
– A ty znowu jesteś mądrzejszy, niż się wydaje – odpowiedział, nim odszedł w stronę drogi w dół.
I choć żaden z nich nie powiedział tego na głos, obaj czuli, że to, co było między nimi, to coś trwałego. Coś, na czym mogli polegać w chwilach, które wymagały więcej niż słów.
<Saturn?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz