Zdawało mi się, że tempem tej przemiany kierowała przyroda. Na
drzewach dojrzewały jabłka i śliwki; las wypełniał się malinami, a pierwsze
liście zmęczone gorącymi dniami brązowiały, malując na naszych ścieżkach
subtelne, złote akcenty. Nawet jeśli przez wszystkie próby musieliśmy przejść
sami, samotnie nieść na sobie ciężar porażek i niepowodzeń, natura uczyła nas i
pocieszała, ostatecznie pomagając nam w tej drodze do ostatecznej dorosłości.
Postanowiliśmy pozostać w miejscu, jakie lata temu wybrał
dla siebie Szkło. Przed nami wiele ciepłych dni; do zimy szczenięta zdążą stać
się na tyle samodzielne, że z pewnością znajdą dla siebie własne schronienie, a
ja, cóż, nie potrzebowałam wiele, jeśli tylko on był przy mnie.
Oczywiście, wspólnymi siłami przemieniliśmy trochę
piaszczystą polankę. Miejsce stało się piękne i przytulne, nawet kwiaty, o
których kiedyś tutaj śniłam, pachniały teraz prawdziwą, intensywnie słodką
wonią.
Przewracając się na bok, zamknęłam oczy, chciwym gestem
wciągając do płuc jak najwięcej pachnącego powietrza. Szkła nie było przy mnie;
przed jakąś godziną wyruszył za stepy, dowiedziawszy się, że naszła mnie ochota
na mięso karibu. Zaśmiałam się cicho. Nigdy nawet nie jadłam takiego mięsa,
zawsze wystarczyła mi złapana od biedy ryba, doprawiona może kilkoma garściami
soczystych jagód, które udało mi się przypadkiem znaleźć podczas spaceru. Ale
przecież dawno przestało tu chodzić tylko o mnie; choć nie miałam w tym temacie
żadnego wzorca, starałam się robić wszystko, co zdawało mi się zachowaniem
odpowiednim dla młodej matki. Świeże mięso nigdy nie było złą decyzją,
szczególnie, że pod wpływem ciąży mój zwyczajny stan nie poprawił się niestety
w jakiś cudowny sposób. Szkło o tym nie wiedział, ale wciąż dokuczały mi
krwawienia z nosa. Dobrze się stało, że nie pozwalał mi brać udziału w
polowaniach, fizycznie czułam się bowiem niezdolna do takiego wysiłku. Chcąc
poprawić swój stan, większość tego wyjątkowego czasu poświęcałam na odpoczynek.
Zrobiliśmy wszystko, co tylko byliśmy w stanie, a jednak,
czy ktoś kiedykolwiek był gotowy na to, co miało nadejść? Wciąż pocieszałam
się, że mogło to być tylko złudzenie, że nie była to jeszcze pora, lecz nawet
mimo tego wizyta u medyka zdawałaby się co najmniej wskazana, toteż podniosłam
się i, modląc się cicho do nieznanego boga, ruszyłam w kierunku znajomej
jaskini.
Na miejscu już wiedziałam; to nie była pomyłka. Medyczka, na
moje szczęście obecna na posterunku, pomogła mi wejść do środka. Biedna wadera, pomyślałam, wpatrując się
w jej fioletowe oczy, może by oszczędzić sobie widoku znienawidzonych,
pożółkłych ścian. Ostatnia czystka zabrała jej wszystkich asystentów i nawet
jedyna położna nie mogła jej dzisiaj pomóc.
Czy to dlatego trwało to tak długo? Cieszyłam się, że moje
modlitwy jednak do kogoś dotarły, zdawało mi się bowiem, że krótkie momenty
utraty świadomości ocaliły mnie przed największym bólem. Nareszcie było po
wszystkim; widząc nad sobą szczęśliwą twarz medyczki, a także nie mniej podekscytowanego,
a może tylko zziajanego basiora stojącego w jasnym wejściu jaskini, odetchnęłam
głęboko, by po chwili zdecydować się opuścić wzrok na przyczynę całego
zamieszenia.
Była ich trójka, drobne
szczenięta przypominające bardziej małe kulki futra, niż jakiekolwiek żywe
stworzenie. Westchnęłam, opadając powoli na plecy. Jedną łapą zasłoniłam oczy,
drugą zaś machnęłam do basiora, który w dwóch skokach przemierzył jaskinię,
odpędzając go od nowo powiększonej rodziny. Przepraszam,
Szkło. Przepraszam. Jestem tak
zmęczona, że nie mogę nawet złapać oddechu.
Obudziłam się po kilku godzinach, wnioskując po
przytłaczającym kolorami świetle popołudnia, jakie wkradało się do jaskini
przez obszerne wejście. Przeciągając się powoli, otarłam mokre jeszcze od łez
oczy, po czym sięgnęłam po wodę. Nagle wszystko wydawało się dużo spokojniejsze
i bardziej uporządkowane. Medyczka, widząc, że już nie spałam, oderwała się od
porządkowania sprzętu, by posłać mi pytające spojrzenie; uśmiechając się z
wysiłkiem, kiwnęłam głową w geście zgody, a ta wyszła, by zaprosić do środka
Szkło.
Wpatrywałam się w białą postać bez ruchu i pozornie nawet
bezmyślnie, w rzeczywistości zaś w środku mojego serca szalała burza. Spomiędzy
skrawków obaw, marzeń i myśli wyłoniło się nagłe wspomnienie; wyblakłe i
niewyraźne, mogłoby zdawać się równie dobrze obrazem z poprzedniego życia, a
jednak było w nim coś tak boleśnie ciężkiego, że uderzyło ono we mnie
gwałtownie jak ostrze sztyletu. Zadrżałam, wydając z siebie bezgłośny jęk, po
czym, przycisnąwszy łapę do pyska, wybuchnęłam niekontrolowanym płaczem.
Nagle świat znów zaczął niebezpiecznie tańczyć na krawędzi.
Pierwszym, co poczułam, była ciepła łapa basiora na moim ramieniu. Uniósłszy
wzrok, spostrzegłam, że się uśmiechał, choć jego oczy także szkliły się ostrymi
odłamkami łez.
Szkliły. Czy właśnie z
tego powodu otrzymał swoje imię?
Zdawało się, że czas zatrzymał się dla tej jednej chwili.
Była tak bardzo wzruszająca, prosta i do bólu szczera, a jednak kryła się w
niej jakaś święta prawie podniosłość. Milczeliśmy, płakaliśmy, obdarowywaliśmy
się uśmiechami i delikatnymi gestami, by następnie szeptanym tonem nadać imiona
naszej kochanej gromadce.
Ceremonia przed płonącym czerwienią słońcem zakończyła się
nagle i niespodziewanie, pozostawiając nas w niemalże nerwowym milczeniu. Bez
zbędnych słów pożegnałam się z basiorem, by za chwilę znów poddać się swoim
ciężkim snom.
Znalazłam się na łące. Wysokie trawy ciągnące się aż po horyzont uginały się pod wpływem
niepowstrzymywanego żadną przeszkodą ciepłego wiatru, wypełniając moje uszy swą bolesną skargą na trawiące to miejsce upały. Przez chwilę wydawało mi się, że w
tym chaosie grozi mi utonięcie, a jednak zachodzące słońce, które wypełniało
pozbawione chmur niebo, wbiło mnie w chłodno spokojny nastrój, narzucając na
serce gorzką melancholię.
Przysiadłam, wpatrując
się w owe złote fale. Nie czułam żadnego wysiłku, a mimo to mój oddech był
dziwnie płytki i przyspieszony; po drugim takim rozstrojonych wdechu, poczułam
ciepło rozchodzące się spomiędzy moich pazurów. Tuż przy mojej łapie pstryknęła
jakaś iskierka; nim zdążyłam zadać sobie jakiekolwiek pytanie, kolorowe światło
zdążyło chwycić się najbliższej kępy, momentalnie stawiając ją w ogniu.
Było zbyt późno na jakąkolwiek reakcję. Patrzyłam po prostu,
jak powoli i konsekwentnie, jakby za sprawą boskiego algorytmu, cały świat
staje w ogniu. Gorący wiatr unosił płomienie, które tańczyły w powietrzu jak złociste
ptaki.
,,Co z nią?’’
,,Nastąpiły pewne komplikacje.’’
Przewróciłam się z boku na bok, dla większej pewności dwa
razy sprawdzając każdą z pozycji, a jednak każda z nich zdawała się piekielnie
niewygodna, nie pozwalając wrócić do tajemniczego snu.
– Dajcie mi się napić…
– przez zamknięte oczy zwróciłam się do medyczki, mając nadzieję, że wciąż pozostawała
gdzieś w pobliżu. Nie miałam co prawda pewności, czy była to ta konkretna
wadera, a jednak za sprawą czyjejś łaskawej łapy jednak dotarł do mnie skórzany
bukłak. Chwytając go niezdarnie, podniosłam go do ust i pociągnęłam duży łyk,
tylko po to, by zaraz stanął mi on w gardle. Kaszląc jeszcze, rzuciłam
przedmiotem gdzieś w przytłaczającą ciemność.
– Nie wody… – jęknęłam boleśnie, z trudem
powstrzymując się od łez – Wódki…
Zza czarnej kotary dobiegły mnie jakieś szelesty, niestety
nie doczekałam się stamtąd sensowej odpowiedzi.
– Proszę… Jakiekolwiek
ziółka mi dajesz, wiedz że… – przerwałam na chwilę, by chrapliwym kaszlnięciem
oczyścić gardło – Gówno są one warte. Proszę, daj mi tej wódki, to
za bardzo boli…
Szelest, który brzmiał trochę jak wiatr szumiący wśród
liści, ponownie się odezwał, dając mi przynajmniej uspokajającą pewność, że
ktoś ze mną jest i słucha mojej skargi. Starałam się nie zastanawiać nad kwestią,
do kogo bełkoczący głos może z kolei należeć, obawiałam się bowiem, że może nie
być to żadna znajoma mi osoba.
Cóż, okazało się, że z pewnością była jednak przyjacielem, po
chwili zwłoki do moich łap trafiło bowiem kolejne naczynie, tym razem ostrym
zapachem zdradzając swą zawartość, nim jeszcze zdążyłam zbliżyć ją do ust.
Poczułam, że po twarzy spływają mi pojedyncze łzy wzruszenia, starałam się
jednak opanować emocje, by napój przypadkiem nie stanął mi w gardle.
Z ogromnym trudem udało mi się uspokoić żołądek, powstrzymując
się przed zwróceniem napoju po tym, jak wypiłam prawie całą zawartość naczynia
jednym tylko ruchem. Czując, jak znika najpierw ból brzucha, a zaraz potem w
jego ślady idzie paląca gorycz na języku, z ulgą przywitałam znajome zmęczenie,
które przysiadło nad moim ramieniem. Odrzucając miskę, uśmiechnęłam się do
siebie. Ułożyłam się wygodnie na boku, po czym skuliłam się jeszcze, chcąc
zachować więcej ciepła. Kiedy już udało mi się znaleźć tak wygodną pozycję, niemal
od razu poczułam, jak ogarnia mnie słodka, niemożliwa do przezwyciężenia
senność.
Anioł Stróż.
Ciężkie godziny mijały powoli, lecz choć momentami zdawało
się to niemożliwe, w końcu doprowadziły zebranych do chłodniejszego, ciemnego o
tej porze roku wieczoru, który z kolei niezauważalnie już przerodził się w
cichą noc.
Piastując urząd medyka od dobrych kilku lat, widziałam wiele
podobnych dni i wiele nocy. I gdyby porównać tę konkretną sytuację z
najbardziej jaskrawymi przykładami, wydawała się ona całkiem zwyczajna i
względnie spokojna.
Może powinnam była pocieszyć tymi słowami Szkło, zanim
zniknął parę godzin temu. Widząc, że pacjentka potrzebuje więcej czasu, by
dojść do siebie, razem z basiorem zdecydowaliśmy się zabrać szczenięta w
bardziej odpowiednie miejsce, pod opiekę wykwalifikowanej opiekunki, ktokolwiek
obecnie znajdował się na tym stanowisku. Odchodząc, basior zdawał się zagubiony
i zdenerwowany, tak naprawdę nie miał jednak ku temu powodów. Poród był długi,
ale przebiegał prawidłowo. Mocno jednak wyczerpał organizm wadery, który wciąż jeszcze
nie zregenerował się w pełni od czasu ostatniej epidemii. Kilka godzin później
wystąpiła gorączka. Wadera budziła się kilkakrotnie i w stanie niepełnej
świadomości próbowała urządzać awantury, od kiedy jednak na własną jej prośbę
zdecydowałam się zamienić część jej leków znieczulających na alkohol, uspokoiła
się, większość czasu przesypiając.
Wykorzystałam ten czas, by przynieść świeżą wodę, a
jednocześnie rozprostować chwilę łapy na świeżym powietrzu. Cały jednak urok
letniej nocy nie był w stanie zaprzeczyć temu, że w watasze ostatnio nie działo
się dobrze, skoro główny medyk musiał wykonywać samotnie wszystkie, nawet tak
prozaiczne czynności. Eh, może jeden z tych dzieciaków pójdzie na asystenta,
kiedy podrośnie. Może podąży śladem matki, albo kto wie, urośnie, by zastąpić
mnie na moim miejscu, kiedy w końcu zabraknie mi sił. Coraz częściej myślałam,
że dobrze by było się stąd urwać…
Z powrotem w jaskini medycznej przywitał mnie nieprzyjemny
chłód. Nie było dużo przytulniej niż na zewnątrz. Odłożywszy wodę, podeszłam do
chorej, która spała tak jak wtedy, kiedy opuszczałam jaskinię.
...
… Jej serce nie
wytrzymało.
Zadrżałam, czując się przy okazji całkowicie pewna, że moje
serce na chwilę stanęło. Gdy wreszcie dotarła do mnie świadomość tego, co się
wydarzyło, przysiadłam na miejscu, w zmęczeniu i irytacji przecierając czoło.
Przecież to nie pierwszy raz. Przecież byłam na to gotowa
już kilka godzin temu, gdy obserwowałam, jak wolno dochodzi do siebie, prawie
już nieświadomie obliczając w głowie nikły procent szans na jej powrót do pełni
sił.
Byłam tylko medyczką, której kolejnego dnia przyszło
zmierzyć się z szarą codziennością.
A jednak czułam, że wypadało dla niej uronić łzę. Miała
Szkło, miała oddanych przyjaciół, którzy zapewne jutro pożegnają ją w
najpiękniejszy sposób, jaki widziała ta wataha.
A jednak w tej chwili byłam jedyną osobą, która przy niej
została.
– Dziękuję… – szepnęłam, spuszczając głowę.
Kilka kilometrów dalej, nad morzem rozpoczynał się właśnie
żeglarski świt. Pierwsze ciepłe barwy wspinały się ponad horyzont, kładąc swoje
odbicia na drobne fale, które raz po raz rytmicznie rozbijały się na piasku.
To prawda, że morze potrafi płakać. Morze, które widziało
tysiące istnień i które zostanie tu, by uświadczyć tysiąca kolejnych, jak nikt
inny rozumie istotę życia. Radość. Smutek. Miłość. Życie. Śmierć. Śmiech.
Krzyk. Powtarzające się błędy i przypadkowe spotkania. To wszystko zamyka się w
rytmie, z jakim fale przesuwają się na powierzchni błękitu.
Tak, morze płacze. Płacze, lecz z pewnością też śmieje się z
nas, którzy istotę i całe piękno życia zmuszeni są bezustannie spłycać,
zamykając je w ciasnych ramach słów, które pozbawione są znaczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz