czwartek, 1 maja 2025

Od Saturna CD. Opalita - "Sinusoida" cz.2

    Słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc niebo na kolory dojrzewających brzoskwiń i płonących liści. Światło sączyło się przez korony drzew w długich smugach, jakby las sam próbował przytrzymać dzień za rękaw. Cisza, niosła ze sobą ślady ziół i dymu z ogniska, a także napięcia, które choć niewypowiedziane, unosiło się między jaskinią a skałami jak mgła.
    Saturn siedział tuż przy wejściu, oparty o chłodną skałę, z łapami skrzyżowanymi przed sobą w geście, który u niego oznaczał coś pomiędzy zamyśleniem a wyrozpaczoną rezygnacją. Jego wzrok błądził po rosnących niżej paprociach, ale umysł dawno już wspinał się na półkę skalną, gdzie jego brat właśnie urządzał sobie leśny oddział ratunkowy.
    W jaskini panowało milczenie — to nieprzyjemne, ciągnące się jak pajęczyna między dwojgiem dorosłych, którzy od dawna wiedzą, co czują w związku z tą sytuacją, ale nie potrafią znaleźć właściwego tonu. Ogień trzaskał, jakby chciał coś powiedzieć w ich imieniu, a Oxide mieszała w misce z taką uwagą, że mogła by tym jednym ruchem rozwiązać każdy supeł.

    Saturn poruszył się w końcu, leniwie, niemal teatralnie. Spojrzał na ojca, potem na matkę.
    — Nie zamierzacie chyba pozwolić mu siedzieć tam samemu do zmierzchu, prawda? — zapytał, głosem tak spokojnym, że aż bolało.

    Aiden nie odpowiedział. Był jak skała, którą czas próbował już oszlifować, ale tylko popękała. Oxide uniosła na moment wzrok, ale nic nie powiedziała. Tylko ogień odpowiedział syknięciem, kiedy spadła do niego kropla z miski. Saturn westchnął. Zsunął się z kamienia i przeciągnął łapy przed siebie, jakby przygotowywał się na długą wędrówkę — choć wiedział, że to ledwie kilkanaście kroków w górę.

    — Idę sprawdzić, czy Opal nie zamienił się już w dzikiego pustelnika. Albo czy kot nie zaczął przemawiać starożytnym językiem mechów.

    Oxide uśmiechnęła się pod nosem, ledwo zauważalnie. Aiden... może też, ale jeśli tak, to uśmiech ten ukrył głęboko, gdzie nawet miłość nie zagląda bez zaproszenia.

    Gdy wyszedł na zewnątrz, las zdawał się nagle odetchnąć. Światło wieczoru przygasło, a chłód zaczął sączyć się po jego futrze. Pachniało jak zawsze — żywicą, ziołami, wilgocią — ale teraz niósł się też inny zapach. Opór. Serce. Nadzieja. Pachniało Opalitem.
    Wspinaczka na półkę skalną nie była trudna, przynajmniej nie dla Saturna, który znał każdą nierówność i śliską krawędź jak własny cień. Często Opal wołał go na górę do siebie, głównie gdy chciał opowiedzieć coś, albo przedstawić mu nowe leśne odkrycia. Saturn lubił to, lubił słuchać jego ekscytacji, mimo, że nigdy nie powiedział tego na głos. Ale mimo to wspinał się powoli, z rozwagą, jakby nie chciał zburzyć ciszy, która mogła tu być równie ważna jak bandaż czy ciepło.
    Gdy dotarł na górę, nie od razu wszedł do nory. Przysiadł przed wejściem, nasłuchując.
    Wewnątrz było cicho, ale nie była to martwa cisza. Słychać było oddech — płytki, ale równy. I coś jeszcze. Szelest liści, przestawianie drobnych przedmiotów, ciche mamrotanie Opalita pod nosem, jakby próbował zaklinać świat na nowo. Saturn w końcu wsunął głowę do środka.

    — Przyniosłeś sobie cały las? — zapytał półgłosem, żeby nie spłoszyć tej kruchutkiej równowagi, którą jego brat zbudował z paproci, czułości i naturalnych środków przeciwzapalnych.
    Opalit nawet nie drgnął. Siedział zgarbiony nad stworzeniem, którego ciało owinięte było w mchy, gałązki i fragmenty miękkiej kory. Małe, drżące, o rudej sierści, która teraz była bardziej szarością zmęczenia niż ogniem. Jego oczy były zamknięte, ale poruszały się pod powiekami. Jakby śnił.
    — Próbuję go ustabilizować — wymamrotał Opalit, nie podnosząc wzroku. — Oddycha lepiej, ale wciąż ma gorączkę. Dałem mu wywar z mięty i dziurawca. I trochę tej dziczyzny, którą... no wiesz.
    Saturn uniósł brwi.
    — Tę, co tata uznał za zaginioną?
    — Niewyjaśnione zniknięcie. — Opalit poprawił liść na ramieniu istoty. — Można by powiedzieć, że... ofiara dla ducha lasu.
    Saturn uśmiechnął się półgębkiem i wsunął się do środka. Nora była mała, ale ciepła, otulona zapachem ziół i surową determinacją. Usiadł obok brata, nie mówiąc nic przez dłuższą chwilę. Patrzył na istotę, na jej kruche łapki, drobne drżenie boków, jakby każdy oddech był walką.
    — Wygląda... jak coś, co próbowało być silne za długo — powiedział w końcu cicho. — A potem padło na ziemię, bo nikt nie zauważył, że nie ma już siły.
    Opalit spojrzał na niego szybko, jakby nie spodziewał się, że ktoś może to zrozumieć.
    — Dlatego musi poczuć, że ktoś go widzi. Że jego ból coś znaczy. Że jeszcze jest jakiś powód, żeby oddychać.
    Saturn skinął głową.
    — I ty jesteś tym powodem.
    — Może. Albo po prostu jestem tym, kto nie potrafił go zostawić.

    Zapadła cisza, ale była inna niż ta w jaskini — lżejsza, cieplejsza, jak pierwsze dźwięki tuż przed snem. Saturn zerknął jeszcze raz na istotę i powiedział:
    — Wiesz, czasem myślę, że ty nie leczysz tylko ziółkami. Ty leczysz samym byciem.
    Opalit wzruszył ramionami, ale uśmiechnął się delikatnie, jak ktoś, kto jeszcze się boi, ale już nie czuje się sam.

    Saturn przesunął łapą kilka suchych igieł, które przykleiły się do jego boku, i oparł się wygodniej o ścianę nory. Spojrzał raz jeszcze na istotę — jej oddech był nieregularny, ale nie tak płytki jak wcześniej. Coś się zmieniało. Na lepsze? Może.
    — Chcesz, żebym ci w czymś pomógł? — zapytał spokojnie, cicho, nie chcąc rozproszyć tego skupienia, które otulało Opalita jak kokon.
    Ten nie odpowiedział od razu. Zmarszczył czoło, jakby układał sobie listę w głowie — i jednocześnie próbował zdecydować, czy dzielić się nią z kimkolwiek. W końcu odetchnął przez nos.
    — Możesz... przynieść jeszcze trochę wody? Tę, co zebrała się pod mchem, przy starym dębie. Jest najczystsza. I... chyba przydałby się jasnotowy okład. Te liście, co wyglądają trochę jak wystraszone uszy królika.
    Saturn kiwnął głową, już w pół ruchu.
    — Coś jeszcze?
    — Mhm. — Opalit zawahał się. — Jak znajdziesz trochę wrzosu... zerwij. Nie wiem, czy coś mu da, ale pachnie spokojem.
    — Wrzos — powtórzył Saturn z lekkim uniesieniem brwi. — Dobra, wrzos też. Ale jak zaraz powiesz, że mam ci przynieść kamień w kształcie serca albo pióro z symbolicznym przesłaniem, to się odwracam i idę spać.
    Opalit tylko prychnął, ale kącik jego pyska lekko się uniósł. Saturn uznał to za dobrą odpowiedź.
    — Wracam za chwilę. Jak to... coś postanowi wstać i zacząć gadać, to poczekaj z nim na mnie. Nie chcę, żeby mnie ominął cud. — Rzucił to przez ramię, ruszając już w dół po skałach.

    Słońce już znikało za koronami drzew, zrzucając na las ciepłe smugi światła, jakby próbowało jeszcze przez chwilę udawać, że noc nie istnieje. Saturn zeskoczył z półki skalnej i wyprostował łapy, rozciągając mięśnie. Zanim ruszył, zawrócił do jamy i jednym ruchem pyska zaczepił uchwyt niewielkiego, drewnianego wiaderka — wytartego, ale solidnego, jakby już niejedną leśną wyprawę przetrwało.
    — Chcesz zielarstwa, to masz logistykę — mruknął pod nosem, łapiąc rytm kroków.

    Pierwszy przystanek: dąb z mchem trzymającym wodę czystszą niż większość leśnych strumieni. Kroki stawiał cicho, niemal bezszelestnie, ale myśli tupały mu w głowie jak stado młodych jeleni.

„Woda, jasnota, wrzos… wszystko proste. Tylko czemu ja mam wrażenie, że ten zielony gremlin naprawdę wierzy, że to coś uratuje? Że parę liści zmieni świat?”

    Nie było w tym kpiny. Bardziej coś pomiędzy fascynacją a zmęczonym zdziwieniem. Bo Opalit miał ten dar — brnąć w niemożliwe z uporem, którego nie dało się podrobić. Jakby sam fakt, że coś cierpiało, był dla niego wystarczającym powodem, by rzucić się z mostu... albo z gałęzi. Saturn z kolei — on lubił wiedzieć, rozumieć. A teraz nie wiedział nic.

    Zatrzymał się przy dębie. Palce łap zanurzył w mchu, wyciskając chłodną wodę do wiaderka. Słuchał, jak skapywała do środka, dźwięcząc cicho.
    Przez chwilę wpatrywał się w taflę, jakby miała mu coś zdradzić.

    — Czym ty w ogóle jesteś? — mruknął sam do siebie. — I czemu wpakowałeś się akurat w jego drogę?

    Jasnota rosła kawałek dalej, na skraju krzewów. Wsunął się między rośliny, zbierając liście ostrożnie, jakby każde z nich mogło się obrazić. Wiaderko odstawił przy pniu, pilnując, by nie rozlać. Jeszcze wrzos… Ten lubił wyższe, suchsze miejsca. Czyli kawałek wspinaczki. Westchnął.
    — No jasne, czemu nie. Misja jak każda inna — burknął i ruszył dalej, kątem oka wypatrując znajomego fioletu. — Z resztą, sam tego chciałem.

    Las zaczynał cichnąć. Ptaki milknęły. Powietrze robiło się cięższe. Saturn znał ten stan — chwilę, w której wszystko zdaje się wstrzymywać oddech. Nie lubił jej. Przypominała mu momenty tuż przed tym, jak sen zamienia się w koszmar.

    A może po prostu był zmęczony.

    Znalazł wrzos. Zerwał kilka gałązek i zatrzymał się, pozwalając sobie na krótki odpoczynek. Spojrzał w stronę skał, gdzie wiedział, że czeka Opalit.
    — Wiesz, braciszku... jesteś idiotą. Ale może właśnie takiego idioty ten świat potrzebuje.
    Z tą myślą zawrócił. Wiaderko spokojnie kiwało się na boki, przy każdym kroku. Zrobiło się chłodniej. Las zszarzał. Ale on wracał — z jasnotą, wodą i wrzosem. Jakby to była najważniejsza dostawa w jego życiu.

    Cisza. Noc rozgościła się już na dobre, rozpościerając nad lasem swój ciemnogranatowy płaszcz, przetykany zimnym światłem gwiazd. Saturn wyłonił się spomiędzy drzew jak cień — niespieszny, ale pewny w krokach. Zatrzymał się chwilę przed Opalitem i tą... istotą, która nadal leżała cicho, jakby zawieszona gdzieś pomiędzy snem a byciem. Patrzył na nich przez chwilę, zanim odezwał się sucho:
    — Tata nie będzie zadowolony, jak dowie się o tych nocnych wędrówkach.
    Głos miał spokojny, ale brzmiała w nim nuta ostrzeżenia. Nie złości, nie dezaprobaty — raczej zmęczenia tą całą sytuacją. Omiotł wzrokiem scenę przed sobą: Opalit był pochylony, jakby bronił nieznajomego przed całym światem.
    — Przyniosłem wodę — dodał chłodno, stawiając wiaderko obok. — I resztę, o którą prosiłeś. Jasnota, wrzos. Jakieś życzenia co do sposobu aplikacji, uzdrowicielu?
    Wbrew chłodnemu tonowi, był gotów pomóc. Choć może nie chciał się do tego głośno przyznać. Póki co wystarczyło, że wrócił. I że patrzył na Opalita z tym specyficznym spojrzeniem, w którym mieszała się irytacja z troską. Opal uniósł wzrok, kiedy usłyszał głos brata. W półmroku jego oczy błysnęły lekko — nie ze wstydu, nie z wyzwania, ale z tej iskry, którą mają ci, którzy mimo strachu robią to, co uważają za słuszne.
    — Wiem, że będzie — odparł cicho, zerkając na stworzenie zwinięte w gnieździe z paproci. — Ale jak mam siedzieć bezczynnie, skoro możemy coś zrobić?

    Zaraz potem wyciągnął łapę i delikatnie poprawił mech pod bokiem rannego. Wciągnął nosem powietrze — mieszaninę wilgoci, ciepła i zapachu krwi, ledwo wyczuwalnego, ale wciąż obecnego. Było coś nienaturalnego w tej istocie. Nie chodziło o wygląd — choć ten też był osobliwy — ale o sposób, w jaki zdawała się... oddychać. Jakby to nie był oddech ciała, ale czegoś głębszego. Jakby powietrze przechodziło przez nią, a nie do niej.
    — Nie wiem, co to za stworzenie — przyznał w końcu Opalit, bardziej do siebie niż do brata. — Nie reaguje na nasze słowa, nie pachnie jak żadne leśne zwierzę, które znam. Ma coś dziwnego w oczach, kiedy są otwarte. Jakby widziało coś więcej. Albo... za dużo.
    Zamilkł na moment, palcami rozgniatając wrzos na miękką maź.
    — Ale też nie czuje się jak zagrożenie. Bardziej jak... jak zagubione echo. Jak coś, co znalazło się nie tam, gdzie trzeba, i próbuje przeżyć. — Uśmiechnął się krzywo, wcierając mieszaninę w ranę na boku stworzenia, która odrobinę zbladła. — No i ma bardzo miękkie futerko. Tego też nie można zignorować.
    Przeniósł spojrzenie na Saturna, który milczał, jakby nie chciał przerywać tej ciszy, gdzie każde słowo ważyło więcej niż powinno.
    — Wiem, że mogę być naiwny. — Opalit mówił dalej, głosem cichym, ale pewnym. — Wiem, że tata widzi we mnie słabość. Że serce to nie tarcza. Ale może... czasem serce to radar. I nie pokazuje ci, co bezpieczne. Tylko co ważne.

    Potem ułożył głowę przy stworzeniu, czujny jak strażnik, gotowy czuwać aż do świtu. I choć drżał — od zmęczenia, od emocji, od chłodu, który zaczynał sączyć się z kamiennych ścian — nie odsunął się ani na krok.
    — Może się mylę — dodał cicho. — Ale nie chcę, żeby coś, co czuje tak mocno, zostało potraktowane jak coś, co nie ma prawa tu być.

    Jego głos zgasł, ale obecność — uparcie silna, uparta jak mchy rosnące na gołej skale — została. W tej norze pachnącej całą tą zieleniną, między szumem wiatru a oddechem czegoś niepojętego, Opalit był sobą. I czuł, że choć może nie rozumie wszystkiego — to właśnie dlatego musi tu być.
    Saturn milczał, wpatrując się w brata jakby chciał wypowiedzieć coś trudnego, co grzęzło mu w gardle. W końcu usiadł obok, równo z nim, wzrok przenosząc na stworzenie. Patrzył, jak jego bok unosi się powoli w oddechu, jak skóra pod sierścią drży czasem w bezwiednym skurczu. Chciał coś powiedzieć — może zganić, może pochwalić, a może po prostu przyznać, że też nie potrafi przejść obojętnie. Ale wtedy to się stało.
    Z pozoru nic wielkiego — tylko dźwięk. Ledwo słyszalne, miękkie mrrr, niskie, długie, głębokie. Nie jak pomruk, nie jak warczenie. To było... wibracyjne, jakby przez norę przebiegł subtelny rezonans. Jakby mech, kamienie i sama ziemia zadrgały w odpowiedzi. Opal uniósł głowę gwałtownie, zamarł. Saturn natychmiast znieruchomiał. Oboje spojrzeli na stworzenie — ono nie otworzyło oczu, nie poruszyło się. Leżało nadal, jakby śniło. Ale z jego gardła wypływało to ciche, hipnotyczne mruczenie. 

    — Słyszałeś to? — Opalit nachylił się nieco, jego głos stłumiony, ale z wyraźnym dreszczem ekscytacji.
    — Tak — przyznał Saturn, mrużąc lekko oczy. — I to nie był zwykły dźwięk.
    Mruczenie cichło, ale nie gasło. Rozlewało się po wnętrzu nory jak ciepło z ogniska, leniwie, głęboko. Niosło coś osobliwego — coś, co trudno było nazwać słowami. Saturn czuł to jak drganie między żebrami, jak niemy przekaz — nie wprost, ale intuicyjnie rozpoznawalny.
    — Ono próbuje nam coś powiedzieć — rzucił cicho Opalit. — Nie słowami. Emocjami.
    Stworzenie leżało spokojnie, ale oddech miało już bardziej równy. Mruczenie wydawało się teraz mniej intensywne, bardziej rytmiczne, jakby... pulsowało. Nie brzmiało już jak przestroga. Raczej jak... wdzięczność?
    Saturn zmarszczył brwi.
    — Myślisz, że wie, że mu pomogliśmy?
    — Myślę, że czuje. — Opalit spojrzał z powagą na brata. — I że to coś więcej niż zwykłe „dziękuję”.

    Zamilkli na moment. Atmosfera w norze zgęstniała, ale nie z powodu strachu. Jakby ten stworzołak, jakkolwiek go nie nazwać, był tu nie przez przypadek. Jakby coś go tu przyciągnęło. Może nie tylko ciepło, ani zapach ziół. Przeznaczenie? Może wpadł na Opalita, bo tak właśnie musiało być?

    — Nie wiem, czy dobrze zrobiłem. Nie wiem, co to jest, Saturn. Ale... — spojrzał znów na stworzenie — ...nie mogłem go zostawić.
    Saturn nie odpowiedział od razu. Zamiast tego usiadł ciężej i rzucił tylko:
    — Pomogę Ci, jeśli będziesz potrzebował.
    Nora na chwilę ucichła zupełnie. Tylko jednostajne, głębokie mruczenie wypełniało przestrzeń między braćmi a istotą, która zdawała się ich obserwować... choć jej oczy były przymknięte.
    Opalit opadł łapami na ziemię, przysiadł tuż obok, ale nie za blisko. Nie chciał go spłoszyć — albo sprowokować. Mimo tej dziwnej więzi, którą zaczął czuć od momentu, gdy go znalazł, nie był głupi. Widział, jak błyskawicznie to coś poruszało się wcześniej, jak reagowało na dotyk — i choć teraz wydawało się spokojniejsze, czujność nie zgasła. 

    — Saturn, myślisz, że to może być młode? — spytał nagle, cicho. — Wiesz... jakiegoś dzikiego czegoś?
    Saturn spojrzał na stworzenie jeszcze raz. Gdyby nie to mruczenie, możnaby je wziąć za rannego drapieżnika. Ale ono nie wyglądało na straszonego. Raczej zmęczonego.
    — Nie wiem — odparł w końcu, wolno. — Ale nie jest przypadkiem, że wlazło właśnie do tej nory. I że trafiło akurat na ciebie.
    Opalit uniósł wzrok, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Saturn dodał:
    — Nie zrozum mnie źle, Opi. Wiem, że masz dobrą intuicję. Zawsze miałeś. Ale nie jesteś sam. Jeśli to stworzenie tu zostaje... to trzeba będzie go pilnować.
    Brat skinął lekko głową. Zbyt zmęczony na bunt, zbyt przejęty, by się kłócić. 

    Mruczenie stało się nieco cichsze, bardziej tętniące niż słyszalne. Stworzenie ani drgnęło, ale jego ucho lekko się poruszyło, jakby zarejestrowało dźwięk imion, których nie rozumiało, ale których brzmienie zapamięta.
    — Może da się je jakoś nazwać — rzucił Opalit, półgłosem, jakby myślał na głos. — Nie wiem, jak długo tu będzie... ale nie będę przecież nazywać go „tym czymś”.
    — Nie przywiązuj się — mruknął Saturn, ale nie z przekąsem. Z troski.
    Opalit milczał przez chwilę, po czym odparł — równie cicho:
    — Za późno.

                                                                      ୧‿̩͙ ˖︵ ♱ ︵˖ ‿̩͙୨


    Poranek przyszedł powoli, jakby nie chciał zbudzić świata zbyt gwałtownie. Mgła snuła się nisko nad ziemią, leniwie przeczesując zioła przy wejściu do nory. Liście były ciężkie od rosy, powietrze pachniało wilgotną ziemią i popiołem po ognisku. W środku, wciąż cicho, stworzenie leżało skulone w cieniu — nie spało, ale nie poruszało się ani na jotę. Mruczało głucho, jakby gdzieś z głębi siebie, jednostajnie, prawie kojąco. Saturn przeciągnął się ostrożnie, nie odrywając wzroku od ciemnej sylwetki. Spojrzał na Opalita, który zerkał raz na niego, raz na istotę — z mieszaniną fascynacji i ostrożności.

    — Powtarzam, tata nie będzie zadowolony, jak dowie się o tych nocnych wędrówkach — mruknął Saturn, przeciągając się leniwie.
    Opalit wzruszył ramionami.
    — A kiedy ostatnio był zadowolony?
    Nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się półgębkiem i wstał. Wychodząc, sięgnął po małe wiaderko z uchwytem owiniętym sznurkiem — zostawił je przy wejściu poprzedniego dnia.
    — Idziesz?
    — Tak, ale… — Opalit spojrzał na stworzenie raz jeszcze. — Myślisz, że ono naprawdę nie rozumie naszego języka?
    — Myślę, że rozumie więcej, niż wiemy.
    Przytaknął cicho i wyszli razem, zostawiając za sobą delikatne ślady na wilgotnej ściółce.
    Gdzieś w oddali rozległ się głos matki.
    — Chłopcy! Śniadanie!

    Kiedy zeszli na dół, Oxide stała już przy palenisku, odgarniając dłuższy kosmyk sierści za róg. Zapach ciepłego mięsa i gotowanego korzenia unosił się w powietrzu. Aiden siedział nieopodal, zapatrzony w płomień, milczący jak zwykle, ale obecny. Jego milczenie mówiło więcej niż słowa. Ale jakby się zastanawiał nad czymś.
    — I? — rzuciła matka przez ramię, nie podnosząc głosu. — Nadal tam jest?
    — Tak. Spokojny. Nie rusza się. — Saturn podał jej wiaderko, jakby to była odpowiedź sama w sobie.
    Opalit zajął miejsce obok brata, wciąż nieco zamyślony.
    — Patrzy inaczej… Nie na nas, tylko przez nas. Jakby próbowało zrozumieć coś, czego sami nie pojmujemy.
    Aiden podniósł wzrok znad ognia.
    — I to was nie niepokoi?
   — Trochę. Ale mam wrażenie, że nie czuje zagrożenia. — odpowiedział Saturn. — Zachowuje się, jakby nie miało gdzie pójść.
    — I mruczało. — dodał Opal, uśmiechając się dumnie. — Nie wiem, co to znaczy w ich języku, ale wydawało mi się, że to dobry znak.
    Oxide spojrzała na nich uważnie, z tą swoją spokojną, ale ostrą miną.
    — Wrócimy tam po śniadaniu — powiedział Saturn. — Zobaczymy, czy potrzebuje czegoś więcej niż jedzenia.

    Aiden już nie odpowiedział. Kiwnął głową ledwie zauważalnie i wrócił spojrzeniem do ognia, jakby próbował z niego wyczytać coś, czego nie dało się powiedzieć na głos.


<Opalit?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz