piątek, 31 lipca 2020

Od Paketenshiki - "Burza to wszystko zaczęła" Opowiadanie konkursowe

Na podstawie piosenki
Falco - "Jeanny (Część I)"

Dzień zapowiadał się całkiem burzowo, więc o wychodzeniu gdziekolwiek nie było w ogóle mowy. Ulewny deszcz i niemalże ciągłe grzmoty zdecydowanie nie były sprzymierzeńcami lisiego wychowanka, co sprawiło, że tylko zaszył się gdzieś w jakiejś głębokiej dziurze, byleby jak najbardziej wyciszyć nieprzyjemny hałas. Nieraz zastanawiał się, czy “normalne” wilki też tak bardzo nie lubiły burzy, jednak nigdy nie zdobył się na odwagę, by zapytać o to swoich stuprocentowo wilczych kolegów.
Usłyszał kolejny przytłumiony wieloma metrami ziemi grzmot, od którego sierść stanęła mu dęba. A nie powinna, do licha! Przecież grzmoty nie były nawet takie głośne! I był w pełni bezpieczny w tej skromnej, wilko-lisiej norze. Na poważnie, o co jego instynktowi chodziło?
Nie powinien się tak skupiać na tej burzy, przez to tylko bardziej się bał. Nie było to logiczne, ale się bał. Wilk piasku zdolny z nicości stworzyć śmiertelnie niebezpieczną burzę piaskową bał się burzy z deszczem. Tak. Bardzo, ale to bardzo logiczne.
Za nic w życiu nie pozwoliłby, aby reszta Watahy Srebrnego Chabra dowiedziała się o jego astrafobii. To dlatego te paskudne zjawisko atmosferyczne przeczekiwał zawsze w całkowitym odosobnieniu, skulony w sprawdzoną norę wykopaną własnymi, rudymi łapami.
Co prawda zdarzało się czasami, by ktoś go pytał, czemu znika na czas burz. “Czemu cię nie idzie znaleźć, gdy jest burza?” zazwyczaj brzmiało pytanie. “Pilnuję nor z młodymi lisami, by nie zostały zalane” oto była ostrożnie ułożona odpowiedź. Była całkowicie logiczna, bo przypadki podtopień małych lisów schowanych w norach w trakcie ulewy wcale rzadkie nie były, a nikogo nie dziwiło, że Paki czuł się jeszcze związany ze swoją starą rodziną. To dzięki nim jeszcze w ogóle żył.
A kłamać też wcale nie było tak trudno, bo wszyscy brali jego zdenerwowanie za zamartwianie się o małe rude szczeniaki. Nikt nie kojarzył tego ze strachem przed samą burzą.
Nikt jak dotąd nie odkrył, że wcale nie spędza tych burz w pobliżu lisich nor.
Opatulił się jeszcze mocniej swoim potrójnym ogonem, wciskając w najbardziej oddaloną od wejścia ścianę. Miał tak serdecznie dość tej pogody, że chciał po prostu zasnąć. Zamknął oczy z cichą nadzieją, że gdy je otworzy, nie będzie to na kolejny wstrząsający grzmot.
I tak się nie stało. Otworzył je w sumie na coś zupełnie innego i o wiele przyjemniejszego.
W jego nozdrza wlatywał zapach zwiastujący miłe chwile prawie każdej osobie, zazwyczaj w szczególności mężczyznom. Zapach alkoholu. Najprawdopodobniej drinki, choć Paki nie dałby sobie łapy uciąć. Był przekonany, że jako wychowanek lisów nie miał tak rozwiniętych zmysłów (co jest absolutnie nieprawdą, bo adopcyjni rodzice nie mają wpływu na anatomię swoich podopiecznych, ale zostawmy biednego Paketenshikę z zaburzeniami dysocjacyjnymi w spokoju).
Przyjemna woń wyciągnęła jego głowę spod ogonów i zaczął wąchać powietrze. Nie czuł już burzy, grzmoty też się nie pojawiały, więc najprawdopodobniej było już po. No i dobrze, o to chodziło.
Wgramolił się na swoje cztery łapy, nałożył komin na głowę - lepiej dmuchać na zimne - i na kucku wygramolił się ze swojego zacnego schronu przeciwburzowego.
Na zewnątrz było o dziwo całkowicie sucho, jakby wcale nie padało, ale basior się tym jakoś szczególnie nie przejął. Szukał ścieżki zapachu w powietrzu, by znaleźć miejsce zameldowania smacznych napoi procentowych. Nos skierował jego głowę w stronę kolorowych świateł widocznych między listowiem lasu. Światła migały, zmieniały barwę, co chwila stawały się na zmianę słabsze i mocniejsze, jednak to zjawisko wcale nie wydało się rudemu dziwne. Bo to całkowicie normalne, widzieć kolorowe światła w środku lasu.
Basior bez strachu ruszył wolnym, swobodnym truchtem do źródła zapachu i dziwnego ognia. Las zdawał się sam tworzyć dla niego ścieżkę, zupełnie jakby drzewa nauczyły się chodzić. Interesujące.
Światła okazały się należeć do całkiem atrakcyjnie wyglądającego motelu połączonego z barem. Licho wie, czemu w środku lasu znajdował się jakiś motel, ale to nie zaprzątało głowy Pakiemu. Liczyło się tylko to, co można w tym barze tutaj robić. Dokładniej mówiąc, wypić wyjątkowe ilości alkoholu. Należy mu się po przebytej burzy, co nie? Jak owies koniowi w pracy!
Zbliżył się do drzwi budynku, pod którymi zbierały się małe grupki wilków. Niektóre z nich wydawały się znajome, niektórych Paketenshika nigdy nie widział na oczy, a wśród nich była ta wadera… Ta dziwnie znajoma wadera… Ale nie było przecież możliwości, by należała do Watahy Srebrnego Chabra. A rudemu wydawało się, jakby znał ją od lat… Czy to w ogóle możliwe?
Oglądał dziwnie znajomą-nieznajomą waderę spośród drzew lasu, próbując sobie przypomnieć, gdzie się poznali. Może była jego siostrą? Albo kochanką? Choć szczerze mówiąc, basior nie czuł jakiegoś mocnego pociągu do samic, jakkolwiek dziwnie to nie brzmiało.
Czekał, aż zwróci ku niemu swój pyszczek, bo może wtedy będzie w stanie ją poznać. Jak na razie trzymała się do niego bokiem, a jasne, neonowe światła tuż za nią wcale nie pomagały w rozpoznaniu pięknego, wilczego lica. A nie mógł tak po prostu podejść. Coś w jego pół-lisich jelitkach mówiło, że to byłby największy błąd, jaki mógłby w tym momencie popełnić. Czyżby skrzywdził tą cudowną damę we wcześniejszym okresie życia? Nie pamiętał.
Wreszcie po kilku nieznośnie długich minutach wadera zwróciła się w stronę lasu, dzięki czemu Paki mógł zobaczyć jej twarz. I wtedy zaczął sobie przypominać. Jakieś straszne, bolesne wspomnienia zaczęły wracać do jego głowy, do miejsc, które od dawna były zupełnie puste. A napływ starych widm przeszłości było jak nalanie wody do wyschniętej kałuży. Bolesne dla naczynia, ale jakże orzeźwiające.
Ujrzał szary krajobraz, pełen zniszczeń, dymu, gdzie wszystko, co kiedyś tam istniało, było zrównane z ziemią. Wśród roztrzaskanych desek leżała częściowo spalona lalka, zapewne miała być wilkiem o jasnobrązowej sierści pokrytej florystycznymi, cytrynowo żółtymi wzorami. Zamiast jednego z trawiasto zielonych oczu w głowie lalki ziała mała dziurka. Gdzieś dalej rozbite garnki, pokryte śladami zadrapań, część z nich praktycznie zamieniona w proch bez możliwości sklejenia, nie przypominały choćby częściowo swojej dawnej, praktycznej formy. Rozdarte płaszcze w przeróżnych, aczkolwiek wyblakłych kolorach, na których pozostało jeszcze echo dawnych, wspaniałych wzorów, wyraźnie przygotowanych na ważne święta. Wianki ze sztucznych kwiatów, pokryte popiołem, gdzie kształty mające symbolizować piękną naturę przypominały raczej nawiedzające to miejsce duchy swoich wspaniałych, żywych krewnych. Aż serce się ściskało na widok wszystkich tych strat.
Na widok krajobrazu wojny.
Wszystko martwe, po dawnej świetności tych okolic nie pozostał choćby jeden ślad. To było pewne, że na tej ziemi już nigdy nie pojawi się życie. A nawet jeśli coś odważy się tu przyjść, dołączy do szarości obrazka jako jedno z bezbarwnych widm.
W oddali rozbrzmiały grzmoty, jedyny dźwięk wśród tych szczątek martwej utopii. Burza przyniesie deszcz w te okolice, zmywając brud minionej bitwy - a raczej rzezi - z powierzchni namacalnych wspomnień. Niebo, tak samo szare jak cały krajobraz, przesłoniły ciemne chmury, przypominające ogromne, powietrzne okręty.. Anioły zapłakały nad klęską życia.
Wśród cieni dawnego Morrask’r przedzierała się jedyna barwna rzecz, ostatni bastion życia kierowany palącym płomieniem nadziei. Pozostawiali po sobie ślad przegranych dusz, jednak wciąż posuwali się naprzód, jakby gdzieś na końcu mogła istnieć oaza wybawienia. A przecież to było niemożliwe. Tutaj nic się nie ostało.
Szarawa wilczyca o symbolach skrzydeł wytatuowanych na zakurzonych łopatkach spoczywała nieprzytomnie na plecach nieco mniejszego, pomarańczowego basiora o lisich odmianach. On sam powoli, stawiając łapę tuż przy łapie, ledwo posuwał się do przodu. Nie chciał opuścić swojej przybranej siostry. Zaszli już tak daleko wśród tego pogorzeliska, że zostawienie jej tu równałoby się całkowitej klęsce. Nawet, gdyby on przeżył, to na jaki koszt? Na pewno nie było to warte jej śmierci.
Ciemna, czerwona ciecz powoli sączyła się z rany na boku wilka, woda smętnych niebios rozmywała ją, zmieniając pojedynczy strumyczek w pokaźną plamę barwiącą futro na niemal całej klatce piersiowej. A potem to zmyła, niemal całkowicie. Wraz z krwią na pomarańczowej sierści zmył się kurz na tej szarej. Paketenshika poczuł ruch na plecach.
– Le frère…? – zabrzmiało bardzo cicho, zupełnie jak szemranie ledwo płynącego strumyka. Gdyby wadera nie miała pyska tuż przy uchu rudego zapewne by jej w ogóle nie usłyszał. – Co… się stało?
– Wyciągnąłem nas stamtąd. A teraz idziemy.
– Où?
Francuskie słówka przemieszane z rodzimym językiem Paketenshiki były czymś zupełnie normalnym dla Charlène. Prawdę mówiąc, lisi basior zdążył nauczyć się naprawdę wielu zwrotów przez te kilka lat, kiedy mieszkał ze swoją przybraną siostrą, gdyż ona często ich używała, a czasem nawet mówiła całe kwestie po francusku. Może to i lepiej, że teraz mogła mówić po swojemu. Niektóre wyrazy były krótsze i tak nie wyczerpywały.
Dalej musiała jednak paść odpowiedź, nieważne, ile by rozmyślał nad pięknym głosem i językiem narodowym swojej siostrzyczki.
– Gdziekolwiek. – Tak właśnie brzmiał owy odgłos. – Byleby jak najdalej od tego piekła.
Charlène milczała, lecz być może była to wina przemęczenia i tym samym kolejnego omdlenia. Paki nie mógł jej winić. Choć nie była ranna, wycierpiała więcej od niego. Wiedział o tym. Była żywa tylko dzięki jakiemuś niewytłumaczalnemu cudowi, któremu on sam zawdzięczał tak wiele. Jego siostra, jego kochana siostra, mimo że cierpiała, wciąż była żywa.
A on się uparł, uparł tą swoją starą, tradycyjną nieugiętością starego osła, że zaprowadzi ją w bezpieczne miejsce. Choćby krew w jego boku miała się skończyć, choćby burza szalała wściekłością stada dzikich koni, on ją będzie trzymać na plecach i wyniesie ją z Morrask’r. Nawet jako cholerny żywy trup, do którego mu zresztą nie było daleko.
Niebo płakało coraz rzewniej nad parą osamotnionych wilków. O ile Paki doceniał ten znaczący gest, a także z lubością przyjmował zimne krople na rozgrzane i brudne ciało, nie chciał zaszkodzić szarej waderze, która wciąż nieprzytomna ciążyła mu na plecach.
Nie, nie ciążyła. Odpoczywała na nich. By później być w stanie iść o własnych siłach do bezpiecznej przystani, jaka może znajdować wśród tych zgliszczy dawnego raju.
Z niemałym wysiłkiem rudzielec podniósł głowę, by rozejrzeć się po okolicy w poszukiwaniu jakiegokolwiek schronu. Naprawdę mu zależało. W tym momencie nawet zniszczona decha byłaby idealna. Albo jakaś dziura w ziemi. Albo stos resztek w kształcie szałasu, który się jeszcze nie zapadł.
Na szczęście ujrzał coś o wiele bezpieczniejszego dla dwóch wykończonych Canis Lupus, z których jeden nie mógł jak na razie chodzić. Dziura, ale nie zwyczajna, bo wejście do kanałów pod całym Morrask’r, które prawdopodobnie jako jedno z niewielu jeszcze nie zostało zasypane. Kanały stanowiły kiedyś schron dla arystokracji miasta, jednak gdy Wielka Rada stwierdziła, że taki podziemny bunkier nie był już potrzebny, zmienili jego zastosowanie na odpływ ścieków.
Stara, stabilna konstrukcja jednak nigdy nie została naruszona i szanse, że w kanałach coś się stanie, były naprawdę małe.
Wiedziony nową nadzieją, Paketenshika ruszył z podwójnym zapałem, chociaż dla postronnego obserwatora niewiele większym od wcześniejszego czołgania się, w stronę schronienia. Podobno podziemne korytarze prowadziły aż poza miasto, więc nie tylko zdobędą ochronę przed agresywnymi kroplami, które na ten moment już biczowały ich po skórze, a także przy odrobinie szczęścia będą w stanie wydostać się poza ten cmentarz zagubionych duszyczek. Le cimetière des âmes perdues, jakby powiedziała to Charlène.
Świat zasnuła czarna mgła, jednak rudy basior niezmordowanie parł do przodu. Modlił się tylko do bogów, żeby trafić w wejście do kanałów, bo zdecydowanie nie miał siły zawracać, szczególnie w tej burzowej ulewie. Grzmoty przeszywające dogłębnie wszystkie przedmioty fizyczne tylko go w tym przekonaniu umocniły.
Kroczył bez opamiętania, coraz bardziej chwiejąc się na boki. Nie wiedział, czy da radę. Ale przecież musiał. Jego siostra go potrzebowała. On potrzebował jej. Może nawet o wiele bardziej, niż sam miał odwagę się do tego przyznać.
Po kilkunastu krokach, które wydawały się najtrudniejszym i najdłuższym maratonem, przestał czuć uderzenia kropel deszczu na sierści. Zatrzymał się, oddychając głęboko, w oczekiwaniu, że czarna mgła przed oczami wreszcie zniknie i będzie w stanie zobaczyć, czy mu się udało. Klatka piersiowa paliła żywym ogniem, w ranę musiało zapewne wdać się zakażenie, ale to jeszcze nie był odpowiedni moment na spoczynek.
W końcu zamroczenie ustąpiło i Paketenshika ujrzał pod sobą posadzkę, szare płyty lekko tylko zabrudzone sadzą. Kilka kroków dalej znajdowały się schody w dół, prowadzące do kanałów, z których na pewno dwa osłabione wilki nie powinny spadać, bo wtedy już mogły się nie podnieść.
Wykończony basior padł sromotnie na bok, zrzucając z siebie towarzyszkę, i wreszcie zapadł w tak potrzebny w tym momencie sen.
Gdy się ocknął, jego kochana siostrzyczka wylizywała sobie brud i deszcz z sierści. Wyglądała o wiele lepiej niż wcześniej, na pewno była silniejsza, ale coś na jej pysku zdradzało, że mentalnie wcale dobrze się nie czuje. Paki nie mógł jednak stwierdzić, czy to było zmartwienie, czy zmęczenie całą tą sytuacją. I tym, co ich wcześniej spotkało, zanim trafili na środek pamiątki po niedawnej wojnie.
– Charlène… – wyszeptał. Chciał się uśmiechnąć, ale pewnie wyglądało to, jakby coś stanęło mu w gardle.
Szara wadera zwróciła się ku niemu. Już wiedział, co było nie tak. Była nie tylko zmęczona, ale i zła. I to dość poważnie zła. Widział to w jej oczach.
– Po co to zrobiłeś? – zapytała, jej głos bardziej bolesny niż zanieczyszczona rana na boku. – Tu es con!
– Co?… Chciałem… uratować ci życie.
– Po co? I tak straciłam wszystko, na czym mi zależało. Wszystko, rozumiesz? Moje życie stało się inutile, a ty je jeszcze niepotrzebnie przedłużasz.
– Siostrzyczko…
– Nie nazywaj mnie tak! – warknęła. – Nie jestem twoją la sœur! Już nigdy więcej, dociera do ciebie, do twojego pustego łba?!
Skoczyła na równe nogi i odeszła w głąb kanałów. Zanim jednak zdążyła zniknąć mu za zakrętem, Paki zebrał w sobie wystarczająco siły, żeby do niej krzyknąć. A przynajmniej odezwać się wystarczająco głośno, by usłyszała.
– Charlène, zaczekaj! Nie odchodź, proszę… Ja… Ja cię potrzebuję. Masz jeszcze mnie! Potrzebuję cię!
– Potrzebujesz mnie, żeby nie czuć się jak le perdant!  Żeby dawać sobie złudne wrażenie, że jednak coś ocaliłeś. Nie, Paketenshiko. Ja cię nie mam, a ty mnie wcale nie potrzebujesz. Nie chcę cię znać. Adieu!
Odeszła w ciemność, zostawiając rudego basiora na pastwę losu. On z kolei był tylko w stanie dołączyć do smętnego chóru chmurzystych aniołów, wylewając rzewne, słone łzy na brudne płyty kanałowego wejścia.
Niestety zapamiętał to wszystko. Poczucie pustki, zagubienia. Wszechobecną samotność, która jeszcze przez długie tygodnie spędzone w kanałach była mu jedyną towarzyszką. Smutek, wściekłość i wrażenie zdrady kłębiące się w oczach jego przybranej siostry Charlène.
Teraz ta sama wadera, z tym samym tatuażem skrzydeł na szarej sierści, bawiła się w najlepsze ze swoimi koleżankami pod drzwiami motelu. Aż pytania same przychodziły do głowy. Czy naprawdę ją skrzywdził, pomagając jej przeżyć? Bo szczerze mówiąc, w tym momencie niekoniecznie tak to wyglądało.
Charlène ruszyła do środka, otoczona małą zgrają nawet w połowie nie tak ładnych innych wader. Paki wiedział, że nie powinien robić tego, co podpowiada mu serce. Wiedział, że to tylko pogłębi i tak wystarczająco głęboką ranę. Nikomu nie pomoże, a niektórych może nawet zniszczy. Ale i tak musiał to zrobić.
Wszedł do baru za swoją siostrzyczką, by ją zobaczyć, a być może nawet pogadać.
Choć ten ostatni pomysł był wyjątkowo głupi. Samym przyglądaniem się nie przypomni jej, jak porzuciła go bez nadziei w wejściu do podziemi Morrask’r. Nic się w ich życiach nie zmieni. Przynajmniej nie powinno. Taki był plan.
Usiadł z dala od stolika koleżanek, przy okazji zamawiając Mithering Bastard, jakiegoś całkiem smacznie wyglądającego drinka z whisky, żeby nie wydawać się podejrzany. Obserwował swoją francuską siostrę spode łba, mając nadzieję, że nie rozpozna jego lisiego futra. Ale chyba była zbyt zajęta rozmową z koleżankami, by zwrócić uwagę na pseudo-nieznajomego basiora po drugiej stronie lokalu.
Paketenshika powoli sączył swoje apetyczne procenty wymieszane z sokiem pomarańczowym, ledwo zwracając uwagę na wchodzących i wychodzących gości. Chyba gdzieś na skraju wzroku przemknął mu Szkło, jednak trudno było to stwierdzić. Nie chciało mu się tam patrzeć. W tym barze miał tylko jeden cel na oczach.
W pewnym momencie Charlène wstała od swojego stolika i udała się w stronę łazienki. Oczywiście basiorowi nie wpadło w ogóle do głowy, żeby za nią podążać, to byłoby już stalkowanie. Jednak inny wilk z najbardziej zacienionej części baru najwyraźniej nie miał z tym problemu, bo momentalnie ruszył za waderą.
Paki nie mógł tak tego zostawić.
W swoim własnym, spokojnym tempie ruszył za podejrzanym typkiem, zostawiając swojego Mithering Bastard na stole. I tak już prawie wszystko wypił, nie będzie mu żal, jak ktoś dopije resztę.
Ledwo zdążył dojść do korytarza, na którym znajdowały się łazienki, gdy ogon nieznajomego znikał za drzwiami toalet dla pań. Rudzielec był na sto procent, że typek kobietą w żaden sposób nie był i nie miał najmniejszego prawa wchodzić do…
Krzyk. Piski przerażenia w damskiej toalecie. Kilka wader wypruło przez drzwi jak poparzone, zanosząc się płaczem, w ataku paniki niemal nie potrąciły Paketenshiki. Basior skoczył do przodu, bez zastanowienia wbijając do żeńskiej, wiedziony ledwo tlącym się promykiem nadziei, że zdąży, zanim zdarzy się coś poważnie przerażającego.
Gdy jego mniejsze niż u zwykłego wilka łapy wylądowały w ciepłej, pachnącej metalicznie cieczy, wiedział,  że jest za późno. Różana plama krwi otaczała nieruchome ciało szarej wadery, zupełnie jakby ta wpadła do czerwonej kałuży, a nie była jej źródłem. Klatka piersiowa ostatkami sił podnosiła się i opadała, jednak wychowanek lisów czuł wewnętrznie, że nie na długo. To były ostatnie sekundy jego młodszej siostry. Sierść nasiąkała chciwie posoką jak gąbka, barwiąc się na kolor zachodzącego słońca. Piękne barwy, tak samo jak piękna była Charlène. Tylko że wszystko tu było martwe i tylko poezja nadawała tej śmierci piękna.
Tajemniczy wilk znikał w cieniu w narożniku, śmiejąc się bezgłośnie, a jego znikająca powoli twarz przypominała kota z Cheshire. Ten kot, co to tak kochał się śmiać bez powodu, a gdy gdzieś odchodził zawsze uśmiech znikał ostatni. Ale tym razem zdecydowanie sceneria nie nadawała się do śmiechu.
Pakiemu nie było do śmiechu. Nie chciało mu też się płakać. Przyjmował widok martwej la sœur jakby była śpiącym szczeniakiem, który nie wytrzymał do końca zabawy z rówieśnikami.
Zabrał ją na plecy. Tak samo jak tego pamiętnego dnia, gdy jej rodzina i przyjaciele padli ofiarą Demonów Oleandra, a ona sama wypadła przez okno, co uratowało jej życie. Pod tym oknem znalazł ją Paketenshika i zabrał ze sobą na środek szarego morza powojennego krajobrazu, by uciec od tego całego koszmaru. Teraz również ją ratował, tylko nie wiedział jeszcze, przed czym.
Wygramolił się przez okno w łazience. Z jakiegoś powodu było bardzo duże, niemal na całą ścianę, ale w tym momencie bardziej się z tego cieszył niż nad tym zastanawiał. Umykał cieniami, chroniąc się przed światłem neonowych lamp. Przed barem zbierały się wilki, świadkowie okropnego zdarzenia, którzy składali relację wilczej policji z tej straszliwej sytuacji.
Rudy basior o to nie dbał. Starał się jak najdalej odciągnąć swoją siostrę, swoją małą Charlène, od wzroku plugawych i niegodziwych zdrajców świata. Bo czuł, że tym są. Że nie można im ufać. Że jeśli zobaczą Charlène, to dobiorą się do jej pięknego, niewinnego ciała. A on był dobrym oraz lojalnym bratem, więc nie mógł na to pozwolić.
Zabrał Charlène do swojego osobistego schronu, o którym jakoś nigdy nie wiedział, że jest na terenie Watahy Srebrnego Chabra, ale to na pewno był jego dom. Wybrał najpiękniejsze łoże z tych, które posiadał, i położył na nim waderę. Zebrał z okolicznych łąk najładniejsze i najbardziej kolorowe kwiaty, żeby otoczyć nimi łóżko oraz samą wilczycę. To musiało być pożegnanie idealne i on zrobi wszystko, żeby tak było.
Gdy już wszystko było gotowe, wreszcie zaczął wyć. Pieśń pogrzebowa z jego ust brzmiała śpiew z za grobu, ale być może o to właśnie chodziło. A może to nie Charlène umarła, tylko on i teraz nadeszło ostatnie “Żegnaj”. W każdym razie, musiał śpiewać, bo coś miało się wydarzyć. Nie wiedział co, ale coś na pewno. Tak podpowiadał mu wypełniony alkoholem brzuch.
Przez swoją pieść niemal nie usłyszał szeptania od strony ciała szarej wadery. Przerwał w oczekiwaniu, że to powtórzy, może nawet trochę głośniej. Nie pomylił się za bardzo, chociaż martwe, a otwarte oczy wilczycy nieprzyjemnie przeszywały jego duszę na wylot.
– Pamiętasz? Pamiętasz, jak się poznaliśmy, le frère?
– Pamiętam – wyszeptał. Z jego oczu wyciekły łzy, przezroczyste krople krwi duszy, które z cichym bębnieniem uderzały o posadzkę.
– Opowiedz mi – poprosiła. – Chcę pamiętać.
A więc zaczął opowiadać. Opowiadał o ich bardzo wczesnej młodości, kiedy to oboje z czystego przypadku spędzali czas ze swoimi rodzicami w dokładnie tym samym centrum handlowym, jednym z wielu w Morrask’r. On uciekał dla zabawy przed swoim ojcem, który też ze śmiechem udawał, że nie może go dogonić w niemal całkowicie pustych korytarzach. Żadnemu szanującemu się rodzicowi nie przyszłoby do głowy zabrać swojego małego szkraba do centrum handlowego niemal w samym środku nocy, ale tylko w tych godzinach lisia mama była w stanie coś kupić. Lisy zawsze stały niżej w hierarchii w tym mieście Canis Lupus.
Bawił się ze swoim tatą, gdy nagle wyrosła przed nim szyba. Cóż, niekoniecznie wyrosła, ona była tam cały czas, ale jakoś nie zwrócił na nią uwagi. Wpadł na nią z rozpędu, prawie rozbijając sobie nos, ale nie płakał, nie czuł bólu. Zaczął się tylko głośniej śmiać, jaka to z niego niezdara. Aż z drugiej strony szyby coś zapukało.
Przed nim, odgrodzona od niego tylko niewidzialną ścianą, stała najśliczniejsza waderka, jaką kiedykolwiek ujrzały jego złotawe oczy. Była mniej więcej w jego wieku, miała taką błyszczącą szarą sierść, praktycznie nieskazitelną, że odbijało się od niej światło lamp. Patrzyła prosto na niego, odsłaniając w uśmiechu idealnie białe ząbki. On też się uśmiechnął, miło, po przyjacielsku, i do niej pomachał. Ona odpowiedziała tym samym.
Zdołali ze sobą trochę porozmawiać, gdy tata Pakiego w końcu do niego podbiegł, a mama Charlène wyszła z restauracji, w której akurat jadły kolację, by sprawdzić, czy nic się malcowi nie stało. Od tego czasu spotykali się regularnie, najpierw tylko w centrum handlowym, a potem wszędzie indziej w Morrask’r, wystarczająco blisko swoich domów.
Wadera, spoczywająca na łożu śmierci, uśmiechnęła się do niego. Jej oczy były martwe i zmęczone, ale uśmiechała się z głębi serca. Plama krwi zdążyła w czasie tej opowieści wylać się aż na podłogę, prosto w białe kwiaty zebrane specjalnie na pogrzeb.
– To był naprawdę piękny czas… – westchnął rudzielec.
– Był piękny – potwierdziła Charlène, a Paketenshika czuł, że głębiej z serca nie idzie nic powiedzieć.
Siedział przy łóżku, na którym spoczywała jego siostra, maczając łapy w czerwonej, zimnej już cieczy, powoli ciemniejącej od upływu czasu. Nie zwrócił uwagi na śmiechy w oddali, wydawały się zbyt nierzeczywiste. Nie zauważył bie1ejących powoli ścian podziemia, subtelnie przechodzących w panele izolatki. Jego zmysły nie zarejestrowały zacieśniającego się na jego nogach kaftana bezpieczeństwa, w który był potajemnie ubrany.
A gdy się zorientował, było już za późno.
Przez następne kilka dni próbował wydostać się ze szpitala psychiatrycznego. Krzyczał, wyrywał się, próbował rozgryźć kaftan bezpieczeństwa do tego stopnia, że nałożyli na niego kołnierz ochronny. Na podłodze okazjonalnie pojawiały się ślady krwi. Zawsze jednak znikały już po kilku minutach. Nigdy nie zdążył się w nich ubabrać.
Przed jego oczami wciąż pojawiała się Charlène. Próbowała go przekonać do siebie, śpiewała mu tym swoim śliczny, altowym głosikiem, tańczyła w przeróżnych, powabnych strojach. A on siedział pod ścianą, przerażony nienaturalnymi pozami, łapami wykręconymi na drugą stronę, a głową obróconą jak u sowy. Nikt nie słyszał jego błagań o pomoc, nikt nie słyszał jego cierpienia. Był tylko on i zmora przeszłości, którą ledwo co pamiętał. Niemożliwie rzeczywista zjawa. Wspomnienia, których po tylu latach on nie powinien wcale mieć.
Gdzieś z cienia izolatki wychyliła się postać. Wilk, basior, o zbyt szerokim uśmiechu, by mieścił się w czaszce. Wyłaniał się z cienia zupełnie jak… Zupełnie jak…
Zupełnie jak kot z Cheshire.
– Paki, wstawaj! – nagle ktoś wydarł się do jego ucha, gdzieś z innej strony rzeczywistości.
Rudzielec zerwał się na równe nogi, rozglądając dookoła. Był w swojej ukochanej pseudo-lisiej norze, w której schował się przed burzą. Przed nim stała Tiska, śmiejąc się na głos z jego reakcji. Nie była mokra, burza musiała się skończyć.
– Spokojnie, Rudy! Nikt cię nie atakuje! Szukałam cię, bo nie wracałeś. Wszyscy się o ciebie martwią! – wadera zakręciła się w kółko. Pewnie ciasne, zamknięte pomieszczenia kilka metrów pod ziemią nieszczególnie jej służyły, jak zresztą większości wilkom. – Burza była wyjątkowo mocna, chociaż twojego zapachu akurat na szczęście nie zmyła. No chodź! Musisz pokazać, że żyjesz!
Tiska wybiegła na zewnątrz, a Paki susami wyskoczył za nią. Faktycznie, był już biały dzień, a po burzy ani śladu, ale zniszczenia dookoła dowiodły słów sprinterki. Wychowanek lisów zaczął się zastanawiać, jak długo w sumie spał.
Coś mu się też śniło, ale za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć, co dokładnie. A im bardziej się starał, tym bardziej oczywiście zapominał. Standard. Postanowił nie zaprzątać sobie tym głowy i po prostu pokazać swoim kumplom z Watahy Srebrnego Chabra, że nic mu się nie stało podczas burzy. Po co ich stresować?
Przy okazji ciapa Paki potknął się o gałąź na ziemi. Oczywiście, bo jakby inaczej. Śmiech Tiski pojawił się tuż nad nim.
– Nic ci nie jest, fajtłapo? Mówiłam, że burza była mocna!
– Wiem – odpowiedź rudzielca była wymieszana po równi ze śmiechem i warknięciem. Haha, boki zrywać, potknął się jeden raz. – Po prostu myślałem nad czymś i nie zwróciłem uwagi.
– Nad tymi lisami, co to miałeś pilnować?
Wadera uśmiechnęła się pół-złośliwie, a Paketenshika poczuł, jak na jego policzki wypływa gorący rumieniec. Miał nadzieję, że pomarańczowe futro go zakryje… tylko gorzej było z blizną.

Koniec

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz