piątek, 21 sierpnia 2020

Od Talazy - ,,Z krwi i kości''

Ostatnie dni ostatniego letniego miesiąca mijały powoli i przyjemnie. Dwójka młodych wilków skwapliwie i chętnie uczyła się nowego, wspólnego życia, nie bacząc na dodatkowe trudności, jakie niosła ze sobą niespodziewana ciąża wadery. Nie zaczynali przecież od zera; musieli jedynie nauczyć się, jak spleść swe ścieżki węzłem na tyle wytrzymałym, by nie tylko móc przejść przez nie aż do końca drogi, ale i bezpiecznie przeprowadzić nią owoc swej miłości.
Zdawało mi się, że tempem tej przemiany kierowała przyroda. Na drzewach dojrzewały jabłka i śliwki; las wypełniał się malinami, a pierwsze liście zmęczone gorącymi dniami brązowiały, malując na naszych ścieżkach subtelne, złote akcenty. Nawet jeśli przez wszystkie próby musieliśmy przejść sami, samotnie nieść na sobie ciężar porażek i niepowodzeń, natura uczyła nas i pocieszała, ostatecznie pomagając nam w tej drodze do ostatecznej dorosłości.
Postanowiliśmy pozostać w miejscu, jakie lata temu wybrał dla siebie Szkło. Przed nami wiele ciepłych dni; do zimy szczenięta zdążą stać się na tyle samodzielne, że z pewnością znajdą dla siebie własne schronienie, a ja, cóż, nie potrzebowałam wiele, jeśli tylko on był przy mnie.
Oczywiście, wspólnymi siłami przemieniliśmy trochę piaszczystą polankę. Miejsce stało się piękne i przytulne, nawet kwiaty, o których kiedyś tutaj śniłam, pachniały teraz prawdziwą, intensywnie słodką wonią.
Przewracając się na bok, zamknęłam oczy, chciwym gestem wciągając do płuc jak najwięcej pachnącego powietrza. Szkła nie było przy mnie; przed jakąś godziną wyruszył za stepy, dowiedziawszy się, że naszła mnie ochota na mięso karibu. Zaśmiałam się cicho. Nigdy nawet nie jadłam takiego mięsa, zawsze wystarczyła mi złapana od biedy ryba, doprawiona może kilkoma garściami soczystych jagód, które udało mi się przypadkiem znaleźć podczas spaceru. Ale przecież dawno przestało tu chodzić tylko o mnie; choć nie miałam w tym temacie żadnego wzorca, starałam się robić wszystko, co zdawało mi się zachowaniem odpowiednim dla młodej matki. Świeże mięso nigdy nie było złą decyzją, szczególnie, że pod wpływem ciąży mój zwyczajny stan nie poprawił się niestety w jakiś cudowny sposób. Szkło o tym nie wiedział, ale wciąż dokuczały mi krwawienia z nosa. Dobrze się stało, że nie pozwalał mi brać udziału w polowaniach, fizycznie czułam się bowiem niezdolna do takiego wysiłku. Chcąc poprawić swój stan, większość tego wyjątkowego czasu poświęcałam na odpoczynek.
Zrobiliśmy wszystko, co tylko byliśmy w stanie, a jednak, czy ktoś kiedykolwiek był gotowy na to, co miało nadejść? Wciąż pocieszałam się, że mogło to być tylko złudzenie, że nie była to jeszcze pora, lecz nawet mimo tego wizyta u medyka zdawałaby się co najmniej wskazana, toteż podniosłam się i, modląc się cicho do nieznanego boga, ruszyłam w kierunku znajomej jaskini.
Na miejscu już wiedziałam; to nie była pomyłka. Medyczka, na moje szczęście obecna na posterunku, pomogła mi wejść do środka. Biedna wadera, pomyślałam, wpatrując się w jej fioletowe oczy, może by oszczędzić sobie widoku znienawidzonych, pożółkłych ścian. Ostatnia czystka zabrała jej wszystkich asystentów i nawet jedyna położna nie mogła jej dzisiaj pomóc.
Czy to dlatego trwało to tak długo? Cieszyłam się, że moje modlitwy jednak do kogoś dotarły, zdawało mi się bowiem, że krótkie momenty utraty świadomości ocaliły mnie przed największym bólem. Nareszcie było po wszystkim; widząc nad sobą szczęśliwą twarz medyczki, a także nie mniej podekscytowanego, a może tylko zziajanego basiora stojącego w jasnym wejściu jaskini, odetchnęłam głęboko, by po chwili zdecydować się opuścić wzrok na przyczynę całego zamieszenia.
 Była ich trójka, drobne szczenięta przypominające bardziej małe kulki futra, niż jakiekolwiek żywe stworzenie. Westchnęłam, opadając powoli na plecy. Jedną łapą zasłoniłam oczy, drugą zaś machnęłam do basiora, który w dwóch skokach przemierzył jaskinię, odpędzając go od nowo powiększonej rodziny. Przepraszam, Szkło. Przepraszam. Jestem tak zmęczona, że nie mogę nawet złapać oddechu.

Obudziłam się po kilku godzinach, wnioskując po przytłaczającym kolorami świetle popołudnia, jakie wkradało się do jaskini przez obszerne wejście. Przeciągając się powoli, otarłam mokre jeszcze od łez oczy, po czym sięgnęłam po wodę. Nagle wszystko wydawało się dużo spokojniejsze i bardziej uporządkowane. Medyczka, widząc, że już nie spałam, oderwała się od porządkowania sprzętu, by posłać mi pytające spojrzenie; uśmiechając się z wysiłkiem, kiwnęłam głową w geście zgody, a ta wyszła, by zaprosić do środka Szkło.
Wpatrywałam się w białą postać bez ruchu i pozornie nawet bezmyślnie, w rzeczywistości zaś w środku mojego serca szalała burza. Spomiędzy skrawków obaw, marzeń i myśli wyłoniło się nagłe wspomnienie; wyblakłe i niewyraźne, mogłoby zdawać się równie dobrze obrazem z poprzedniego życia, a jednak było w nim coś tak boleśnie ciężkiego, że uderzyło ono we mnie gwałtownie jak ostrze sztyletu. Zadrżałam, wydając z siebie bezgłośny jęk, po czym, przycisnąwszy łapę do pyska, wybuchnęłam niekontrolowanym płaczem.
Nagle świat znów zaczął niebezpiecznie tańczyć na krawędzi. Pierwszym, co poczułam, była ciepła łapa basiora na moim ramieniu. Uniósłszy wzrok, spostrzegłam, że się uśmiechał, choć jego oczy także szkliły się ostrymi odłamkami łez.
Szkliły. Czy właśnie z tego powodu otrzymał swoje imię?
Zdawało się, że czas zatrzymał się dla tej jednej chwili. Była tak bardzo wzruszająca, prosta i do bólu szczera, a jednak kryła się w niej jakaś święta prawie podniosłość. Milczeliśmy, płakaliśmy, obdarowywaliśmy się uśmiechami i delikatnymi gestami, by następnie szeptanym tonem nadać imiona naszej kochanej gromadce.
Ceremonia przed płonącym czerwienią słońcem zakończyła się nagle i niespodziewanie, pozostawiając nas w niemalże nerwowym milczeniu. Bez zbędnych słów pożegnałam się z basiorem, by za chwilę znów poddać się swoim ciężkim snom.
Znalazłam się na łące. Wysokie trawy ciągnące się aż po horyzont uginały się pod wpływem niepowstrzymywanego żadną przeszkodą ciepłego wiatru, wypełniając moje uszy swą bolesną skargą na trawiące to miejsce upały. Przez chwilę wydawało mi się, że w tym chaosie grozi mi utonięcie, a jednak zachodzące słońce, które wypełniało pozbawione chmur niebo, wbiło mnie w chłodno spokojny nastrój, narzucając na serce gorzką melancholię.
Przysiadłam, wpatrując się w owe złote fale. Nie czułam żadnego wysiłku, a mimo to mój oddech był dziwnie płytki i przyspieszony; po drugim takim rozstrojonych wdechu, poczułam ciepło rozchodzące się spomiędzy moich pazurów. Tuż przy mojej łapie pstryknęła jakaś iskierka; nim zdążyłam zadać sobie jakiekolwiek pytanie, kolorowe światło zdążyło chwycić się najbliższej kępy, momentalnie stawiając ją w ogniu.
Było zbyt późno na jakąkolwiek reakcję. Patrzyłam po prostu, jak powoli i konsekwentnie, jakby za sprawą boskiego algorytmu, cały świat staje w ogniu. Gorący wiatr unosił płomienie, które tańczyły w powietrzu jak złociste ptaki.

,,Co z nią?’’
,,Nastąpiły pewne komplikacje.’’
Przewróciłam się z boku na bok, dla większej pewności dwa razy sprawdzając każdą z pozycji, a jednak każda z nich zdawała się piekielnie niewygodna, nie pozwalając wrócić do tajemniczego snu.
 – Dajcie mi się napić… – przez zamknięte oczy zwróciłam się do medyczki, mając nadzieję, że wciąż pozostawała gdzieś w pobliżu. Nie miałam co prawda pewności, czy była to ta konkretna wadera, a jednak za sprawą czyjejś łaskawej łapy jednak dotarł do mnie skórzany bukłak. Chwytając go niezdarnie, podniosłam go do ust i pociągnęłam duży łyk, tylko po to, by zaraz stanął mi on w gardle. Kaszląc jeszcze, rzuciłam przedmiotem gdzieś w przytłaczającą ciemność.
Nie wody… jęknęłam boleśnie, z trudem powstrzymując się od łez Wódki…
Zza czarnej kotary dobiegły mnie jakieś szelesty, niestety nie doczekałam się stamtąd sensowej odpowiedzi.
ProszęJakiekolwiek ziółka mi dajesz, wiedz że… – przerwałam na chwilę, by chrapliwym kaszlnięciem oczyścić gardłoGówno są one warte. Proszę, daj mi tej wódki, to za bardzo boli…
Szelest, który brzmiał trochę jak wiatr szumiący wśród liści, ponownie się odezwał, dając mi przynajmniej uspokajającą pewność, że ktoś ze mną jest i słucha mojej skargi. Starałam się nie zastanawiać nad kwestią, do kogo bełkoczący głos może z kolei należeć, obawiałam się bowiem, że może nie być to żadna znajoma mi osoba.
Cóż, okazało się, że z pewnością była jednak przyjacielem, po chwili zwłoki do moich łap trafiło bowiem kolejne naczynie, tym razem ostrym zapachem zdradzając swą zawartość, nim jeszcze zdążyłam zbliżyć ją do ust. Poczułam, że po twarzy spływają mi pojedyncze łzy wzruszenia, starałam się jednak opanować emocje, by napój przypadkiem nie stanął mi w gardle.
Z ogromnym trudem udało mi się uspokoić żołądek, powstrzymując się przed zwróceniem napoju po tym, jak wypiłam prawie całą zawartość naczynia jednym tylko ruchem. Czując, jak znika najpierw ból brzucha, a zaraz potem w jego ślady idzie paląca gorycz na języku, z ulgą przywitałam znajome zmęczenie, które przysiadło nad moim ramieniem. Odrzucając miskę, uśmiechnęłam się do siebie. Ułożyłam się wygodnie na boku, po czym skuliłam się jeszcze, chcąc zachować więcej ciepła. Kiedy już udało mi się znaleźć tak wygodną pozycję, niemal od razu poczułam, jak ogarnia mnie słodka, niemożliwa do przezwyciężenia senność.


Anioł Stróż.
Ciężkie godziny mijały powoli, lecz choć momentami zdawało się to niemożliwe, w końcu doprowadziły zebranych do chłodniejszego, ciemnego o tej porze roku wieczoru, który z kolei niezauważalnie już przerodził się w cichą noc.
Piastując urząd medyka od dobrych kilku lat, widziałam wiele podobnych dni i wiele nocy. I gdyby porównać tę konkretną sytuację z najbardziej jaskrawymi przykładami, wydawała się ona całkiem zwyczajna i względnie spokojna.
Może powinnam była pocieszyć tymi słowami Szkło, zanim zniknął parę godzin temu. Widząc, że pacjentka potrzebuje więcej czasu, by dojść do siebie, razem z basiorem zdecydowaliśmy się zabrać szczenięta w bardziej odpowiednie miejsce, pod opiekę wykwalifikowanej opiekunki, ktokolwiek obecnie znajdował się na tym stanowisku. Odchodząc, basior zdawał się zagubiony i zdenerwowany, tak naprawdę nie miał jednak ku temu powodów. Poród był długi, ale przebiegał prawidłowo. Mocno jednak wyczerpał organizm wadery, który wciąż jeszcze nie zregenerował się w pełni od czasu ostatniej epidemii. Kilka godzin później wystąpiła gorączka. Wadera budziła się kilkakrotnie i w stanie niepełnej świadomości próbowała urządzać awantury, od kiedy jednak na własną jej prośbę zdecydowałam się zamienić część jej leków znieczulających na alkohol, uspokoiła się, większość czasu przesypiając.
Wykorzystałam ten czas, by przynieść świeżą wodę, a jednocześnie rozprostować chwilę łapy na świeżym powietrzu. Cały jednak urok letniej nocy nie był w stanie zaprzeczyć temu, że w watasze ostatnio nie działo się dobrze, skoro główny medyk musiał wykonywać samotnie wszystkie, nawet tak prozaiczne czynności. Eh, może jeden z tych dzieciaków pójdzie na asystenta, kiedy podrośnie. Może podąży śladem matki, albo kto wie, urośnie, by zastąpić mnie na moim miejscu, kiedy w końcu zabraknie mi sił. Coraz częściej myślałam, że dobrze by było się stąd urwać…
Z powrotem w jaskini medycznej przywitał mnie nieprzyjemny chłód. Nie było dużo przytulniej niż na zewnątrz. Odłożywszy wodę, podeszłam do chorej, która spała tak jak wtedy, kiedy opuszczałam jaskinię.
...
Jej serce nie wytrzymało.
Zadrżałam, czując się przy okazji całkowicie pewna, że moje serce na chwilę stanęło. Gdy wreszcie dotarła do mnie świadomość tego, co się wydarzyło, przysiadłam na miejscu, w zmęczeniu i irytacji przecierając czoło.
Przecież to nie pierwszy raz. Przecież byłam na to gotowa już kilka godzin temu, gdy obserwowałam, jak wolno dochodzi do siebie, prawie już nieświadomie obliczając w głowie nikły procent szans na jej powrót do pełni sił.
Byłam tylko medyczką, której kolejnego dnia przyszło zmierzyć się z szarą codziennością.
A jednak czułam, że wypadało dla niej uronić łzę. Miała Szkło, miała oddanych przyjaciół, którzy zapewne jutro pożegnają ją w najpiękniejszy sposób, jaki widziała ta wataha.
A jednak w tej chwili byłam jedyną osobą, która przy niej została.
Dziękuję… szepnęłam, spuszczając głowę.

Kilka kilometrów dalej, nad morzem rozpoczynał się właśnie żeglarski świt. Pierwsze ciepłe barwy wspinały się ponad horyzont, kładąc swoje odbicia na drobne fale, które raz po raz rytmicznie rozbijały się na piasku.
To prawda, że morze potrafi płakać. Morze, które widziało tysiące istnień i które zostanie tu, by uświadczyć tysiąca kolejnych, jak nikt inny rozumie istotę życia. Radość. Smutek. Miłość. Życie. Śmierć. Śmiech. Krzyk. Powtarzające się błędy i przypadkowe spotkania. To wszystko zamyka się w rytmie, z jakim fale przesuwają się na powierzchni błękitu.
Tak, morze płacze. Płacze, lecz z pewnością też śmieje się z nas, którzy istotę i całe piękno życia zmuszeni są bezustannie spłycać, zamykając je w ciasnych ramach słów, które pozbawione są znaczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz