Uśmiechnęłam się lekko. Dalej szliśmy przed siebie, mijając bezlistne drzewa i krzewy, zdążyłam zapomnieć o wcześniejszych zmartwieniach. A przynajmniej póki nie uświadomiłam sobie, że o nich zapomniałam. Na krótką chwilę położyłam uszy po sobie i odwróciłam wzrok. Intuicja znów podpowiadała mi, że coś jest nie na miejscu, ale obiecałam sobie, że poważniej zastanowię się nad tym później. Nie mogłam nadal uciekać przed nieznanym razem ze starymi siostrami, w końcu cała trójka była już martwa. Musiałam znaleźć jakiś bezpieczny kąt i dostosować się do otoczenia, ignorując przynajmniej część tego, co minęło, a czego kurczowo trzymał się mój umysł.
Zdawało mi się, że powtarzam po raz kolejny ten sam wewnętrzny monolog. Może tym właśnie jest dorastanie? Strachem przed tym, co przyniesie przyszłość, który nie pozwala ci myśleć o niczym innym. A może to żałoba, odciskająca piętno na mojej psychice? Chaska powiedziała kiedyś, że zaskakująco dobrze znoszę śmierć moich bliskich, ale może po prostu znosiłyśmy ją w zupełnie inny sposób.
– Wszystko w porządku? Wydajesz się dosyć nieobecna jak na uczestnika wycieczki krajoznawczej. – Basior przystanął, wydawał się rozbawiony.
– Wybacz, o czcigodny przewodniku, jestem zmęczona, to wszystko – odpowiedziałam z przekąsem.
– Możemy zakończyć na dzisiaj, jeśli chcesz. Mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia przed zmrokiem.
– Niegłupi pomysł. – Rozejrzałam się dookoła, próbując zdecydować, w którą stronę iść dalej. – Dzięki za oprowadzenie.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Od tamtego dnia minęło sporo czasu. Niemal całą zimę spędziłam w ruchu, codziennie w innym miejscu, mogłam więc pochwalić się całkiem niezłą znajomością terenów, jakie przyszło mi zamieszkiwać. Spotykałam wilki, a jakże, nawet mi ciężko było unikać ich kompletnie. Rozmowy o pogodzie jednak nie były dla mnie priorytetem, a i stanowisko, które wybrałam – przytulna posadka pustelnika – pozwalało zręcznie ich unikać i raczej ogólnie nie wymagało ode mnie zbyt wiele. Ot, egzystować sobie gdzieś w watasze, zbierać zioła, czytać z run dla zabicia czasu, od czasu do czasu złożyć lokalnym bóstwom ofiarę z polnych kwiatów, gromadzić deszczówkę i obserwować gwiazdy, jeśli noce akurat były bezsenne. Nic czego nie robiłam do tej pory. I tak się powoli żyło w tej naszej watasze, aż przyszła wiosna. Czy coś się zmieniło? Nie do końca. Tylko ziół zaczęło przybywać, las zaczął się zielenić, ptaki znów dawały w kość od samego wschodu słońca. Musiałam znaleźć niewielką jaskinię, w której mogłam suszyć rośliny, ale nie bywałam w niej często.
Sypiałam zawsze tam, gdzie akurat dopadło mnie zmęczenie i nawet epidemia, o której słyszałam tylko przelotnie, nie zmieniła mojej nowej rutyny ani o jotę. Nie martwiłam się bardzo, uważałam nawet za nieco zabawne to, jak śmierć towarzyszyła mi niemal na każdym kroku, nadal nie dając o sobie zapomnieć. Nawet nie zauważyłam, kiedy nadeszło lato wraz z falą upałów i zapowiedzią suszy.
W nocy spadł długo wyczekiwany deszcz. Zrobiło się nieco chłodniej, ale co najważniejsze – wreszcie mogłam odetchnąć rześkim powietrzem. Poranek przywitał mnie jak zwykle śpiewem ptaków, do czego zdążyłam już dawno przywyknąć. Przeciągnęłam się powoli i otrzepałam futro z piasku, próbując przywołać w pamięci miejsce, w którym widziałam niedawno rosnącą melisę. Akurat nadszedł idealny moment na jej zebranie.
Znalazłam roślinę jeszcze tego ranka i zerwałam ilość, która na oko powinna wystarczyć aż do następnego lata. Nie używałam jej zbyt często, ale lubiłam mieć też wszystkiego zapas. Zanim skierowałam się w stronę jaskini, która służyła mi bardziej jako magazyn, spojrzałam w niebo. Na wschodzie kłębiły się burzowe chmury, czułam jednak w kościach, że tym razem przejdzie bokiem.
Z pękiem melisy w zębach przedzierałam się przez kwitnące w najlepsze krzewy, by zdążyć do jaskini jeszcze przed południem i w cieniu przespać najgorętszy moment dnia. Mimo wszystko, moje życie w ciągu ostatnich paru miesięcy było sielanką i wcale bym się nie obraziła, gdyby już nią pozostało. Czasem tylko uderzała mnie kolejna fala nostalgii, świadomość, że wszyscy biegniemy do miejsca, którego niektórym nigdy nie będzie dane sięgnąć. Są i tacy, którzy nigdy nie dowiedzą się, gdzie zmierzali. Ja nie wiedziałam.
Pierwsza fala ciemnoniebieskich chmur ominęła nas, tak jak podejrzewałam, ale nadeszła i druga. Ulewa złapała mnie w jaskini, gdy wieszałam zioła pod jej sklepieniem, by wyschły. Przez dźwięk kropel rozbijających się o mokrą już glebę i grzmoty, nie słyszałam własnych myśli i było to tak samo kojące, jak irytujące. Gdy byłam młodsza, uwielbiałam biegać w deszczu, ścigać się zmierzającymi nieubłaganie ku ziemi kroplami. Umiejętność oparcia się tej pokusie przyszła z wiekiem.
Deszcz zelżał ostatecznie niedługo przed zachodem słońca. Szare dotychczas niebo nabierało powoli barwy chłodnego różu i fioletu. Niewiele myśląc, opuściłam jaskinię. Nie miałam zamiaru zostawać tam na dłużej, nawet jeśli oznaczało to spanie na mokrym gruncie. Chociaż wiedziałam, że było to niedorzeczne, nie miałam nad tym specjalnej kontroli. Zawsze, gdy pozostawałam dłużej w jednym, miejscu ogarniał mnie ten sam absurdalny niepokój, jakbym traciła cenny czas, nie wiedząc nawet, ile mi go pozostało.
Szłam więc przed siebie bez konkretnego celu, wiedząc dobrze, że prędzej czy później znajdę miejsce choć trochę nadające się do spania. Wataha była duża, a nawet gdyby tak nie było – nic mnie tutaj nie trzymało. Mogłam w każdej chwili odejść i ruszyć znowu w drogę. Tylko co by to zmieniło?
Nie zasnęłam jednak tej nocy. Nogi poniosły mnie nad jezioro, gdzie położyłam się dopiero nad ranem. Od ziemi bił chłód, co tego lata bywało raczej miłą odmianą od nieznośnego upału. Nawet jeśli zdążyłam już porządnie zmarznąć i pożałować, że nie rozpaliłam gdzieś po drodze ogniska. Całe szczęście słońce zaczynało już nieśmiało wyglądać zza horyzontu, zapewniając tej części świata potrzebne jak nigdy ciepełko.
<Agrest, recydywisto jeden, nie spodziewałeś się hiszpańskiej inkwizycji?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz