- A więc nasze dzieci będą mogły urodzić się tutaj - przytuliłem Cię, czując rozchodzące się po całej piersi ciepło. Westchnęłaś, także je czułaś.
Byłem tak bezgranicznie szczęśliwy. Ty też, prawda? Posadziliśmy w naszym domu kwiaty. Uporządkowaliśmy go i wspólnie tchnęliśmy w niego nowego ducha. Czułe złoto i głęboka zieleń późnego lata rozlało się po naszej polanie. Każdy nasz ruch umacniało wrażenie powodzenia. Wszystko to dawało zapowiedź zbliżającej się doskonałości, jakiej żadne z nas, nigdy wcześniej nie zaznało.
...To wszystko odeszło. To wszystko nagle stało się tylko cieniem, nicością.
Pierwsze dni ukazały mi piekło.
Widziałem Cię w każdej gałązce, w każdym liściu, patrzyłaś na mnie ze wszystkich kątów jaskiń. Od pierwszego, świadomego oddechu każdego dnia, nie zdążywszy jeszcze otworzyć oczu, jak ślepe szczenię szukałem Twojego dotyku.
Z początku, niewiele czułem. Otwierałem oczy i przez następne kwadranse po prostu patrzyłem przed siebie, jakby nie wiedząc i nie rozumiejąc.
Bo nie chciałem rozumieć.
Nie chciałem nawet wstawać z posłania. Nie chciałem jeść, ani pić. Wiesz, czego wtedy chciałem? Chciałem umrzeć.
Trzeciego dnia jednak, trzeba było Cię pożegnać. Poszliśmy więc na twój pogrzeb, wciąż nie orientując się, że to ostatni raz. Leżałaś nieruchomo jakby ktoś zamiast mojej małżonki, położył na ziemi teatralny rekwizyt obleczony w futro. Nie potrafię, nie chcę przyznawać, jak trudno było mi patrzeć na Ciebie tego dnia.
Czwartego poranka, zanim jeszcze obudziłem się zupełnie, coś jak sztylet wkłuło się prosto w moje płuca, odbierając oddech i skręcając wnętrzności, miażdżyło mnie od zewnątrz i od wewnątrz. Skuliłem się na ziemi, do granicy bólu naprężając mięśnie, próbując bronić się przed falą, która właśnie zaczynała mnie zalewać.
Podtopiony, walcząc o każde tchnienie, panicznie łapałem powietrze. Oddech, coraz bardziej zmęczony, wycieńczone żebra zamykały w ochrypłej klatce.
Konwulsje wstrząsnęły odrętwiałym ciałem. Gdy przycichły, czas na chwilę się zatrzymał. Otaczające mnie milczenie potęgowało kakofonię krzyków i skowytów, gnieżdżących się w głowie.
Pokonując opór, cicho, głos wypełznął z zaciśniętego gardła. Przeciągły, półprzytomny jęk przybierał na sile z każdą sekundą.
Wyłem. Pierwszy raz w życiu w ten sposób. Z chwili na chwilę coraz głośniej, nie dbając już o utrzymanie otaczającego mnie, leśnego bezdźwięku.
Minął tydzień.
Nie wiedziałem, co działo się z naszymi dziećmi, każde ich wspomnienie przynosiło jedynie nagły atak niewyobrażalnego bólu, rozpalało płomień lęku mieszającego przeszłość z przyszłością. Wcale nie chciałem wiedzieć, co się z nimi dzieje i myśleć o tym, co jeszcze ma się wydarzyć. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że są wśród nas anioły. Nie byłem w stanie dostrzec ich wśród mgły, którą zasnuło się wszystko, co mnie otaczało. Nie widziałem czterech, spokojnych łap, które przychodziły codziennie, by zajrzeć mi w źrenice i zbadać puls. Popychany głodem i słabością, zauważałem jedzenie, które pojawiało się gdzieś obok mnie każdego dnia, lecz nie słyszałem szumu skrzydeł targających je codziennie z jaskini łowców. Zapomniałem wyrazu czworga, szczerych oczu, które każdego dnia przeznaczały po kawałku mięsa ze swoich polowań, dla nic przecież nieznaczącego wilka, którego równie dobrze można było już uznać za straconego.
I co dnia chłodne, poranne powietrze, przypływało z jedną tylko wiadomością: Twój dotyk już nie wróci.
Wysokie trawy zaczęły zagłuszać kwiaty. Krzewy szybko rozrastały się wśród wolnego miejsca, które przygotowywaliśmy dla siebie tak niedawno. Wszystko nagle poszarzało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz