poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Od Ry'a CD Wrony - "Słońce świeci jak zwykle"

Od góry przytłaczały mnie skłonione przed deszczem, upchane igłami gałęzie starych drzew oraz ciężkie, ciężkie jak największe góry niebo, na którym czarne chmury zdawały się układać piętrami. Moje łapy tonęły prawie pomiędzy źdźbłami szmaragdowej trawy, której miejscami udawało się niemal mnie przerosnąć. Skroplona niedawnym deszczem, ocierając się o moje ciało, dawała wrażenie nieprzyjemnego uścisku, szybko też udało jej się przemoczyć mnie do reszty ze skutecznością prawdziwej ulewy. Przede wszystkim najbardziej doskwierał mi jednak mrok. Mrok oraz chłód – tu nie docierał ciepły blask ogniska, a miłe głosy ginęły gdzieś między kolejnymi warstwami czarnej zasłony.
Szedłem przed siebie, zataczając coraz to szersze koła, próbując przy tym nie zwracać uwagi na coraz to bardziej dotkliwe niedogodności. By sobie w tym pomóc, skupiłem się na jedynym przyjemnym bodźcu, jaki dobiegał mnie pośrodku tej głuszy: śpiewie wiatru, który hulał gdzieś pomiędzy drzewami, wysoko jak niedostępny sen. Gdyby się mocno w niego wsłuchać, zdawało mi się, że niósł ze sobą czyjś głos… Ale do kogo mógł należeć? Uniosłem głowę, przymykając jednocześnie oczy. Przysięgam, gotów byłbym nawet za nim pobiec. Wierzyłem, że dzisiaj, tylko dzisiaj mógłbym dociec prawdy.
Z zamyślenia wyrwało mnie inne wołanie; choć odległe i ciche, może cichsze nawet niż nieznana pieśń wiatru, niosło za sobą nieporównywalnie odmienną siłę. Nie była to już muzyka ukrytych głęboko w sercu strun, bardziej błyskawica, która momentalnie przebiegła od czoła do pazurów, burząc krew w całym moim ciele.
Pobiegłem, by na ukrytej w mroku polanie znaleźć Kali. Wadera skuliła się pośród trawy, drżąc miarowo pod wpływem cichego płaczu. Przekląłem cicho, w bezwolnym odruchu rozglądając się po miejscu, które kazano mi nazywać domem; wszyscy przybyli skupili się bliżej lasu, pośród toczącego nieustanną walkę z ciemnością ogniska. Dojrzałem tam też chyba Wronę. Ciepłe barwy jej futra rozbłysły w białym świetle płomieni. To był niesamowity widok; pod jego wpływem chyba jeszcze bardziej wstrząsnął mną widok mokrej wadery, która leżała samotnie pod moimi łapami.
Żałosny obraz kazał mi powtórzyć rzucone przed chwilą przekleństwo z być może jeszcze większą mocą. Zrodzone wcześniej z przytłaczającej bezsilności, zdawało się mieć teraz źródło w prawdziwym gniewie i czystej rozpaczy.
– Kali? – syknąłem – Wszystko w porządku?
Wadera ocknęła się na chwilę, chyba tylko po to, by załkać nieco głośniej, a jeśli to możliwe, być może wyraźniej. Nie doczekałem się jednak żadnej innej, choć odrobinę sensownej odpowiedzi.
– Potrzebujesz pomocy? – spytałem jeszcze, nie przeczuwając szczególnie, by te słowa mogły cokolwiek zmienić. Gdy moje przypuszczenia się potwierdziły, westchnąłem nieznacznie, by za chwilę położyć się obok siostry.
– Jak oni mogli cię tu zostawić? – szepnąłem bardziej do siebie niż do towarzyszącej mi wadery, wzrokiem sięgając jeszcze do płonącego kilkanaście kroków dalej ogniska i nieświadomych być może dusz zebranych wokół niego. Wzrokiem odszukałem płowego basiora; był tam, oczywiście, z cieniem uśmiechu na pysku odbierając kubek od szarej postaci.
Czy do tego doszło? Czy zostaliśmy całkiem sami?
Jeszcze wczoraj marzyłem o ucieczce; teraz widziałem, że choćby ze względu na waderę, zniknięcie nie rozwiązałoby moich problemów. Czy powinienem więc zabrać ją ze sobą? Jaką miałem pewność, że potrafiłbym ją obronić, gdyby rzeczywiście zgodziła się opuścić ze mną to miejsce? Nie wiedziałem nawet, co było za tym lasem. Wszystko, na czym mogłem opierać wiedzę, to opowieści mamy. Być może nie wszystkie były prawdziwe. Być może to wszystko było tylko zbiorem kłamstw.
Szybko wróciły do mnie słowa tamtej wadery. Z prawdziwym bólem na sercu, niemalże wbrew sobie, stwierdziłem, że będę musiał jeszcze tu zostać. Muszę tu zostać, chociażby po to, by móc chronić Kali. Kiedy już stanę się silniejszy… Kiedy będę potrafił jej pomóc…
Wszystko się ułoży.
Z zamyślenia wyrwał mnie nagły, nerwowy ruch wadery. Podniosłem się, gotowy, by pomóc siostrze w tej samej czynności, okazało się jednak, że ta radzi sobie już całkiem dobrze.
– Chodź. Zabiorę cię… – Do jaskini, prawie powiedziałem, niestety szybko dotarła do mnie szorstka rzeczywistość w całej swej okazałości, w tym z brakiem dachu nad naszymi głowami – No… Stąd.
Wadera stała w bezruchu na sztywnym łapach. Jedyną odpowiedzią, na jaką się zdecydowała, było ciche, a jednak pełne sprzeciwu, smutne piszczenie.
– Chciałabyś zobaczyć ognisko? – zapytałem, wnioskując po cichym odgłosie, a bardziej chyba po tropie, jakim poruszało się nie do końca rozbudzone jeszcze spojrzenie wadery. – Dobrze – westchnąłem cicho. – Tylko proszę… uważaj na siebie.
I, nie będąc do końca zdolny uwierzyć, że wadera byłaby skłonna zastosować się do tej prośby, razem z nią ruszyłem w głąb zgromadzenia. Udało nam się przemknąć niespodziewanie; dorośli zajęci byli prowadzeniem ożywionej, z jakiegoś powodu trochę bełkotliwej rozmowy.
Niechętnie powitałem ciepło, jakie rozbiegło się po mojej skórze, gdy zajęliśmy miejsce wokół ogniska. Zdążyłem się już chyba przyzwyczaić do chłodu i wszechobecnej wody. Kali natomiast zdawała się rozkwitać w białym świetle. Przywiodła mi na myśl jaszczurkę, która wygrzewa się na słońcu, by odzyskać siły; uśmiech powoli powracał na jej, zdawało mi się całkiem pozbawione krwi, oblicze.
Niedługo potem znalazła nas Wrona. Widząc, jak zbliża się skocznym krokiem, pozwalając by blask i cienie tańczyły na jej futrze, poczułem coś na kształt ulgi i spokoju; gotowy byłem wstać i powrócić do własnych spraw, pewien, że teraz brązowowłosa weźmie na siebie ciężar opieki nad siostrą (zwłaszcza że Kali zdawała się ucieszyć na jej widok, zapewne szykując się już do kolejnej zabawy). Szybko jednak przypomniałem sobie, że wiązało mnie teraz nowe postanowienie, wyryta w kamieniu obietnica. Poruszyłem się niespokojnie, nie widząc innego rozwiązania, jak tylko pozostać na miejscu. Apatycznie śledziłem ostatnie kroki siostry.

< Wrono? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz