Szedłem
przed siebie, zataczając coraz to szersze koła, próbując przy tym nie zwracać
uwagi na coraz to bardziej dotkliwe niedogodności. By sobie w tym pomóc, skupiłem się
na jedynym przyjemnym bodźcu, jaki dobiegał mnie pośrodku tej głuszy: śpiewie
wiatru, który hulał gdzieś pomiędzy drzewami, wysoko jak niedostępny sen. Gdyby
się mocno w niego wsłuchać, zdawało mi się, że niósł ze sobą czyjś głos… Ale do
kogo mógł należeć? Uniosłem głowę, przymykając jednocześnie oczy. Przysięgam,
gotów byłbym nawet za nim pobiec. Wierzyłem, że dzisiaj, tylko dzisiaj mógłbym
dociec prawdy.
Z zamyślenia
wyrwało mnie inne wołanie; choć odległe i ciche, może cichsze nawet niż nieznana
pieśń wiatru, niosło za sobą nieporównywalnie odmienną siłę. Nie była to już
muzyka ukrytych głęboko w sercu strun, bardziej błyskawica, która momentalnie
przebiegła od czoła do pazurów, burząc krew w całym moim ciele.
Pobiegłem,
by na ukrytej w mroku polanie znaleźć Kali. Wadera skuliła się pośród trawy,
drżąc miarowo pod wpływem cichego płaczu. Przekląłem cicho, w bezwolnym odruchu
rozglądając się po miejscu, które kazano mi nazywać domem; wszyscy przybyli
skupili się bliżej lasu, pośród toczącego nieustanną walkę z ciemnością ogniska.
Dojrzałem tam też chyba Wronę. Ciepłe barwy jej futra rozbłysły w białym
świetle płomieni. To był niesamowity widok; pod jego wpływem chyba jeszcze
bardziej wstrząsnął mną widok mokrej wadery, która leżała samotnie pod moimi
łapami.
Żałosny obraz kazał mi powtórzyć rzucone przed
chwilą przekleństwo z być może jeszcze większą mocą. Zrodzone wcześniej z przytłaczającej
bezsilności, zdawało się mieć teraz źródło w prawdziwym gniewie i czystej rozpaczy.
– Kali? –
syknąłem – Wszystko w porządku?
Wadera
ocknęła się na chwilę, chyba tylko po to, by załkać nieco głośniej, a jeśli to
możliwe, być może wyraźniej. Nie doczekałem się jednak żadnej innej, choć
odrobinę sensownej odpowiedzi.
–
Potrzebujesz pomocy? – spytałem jeszcze, nie przeczuwając szczególnie, by te
słowa mogły cokolwiek zmienić. Gdy moje przypuszczenia się potwierdziły,
westchnąłem nieznacznie, by za chwilę położyć się obok siostry.
– Jak oni
mogli cię tu zostawić? – szepnąłem bardziej do siebie niż do towarzyszącej mi
wadery, wzrokiem sięgając jeszcze do płonącego kilkanaście kroków dalej ogniska
i nieświadomych być może dusz zebranych wokół niego. Wzrokiem odszukałem
płowego basiora; był tam, oczywiście, z cieniem uśmiechu na pysku odbierając
kubek od szarej postaci.
Czy do tego
doszło? Czy zostaliśmy całkiem sami?
Jeszcze
wczoraj marzyłem o ucieczce; teraz widziałem, że choćby ze względu na waderę,
zniknięcie nie rozwiązałoby moich problemów. Czy powinienem więc zabrać ją ze
sobą? Jaką miałem pewność, że potrafiłbym ją obronić, gdyby rzeczywiście
zgodziła się opuścić ze mną to miejsce? Nie wiedziałem nawet, co było za tym
lasem. Wszystko, na czym mogłem opierać wiedzę, to opowieści mamy. Być może nie
wszystkie były prawdziwe. Być może to wszystko było tylko zbiorem kłamstw.
Szybko
wróciły do mnie słowa tamtej wadery. Z prawdziwym bólem na sercu, niemalże
wbrew sobie, stwierdziłem, że będę musiał jeszcze tu zostać. Muszę tu zostać,
chociażby po to, by móc chronić Kali. Kiedy już stanę się silniejszy… Kiedy
będę potrafił jej pomóc…
Wszystko się
ułoży.
Z zamyślenia
wyrwał mnie nagły, nerwowy ruch wadery. Podniosłem się, gotowy, by pomóc
siostrze w tej samej czynności, okazało się jednak, że ta radzi sobie już
całkiem dobrze.
– Chodź.
Zabiorę cię… – Do jaskini, prawie
powiedziałem, niestety szybko dotarła do mnie szorstka rzeczywistość w całej
swej okazałości, w tym z brakiem dachu nad naszymi głowami – No… Stąd.
Wadera stała w bezruchu na sztywnym łapach. Jedyną odpowiedzią, na jaką się zdecydowała, było
ciche, a jednak pełne sprzeciwu, smutne piszczenie.
– Chciałabyś
zobaczyć ognisko? – zapytałem, wnioskując po cichym odgłosie, a bardziej chyba
po tropie, jakim poruszało się nie do końca rozbudzone jeszcze spojrzenie
wadery. – Dobrze – westchnąłem cicho. – Tylko proszę… uważaj na siebie.
I, nie będąc
do końca zdolny uwierzyć, że wadera byłaby skłonna zastosować się do tej
prośby, razem z nią ruszyłem w głąb zgromadzenia. Udało nam się przemknąć
niespodziewanie; dorośli zajęci byli prowadzeniem ożywionej, z jakiegoś powodu
trochę bełkotliwej rozmowy.
Niechętnie
powitałem ciepło, jakie rozbiegło się po mojej skórze, gdy zajęliśmy miejsce
wokół ogniska. Zdążyłem się już chyba przyzwyczaić do chłodu i wszechobecnej
wody. Kali natomiast zdawała się rozkwitać w białym świetle. Przywiodła mi na
myśl jaszczurkę, która wygrzewa się na słońcu, by odzyskać siły; uśmiech powoli
powracał na jej, zdawało mi się całkiem pozbawione krwi, oblicze.
Niedługo
potem znalazła nas Wrona. Widząc, jak zbliża się skocznym krokiem, pozwalając
by blask i cienie tańczyły na jej futrze, poczułem coś na kształt ulgi i
spokoju; gotowy byłem wstać i powrócić do własnych spraw, pewien, że teraz
brązowowłosa weźmie na siebie ciężar opieki nad siostrą (zwłaszcza że Kali
zdawała się ucieszyć na jej widok, zapewne szykując się już do kolejnej
zabawy). Szybko jednak przypomniałem sobie, że wiązało mnie teraz nowe
postanowienie, wyryta w kamieniu obietnica. Poruszyłem się niespokojnie, nie
widząc innego rozwiązania, jak tylko pozostać na miejscu. Apatycznie śledziłem
ostatnie kroki siostry.
< Wrono?
>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz