poniedziałek, 6 maja 2024
Od Wayfarera – "Piórko i kapelusz" cz.1
Południe jak zwykle było ciepłe i egzotyczne. Słodkie owoce karmiły Wayfarera cukrami, a drobne ssaki zapewniały mu źródło białka. Słońce świeciło intensywnie cały czas, oczywiście z wyłączeniem nocy, zapewniając brązowemu basiorowi zastrzyk witaminy D3. Życie w takich okolicach było przyjemne i wypełnione słodyczą, jednak Way nie chciał sobie wyobrażać znoszenia absolutnych upałów odwiedzających to miejsce latem.
Wilki tutaj miały jasne, skąpe futro, były wątłej budowy i mniejszego wzrostu niż średni mieszkaniec rodzinnej watahy. Za to miały większe uszy i poczucie społeczeństwa. Tu nie tylko polowało i jadło się w grupie, tu zwykłe budowanie nor było zajęciem dla całego stada, a nawet pójście na siku odbywało się co najmniej w dwójkach. Wayfarera jednocześnie zachwycał i irytował taki stan rzeczy, bo osobiście wolałby srać bez czyjegoś wzroku na sobie, ale gościnność, z jaką go przyjmowali i otwartość na pojawienie się półczłonka watahy były doprawdy wyjątkowe.
Istniała na tych ziemiach jeszcze jedna rzecz, a raczej osoba, która sprawiała, że pobyt tutaj aż przeciekał magią. Imię jej było Haizea i była prześliczną waderą o pastelowocytrynowym futrze, wąskim ciałku i falowanych włosach sięgających niewiele poniżej żuchwy. Oczywiście ten krótki opis nijak oddaje urodę Haizei, więc przejdźmy może do formy bliższej sercu Wayfarera.
Haizea była o pół głowy niższa od podróżnika, co dla tutejszych wilków było normą. Jej pysk był wąski, długi, zakończony ostrym, małym noskiem o szarej barwie, zupełnie jak wilgotny, miękki kamyczek, a tuż pod nim jawiły się światu zgrabne, powabne usta niemal cały czas wygięte w uśmiech, za który basior przeniósłby każde góry. Przystrajał on świat niczym najpiękniejszy, najdelikatniejszy kwiat, o który trzeba nieustannie dbać, gdyż jest ostatnim przedstawicielem swojego gatunku. Niewysoko nad pyszczkiem patrzyły na świat ciemne, okrągłe oczy, z najżyźniejszą ziemią uwięzioną w ich głębi, gdzie można było sadzić zboża miłości i najszczersze ze szczerych uczuć. W tej glebie nie wyrastały nigdy chwasty nienawiści, a jedynie ukazywały się kwiaty smutku, jeśli Haizeę coś przygnębiło. Jednakże nawet w takich sytuacjach ogród wyglądał cudowniej od boskiego Edenu. Głowę stroił czarny wodospad gęstych loków, układających się wokół twarzy wadery niczym ramka dla muzealnego obrazu. Nie sięgał on zbyt nisko, jedynie trochę poniżej żuchwy, ale pasowało to waderze idealnie, nadając szczupłej twarzy odrobinę objętości. Czerń włosów odbijała promienie słoneczne w ten sam sposób, co robiły to krucze pióra, przez co zauroczony podróżnik był przeświadczony, że Haizea była stworzeniem zesłanym z niebios i choć na nią nie zasługiwał, trafiła właśnie na niego. Smukła sylwetka również była boska, każdy łuk ciała miał idealną krzywiznę, każdy wirek znajdował się w doskonałym miejscu. Sierść może i nie była puszysta, ale za to niesamowicie błyszcząca i zadbana, jakby po waderze spływało płynne złoto w barwie o kilka odcieni intensywniejszej od plażowego piasku. Na wierzch bardzo jasnej cytryny wybijała się prawdziwa biel, gdy tylko słońce trafiło w złoto pod odpowiednim kątem. Łapki poruszały się z kocią gracją, każdy krok leciutki i zwiewny, jakby Haizea ważyła tyle, co dmuchawiec, jej ogon niczym smuga goniąca za gwiazdą podążał za nią w zadziwiająco prostej linii. Duże, zaokrąglone uszka wiecznie były w ruchu, z wyjątkiem gdy wadera rozmawiała ze swoim brązowym kochankiem. Wtedy całkowicie była skupiona na nim, tak jak on nie widział poza nią świata, gdy pojawiała się na horyzoncie.
Tak, Wayfarer był zakochany. Zakopał się w tej miłości ponad uszy i ani myślał się wykopywać. Dopóki miał Haizeę, świat miał dla niego sens.
Spędzali ze sobą wiele nocy, zazwyczaj jednak tylko i wyłącznie dla towarzystwa. Choć oboje zostali celnie zestrzeleni przez Kupida, nie przyszło im do głowy wykonać krok dalej w ich relacji. Było dobrze tak, jak było. Way znikał na niecały rok, wracając jeszcze zanim zaczęła się zima. Haizea zawsze czekała na niego w ich wybranym miejscu, odwiedzając je od pierwszych dni, kiedy czuła, że jej kochanek może lada chwila wrócić. Nikt nie kwestionował ich miłości, nikt nie próbował jej rozbić, nikt im nie przypominał, że przecież widzą się tylko przez kilka miesięcy w roku, więc jaki sens ma ich związek? Wręcz przeciwnie, cała wataha Haizei cieszyła się, że ich wadera w końcu kogoś ma.
Tak było już kilka lat. Już kilka lat para była prawie-że-oficjalnie razem, już kilka lat przez kilka miesięcy w roku spędzali ze sobą każdą minutę, aż nadchodził dzień rozłąki i ze łzami w oczach byli zmuszeni się pożegnać. Haizea próbowała pierwszego roku zatrzymać Wayfarera, ale on wytłumaczył, że czeka na niego rodzina i choć kocha waderę całym swoim sercem, za swoją rodziną również tęskni. Haizea rozumiała. Dlatego tkwili w swojej beznadziejnej sytuacji, z sercami wypełnionymi najmocniejszym ze znanych uczuciem, twierdząc za każdym razem, że tak będzie już zawsze. Że Haizea nigdzie nie odejdzie, z nikim innym się nie spotka, a Wayfarer będzie co roku wracał, nie mając w żadnym innym miejscu kogokolwiek, kogo nazywałby kochankiem.
Jednej zimy jednak w końcu nie wytrzymali. Do czego doszło w norze należącej do wadery, to wiedzieli tylko oni, ale następnego dnia byli jeszcze bardziej do siebie przytuleni niż zazwyczaj. Stare, doświadczone życiem wilki wymieniały porozumiewawcze spojrzenia, w towarzystwie kochanków zachowując się niewinnie. To była najsłodsza zima, jaką Way przeżył i zanim jeszcze opuścił ziemie watahy, zatęsknił za kolejnymi nocami ze swoją waderą.
Przez cały rok myślał o nadchodzących, zimowych miesiącach. Jasne futro śniło mu się po nocach, wywołując w sercu nieznaną wcześniej tęsknotę. Była to tęsknota nie do znajomych od najmłodszych lat terenów i twarzy znanych przez całe życie, a tęsknota do jednej, konkretnej twarzy, którą chciałby spotkać gdziekolwiek, byle była to ona.
Podróż na południe minęła szybko, a może były to większe kroki, które same chciały jak najszybciej dołączyć do tych zgrabnych, kocich, tak obecnie odległych. Gdy na horyzoncie pojawiły się znajome szczyty górskie, serce przyspieszyło bicia. Podróżnik bez zastanowienia pobiegł do miejsca spotkania, które widziało więcej szczerych pocałunków, niż niejedne kościelne ściany. Chciał już zobaczyć ciemne, żyzne oczy, chciał zatopić nos w czarnym wodospadzie.
Spotkał się z pustką.
Było to tak nierealne, że Wayfarer musiał wykonać kilka kółek, opuszczając i wracając na polanę, zanim przekonał się, że to prawda. Haizei nie było w ich miejscu. Nie czekała na niego. Nie dopełniła obietnicy, którą zawsze odnawiali, gdy nadchodził dzień rozłąki. Nie było jej, by pochwyciła zmęczone podróżą łapy i przytuliła do piersi. By użyczyć swojego ramienia ciężkiej głowie. By swoim słodkim, leczącym głosem odgoniła ponure myśli, uraczyła uszy, pocieszyła serce. Nie było jej. Nie było.
Basior jak najszybciej pobiegł do centrum watahy, gdzie zawsze odpoczywało najwięcej wilków. Musiał poznać prawdę, musiał dowiedzieć się, dlaczego obietnica została zerwana. Haizea nie zrezygnowałaby z niego, nie przestałaby go tak nagle, tak nieoczekiwanie kochać, zostawiając w swoim miejscu pustkę. Coś musiało się stać tej podarowanej przez niebiosa bogini i jej wataha z pewnością wiedziała, co to było.
Przywitały go zaskoczone spojrzenia znajomych już wilków.
– Haizea na ciebie nie czekała? – zapytała zaskoczona staruszka, która zawsze pakowała Wayowi małe przekąski na drogę.
– Nie. Czy coś jej się stało? – Podróżnik czuł, jak coraz więcej głazów przygniata jego duszę. Szczególnie wielkie spadły na niego, gdy zobaczył, jak staruszka rozgląda się po swoich towarzyszach zagubionym wzrokiem, jakby była niepewna, co odpowiedzieć.
– Jakby to ująć… – zaczęła. – Zależy, co masz na myśli poprzez „coś”?
– Wypadek, nieszczęście, cokolwiek, co spowodowałoby, że nie była w stanie po mnie przyjść!
Gdyby wilki się pociły, Wafel z pewnością miałby teraz na czole niejedną stróżkę zimnego potu. Nie uważał się za szczególnie religijnego, za dużo zwiedził świata, ale teraz modlił się do każdego znanego mu bóstwa, każdej siły wyższej, żeby był to tylko niefortunny zbieg okoliczności. Haizei coś wypadło, nie zapomniała, nie była w stanie przyjść, choć z całej siły chciała, ale nie grozi to jej życiu. Basior jakoś nigdy wcześniej nie był świadomy, jak bardzo można o kogoś się bać. Rodziną przejmował się w zupełnie inny sposób. Może nigdy nie powinien się zakochiwać.
– No cóż, jeśli „cokolwiek, co spowodowałoby, że nie była w stanie po ciebie przyjść” wlicza się do twojej definicji „czegoś, co jej się stało” – wtrąciła się inna wadera, dużo młodsza – to czuję się zaszczycona poinformować cię, że Haizea urodziła i ma szczeniaki. – Młodsza zwróciła wzrok ku staruszce, potem z powrotem skierowała go na Waya. – Choć szczerze mówiąc, spodziewaliśmy się wszyscy, że będzie czekać jeszcze mocniej, żeby ci o tym sama powiedzieć.
Wśród leżących wilków rozległ się szum plotek. Wiele z nich zmartwiło się zaistniałą sytuacją i wyraziło współczucie względem podróżnika. Ktoś zapytał, czy skoro Haizea nie chce się pokazać Wayowi, to nie znaczy to, że szczeniaki nie są jego. Agresywne syknięcie uciszyło bluźniercę.
– Żartujesz sobie? Paco wygląda zupełnie jak Wayfarer, jakby był jego miniaturową wersją! A Corla wygląda jak świętej pamięci brat Haizei, co jest zaskakującym zbiegiem okoliczności, owszem, ale nie nie do przewidzenia.
Szczeniaki. Paco i Corla. Way miał wrażenie, że zaraz zemdleje, i to nie od gorąca. Jeśli dobrze rozumiał zamieszanie, jakoś w ostatnim czasie stał się tatą, nawet o tym nie wiedząc. Po jego nocy z Haizeą był świadomy, że mogą powstać jakieś owoce, ale z jakiegoś powodu myśl ta nie wypaliła się na stałe. A tu proszę. Dwa szczeniaki. Wayfarer był w takim szoku, że nawet nie podziękował uczynnym wilkom, tylko od razu pobiegł do nory Haizei, gdzie miał nadzieję ją znaleźć.
Już na odległość zobaczył mały, ciemny kształt, przypominający bawiącego się szczeniaka. Zwolnił, by go nie przestraszyć, ale bardzo szybko się przekonał, że o dziwo wcale nie było to potrzebne (albo nie o dziwo, patrząc na to, że Way jako szczeniak był gotowy bić się z niejednym dorosłym wilkiem).
– Hej! Jesteś obcy, czego tu chcesz? – Młoda kulka zjeżyła sierść i pokazała swoje ząbki. Nie był już taki mały, w końcu miał swoje kilka miesięcy i choć nie pomogło mu to w odstraszeniu potencjalnego zagrożenia, Wayfarer mógł uświadomić sobie, jak bardzo tamten wilk miał rację.
Patrzył na miniaturową wersję siebie. Dosłownie. Ten sam kolor futra, te same oczy, te same jasne odbarwienia na pysku i brzuchu. Przypomniał sobie te wszystkie razy, gdy za dzieciaka przyglądał się swojemu odbiciu w wodzie. Właśnie odnosił to samo wrażenie, ten sam szczenięcy zachwyt, jak coś zupełnie innego może być tak podobne do niego samego. Jedyne, czego brakowało temu odbiciu, to żółty kapelusz i wąska, długa grzywka między oczami. Ta kopia miała krótszą grzywkę rosnącą w bok.
Z nory, którą odważny Paco zastawił swoim ciałem, wyjrzała druga mała kulka. Miała futerko w kolorze perły, turkusowe oczka patrzące z ciekawością na zamieszanie i wyrastające powoli ciemne włosy. Nie były tak kruczoczarne jak włosy jej matki, ale wciąż miały ten cudowny, kolorowy blask, który jako jedna z pierwszych cech zawróciła Wayowi w głowie. To musiała być Corla. Gdy wytoczyła się z wyjścia, stawiając nogi jak mały kociak, podróżnik stracił wszelkie resztki wątpliwości, że to dzieci jego i Haizei.
– Cola, nie zbliżaj się do niego! To obcy! – warknął braciszek, zastawiając siostrze drogę.
– Na pewno? – Corla przekręciła główkę. – Wygląda jak ty. Dokładnie tak, jak ty. I ma żółty kapelusz! – Uszczęśliwiona z jakiegoś powodu waderka podeszła bez strachu do dorosłego wilka. Paco nieszczególnie był z tego faktu zadowolony, ale nie miał już jak stanąć między obcym a siostrą bez zbytniego zbliżania się do nieznajomego. Corla odwróciła się na chwilę, by sprzedać mu złośliwy uśmiech, po czym wróciła do rozmowy z dorosłym. – Jesteś naszym tatom?
– Tak… tak myślę? – Wayfarer wyraźnie się zmieszał. – Wyglądacie jak moje dzieci.
– Wayfarer? Czy to ty? – ktoś zapytał z nory, podniecony. Podróżnik od razu rozpoznał właściciela słodkiego głosu.
– Haizea!
Para kochanków związała się w ciasnym, pełnym miłości uścisku, który wyrzucił tęsknotę z ich serc. Więc to tu się schowały delikatne łapki i miękkie ramię. Wafel nie posiadał się z radości i słuchając uderzeń drugiego ogona wiedział, że nie jest w tym uczuciu jedyny. Ciężko było dwóm kochankom rozplątać się z własnych ramion, ale głos brązowego malucha wyrwał ich z przeżywanej właśnie ekstazy.
– To nasz tata?!!
Krzyk z pewnością rozniósł się echem po całej dolinie, którą zamieszkiwała wataha, ale nikt się nim nie przejął. Haizea się zaśmiała, a podróżnik poczuł, jak jego wnętrze rozpływa się na ten boski dźwięk. Wszystkie głazy pokruszyły się razem z uroczym chichotem, spadając z grzbietu basiora i pozwalając mu wreszcie oddychać. Jednak warto było się zakochać.
– Tak, kochanie, to wasz tata. Porzucił swoją rodzinę, by się z nami spotkać, tak jak robił to co roku, zanim wy się pojawiliście – wytłumaczyła Haizea, najlepsza mama pod słońcem. Przynajmniej tak widział ją Way.
– A zostanie?
Corla patrzyła na swojego tatę wzrokiem pełnym nadziei. Wayfarer również pragnąłby zostać i stworzyć z nimi szczęśliwą rodzinę, ale niestety wiedział, jak to na niego wpłynie. Nie był typem, który zostaje. Który osiada w jednym miejscu, zakłada rodzinę i do końca życia pracuje, by zapewnić jej dobrobyt. Niestety nie to leżało w jego naturze i choć nieraz pragnął, by było inaczej, taki był stan rzeczy. Wiedział to aż za dobrze. Nierzadko tęsknił za czymś, czego nigdy nie miał, co nigdy nie było częścią jego i nigdy nie będzie mu dane, ale niezależnie od ilości tej tęsknoty, w jego naturze było odejść. Dlatego nigdy nie zostawał w Watasze Srebrnego Chabra. Dlatego nigdy nie zostawał z Haizeą. Dlatego Haizea podniosła jego ciężar razem z nim i dzielnie weszła w pole pełne cierni, jakim jest wytłumaczenie tej rzeczy dziecku.
– Nie, słońce. Wasz tata jest podróżnikiem i nigdy nie zostaje w jednym miejscu na stałe. Za kilka miesięcy wyruszy w podróż i zobaczymy go dopiero za rok.
– Co? Nie! – W oczach małej Corli zakręciły się łzy. Miała prawo płakać, z pewnością od zawsze pragnęła poznać swojego tatę. A jej tata okazał się szmatą, która przychodzi, rozkochuje w sobie wilki i odchodzi, nie patrząc nawet w tył. Tak czuł się w tym momencie Way. Jak najgorsza szmata.
– Wiem, że jest to przykre, ale nie wolno nam zmieniać natury innych. Jak myślisz, jak czuła by się ryba, gdybyś zamknęła ją w szklanym pudle?
– Źle – wymamrotała waderka, pociągając nosem.
– A jakbyś zamknęła jaskółkę i nie pozwoliła jej odlecieć?
– Też źle.
– Widzisz? Czasem, jeśli kogoś naprawdę kochamy, musimy pozwolić mu podążać za swoją naturą. Nawet, jeśli to nas boli.
Corla wytarła nosek łapką. Było jej przykro, ale postanowiła zacisnąć ząbki i przeboleć tą ciężką sytuację. Wayfarer poczuł nową falę miłości zalewającą jego istnienie, zarówno do troski i wyrozumiałości jego kochanki, jak i do dwójki małych istnień, które może nazywać swoimi biologicznymi dziećmi. Ich dojrzałość emocjonalna z pewnością wynikała z dobrego wychowania, za które odpowiadała Haizea.
– A ja się nie zgadzam, żeby tata odchodził! – zawołał Paco. – A jak chce odejść, to ze mną u boku. – Młody wypiął dumnie pierś, próbując swoją postawą przekonać dwójkę dorosłych, że nie zrezygnuje ze swojego pomysłu. Way na ten pokaz pewności siebie zaśmiał się ciepło.
– Nie sądzę, żeby twoja mama się na to zgodziła.
Haizea szybko przegoniła swojego kochanka na stronę. Zdążyła jeszcze dzieciom powiedzieć, żeby wróciły do nory, bo zbliża się największy upał, po czym zwróciła się do podróżnika.
– Przepraszam, że na ciebie nie czekałam – wyznała, uciekając wzrokiem w dół. Uszy położyły się wzdłuż głowy, ogon podkulił między nogi.
– Hej, nic się nie stało. – Basior pocieszająco trącił nosem jasnofutrą. – Ta dwójka to z pewnością masa roboty.
– Ha, mało powiedziane. Corlę trzeba ciągle pilnować, żeby nie wciskała nosa w nie swoje sprawy, a na Paco trzeba mieć oczy dookoła głowy! Czy ty też ciągle gdzieś uciekałeś, jak byłeś mały? – Zea spojrzała podejrzliwie na podróżnika, który cicho się zaśmiał.
– No ba. Tata po pewnym czasie poddał się z pilnowaniem mnie i mogłem chodzić, gdzie mi się podoba, o ile nie wychodziłem poza granice Srebrnego Chabra, eh. I zazwyczaj miałem mówić, w którą stronę się mniej więcej wybieram, żeby wiedział, gdzie szukać ciała, eh.
Wadera pomachała nerwowo ogonem, co dość wyraźnie poinformowało Waya, że nie spodobał jej się ten żart.
– Paco nie może chodzić, gdzie mu się podoba. Nasze tereny nie są takie bezpieczne – zaczęła cicho. Wafel stwierdził, że lepiej nie przyznawać się, co miało miejsce w WSC. – Tłumaczyłam mu to niejeden raz, ale on nie rozumie. Albo rozumie i celowo robi inaczej, nie wiem, które gorsze.
– Ryba zamknięta w akwarium?
Pytanie wzięło Haizeę z zaskoczenia. Przerwała swój wykład, przekręcając głowę w podobny sposób, co zrobiła to wcześniej Corla, kiedy próbowała zrozumieć, z czym ma do czynienia. Świetliki zrozumienia zapaliły się dopiero po kilku sekundach, które basior cierpliwie przeczekał.
– Tak, masz rację. Zamykam dziką rybę w akwarium. Ale co innego mogę zrobić, kiedy on się wręcz panoszy i ciągle wpada w tarapaty? Jak inaczej mogę go chronić?
– Mogę ja go ze sobą wziąć.
Wayfarer zrobił dokładnie, co powiedział, że zrobi. Już przed południem dwójka identycznych kopii wyruszyła w niedaleką drogę, by mały Paco mógł poznać smak podróży. Haizea przygotowała im manierki z wodą, które Way po kryjomu schował do kapelusza. Dostali również małe paczuszki z przekąskami, które doczekały się tego samego traktowania. Do tego wszystkiego doszedł zakaz odchodzenia za daleko od nory, który jako że był wykonany wyłącznie ze słów niesionych przez powietrze, nie mógł podzielić losu swoich poprzedników, ale w pamięci wyrył się równie dobrze.
Paco dreptał za swoim tatą w zadziwiająco szybkim tempie, którego pozwoliło dorosłemu basiorowi utrzymać zwykły chód, zamiast przystosowany pod szczenięce nogi. Młody nie narzekał, nie prosił o powrót do domu, tylko brnął dzielnie do przodu, czasem nawet wyprzedzając bardziej doświadczonego podróżnika i okazjonalnie zatrzymując się na krótką chwilę, by przyjrzeć się czemuś, co przykuło jego uwagę. Way był naprawdę zaskoczony, jak dobrze szło jego synowi i zastanawiał się, czy za dzieciaka był taki sam. Szybki, pewny siebie, pierwszy na drodze, nieważne, w którą stronę. Tak, chyba był taki sam. Teraz już wiedział, dlaczego Paki w pewnym momencie poddał się z pilnowaniem szczeniaka i jedynie nasłuchiwał, czy coś się nie dzieje.
Paco. Paki. Czy Haizea wiedziała, co robi?
Pakoshika.
Chyba nie wiedziała.
Dorosły przystanął w pół kroku, zaintrygowany kolorowym motylem tańczącym wśród drobnych listków krzewu. Szczenię od razu podłapało i podbiegło bliżej, obserwując tego samego motyla. Stali tak we dwóch, dzieciak między nogami ojca, aż Wayfarer nie zorientował się, że zrobiło się zdecydowanie za cicho wśród drzew i traw. Nie wiedział, czy nie zwrócił wcześniej uwagi, czy zrobiło się cicho dopiero teraz, ale w każdym razie totalna cisza, stojące powietrze i zapach wilgoci w powietrzu rozkazały mu szukać jak najszybciej schronienia. Chwycił szczenię za kark, co spotkało się z bardzo głośnym protestem i rozglądał się za jakąś bezpieczną jamą, sadząc przy okazji duże susy, by zwiększyć prędkość.
Usłyszał z oddali agresywny szum, bardzo dobrze mu znany. Zbyt dobrze. Do licha, trzeba było się pospieszyć.
Pierwsze krople pojawiły się, gdy basior wcisnął swojego synka do szczeliny skalnej, która wyglądała na dobrze osłoniętą. Sam wcisnął się zaraz po nim. Gdy w szczelinie zniknęła końcówka ogona, ściana wody uderzyła w ziemię, atakując i miażdżąc wszystko to, co nie zdążyło się schować. Paco obserwował to zjawisko z fascynacją zmieszaną z odrobiną strachu.
– Łał… – wyszeptał, jego głos ledwo słyszalny w szumie wody. Dużo głośniej zwrócił się do taty. – Skąd wiedziałeś, że zaraz uderzy?
– Zrobiło się cicho. Żadnych ptaków, owadów czy innych małych żyjątek, eh. Powietrze stało w miejscu, nie poruszały się żadne liście i nie było zapachu morza. Za to był bardzo mocny zapach wilgoci. A gdy ulewa była bliżej, dało się słyszeć jej szum, eh.
Szczeniak słuchał wyjaśnień dorosłego z otwartym pyszczkiem. Był zachwycony wiedzą i doświadczeniem, z pewnością będzie pytać o więcej. Cała ta sytuacja zamiast go przerazić, wywołała u niego żądzę więcej. Więcej niebezpieczeństwa. Więcej podróży. Więcej ważnych informacji.
Patrząc w te brązowe, błyszczące oczka, Wayfarer widział siebie. Widział swoje odbicie sprzed wielu lat, kiedy świat był jeszcze jedną wielką zagwozdką. Kiedy to, co znał, kończyło się na określonych granicach i dla niego było to za mało. Szczenię, dla którego każda droga to kierunek, w który musi się udać. Gwiazdy były jedynym miejscem, gdzie nie można było dotrzeć, ale zamiast tego można było marzyć. Jakakolwiek opowieść spoza znanego światka była na wagę złota, pożądana, słuchana z całą intensywnością.
Dla Waya czasy tej ciekawości zdążyły się skończyć, teraz była zwyczajna żądza drogi. Wiedza nie była już tajemniczym owocem, a doświadczeniem, które trzeba było po prostu zdobyć. Świat nie miał granic, był otwarty, gotowy do zwiedzania. Szczenięce pragnienie podróży zostało zastąpione bardziej dojrzałą potrzebą, do której jest się przyzwyczajonym i jest ona oczywista. Może i Wayowi nie świeciły się już tak oczy, jak Paco, ale gdyby teraz ktoś chciał przywiązać dorosłego basiora do jednego miejsca, złamałby go w pół i pokruszył jego duszę na drobny pył. Paco był jeszcze podatny na zmiany. Trzeba było tylko zmienić go w dobrą stronę.
Dwójka przeczekała wielogodzinną ulewę, posilając się zapasami i popijając czystą wodę z manierek. Choć Paco bardzo podobało się oglądanie deszczu, a Wayfarer lubił ciszę, w końcu oboje byli zmęczeni robieniem tego samego i zaczęli ze sobą rozmawiać.
– To twoja pierwsza ulewa? – zapytał starszy, przytulając basiorka do siebie, by przypadkiem nie zasnął na twardej, skalnej ziemi. Wyglądał na zmęczonego.
– Nie. Były gorsze, ale zazwyczaj mama nas ostrzegała i biegliśmy do nory. Nigdy nie wiedziałem, w jaki sposób wie, że zaraz zacznie padać. Teraz już wiem.
– Jestem prawie pewien, że twoja mama akurat po prostu obserwuje chmury. U was dobrze widać, kiedy zacznie padać.
Szczenię przymrużyło podejrzliwie oczy.
– To czemu ty robisz inaczej?
– Bo w miejscach, które odwiedzam, często nie widać nadchodzącej ulewy. Bierze cię znienacka, jeśli nie umiesz jej wyczuć, eh, i jeśli nie zdążysz się schować, kończysz cały mokry, a nawet i podtopiony.
– Podtopiłeś się kiedyś?
– Wiele razy. – Way zaśmiał się w głos. – Zanim nauczyłem się dobrze wyczuwać zawczasu ulewy. A i dzisiaj zdarza się, że jakaś się do mnie podkradnie i mnie zmoczy, choć teraz już nie panikuję, gdy tak się dzieje. Po prostu idę mokry do przodu i uważam na swoje kroki.
– Brzmi nieprzyjemnie, chyba nie chciałbym, żeby mnie jakaś złapała znieznacka – przyznał maluch. Na te słowa jego tata wzruszył ramionami.
– Znienacka. No niestety takie jest życie podróżnika. Spotykamy po drodze ulewy, śnieżyce, zapadają się pod nami mosty, musimy sobie jakoś radzić. Niejeden raz spotkałem kogoś, kto miał krzywo zrośniętą łapę, albo nie miał jej wcale. Podróże to wcale nie prosta sprawa.
– Co to śnieżyca? – Paco nastroszył uszu. Oczywiście, przecież tutaj nie mają czegoś takiego jak śnieg.
– To takie zjawisko podobne do ulewy, ale zamiast deszczu padają bardzo, bardzo zimne, białe, mokre kulki. Są tak zimne, że kłują w oczy, nos i łapki. W ulewie możesz jeszcze spróbować podróżować, ale śnieżycę powinieneś przeczekać, bo możesz zamarznąć na śmierć.
Paco nie wiedział, jak czuje się bardzo, bardzo zimną rzecz ani czym jest zamarzanie, ale mimo to wyraźnie zaniepokoił się, że takie rzeczy istnieją.
– A te kulki pojawiają się tylko, jak jest śpieżyca, czy można je spotkać w formie zwykłego deszczu?
– Śnieżyca. Tak, pojawiają się w formie zwykłego deszczu. Wtedy te kulki są mniejsze, delikatniejsze i mówimy, że pada śnieg.
Mózg młodego zaczął się tak nagrzewać, że Wayfarer prawie widział, jak z uszu leci dym. Choć szczeniak nic nie rozumiał, wciąż próbował pojąć, czym jest śnieg i śnieżyca, i zimne, białe kulki. Jego dedykacja w tym zakresie była naprawdę godna podziwu. W końcu jednak się poddał i bardzo potężnie ziewnął w wyniku zmęczenia.
– Dużo tych rzeczy we świecie. Zabierzesz mnie kiedyś, żebym mógł je zobaczyć? Ale nie śnieg, śnieg brzmi ble.
Cichy, ciepły śmiech wydostał się z ust basiora.
– Jeśli twoja mama się zgodzi.
Zadowolony z odpowiedzi młodzik wtulił się w brązowy bok większej kopii siebie i zamknął oczy. Wkrótce jego oddechy zrobiły się powolne, a głowa zsunęła się z łapek na ziemię. Way patrzył na ten widok z uśmiechem, zastanawiając się, jakim cudem nigdy wcześniej nie czuł potrzeby posiadania własnego potomstwa. Adoptowanie było w porządku, ale patrzenie na pyszczek, który tak bardzo przypominał jego własny, budziło w nim zaskakująco głęboko ukryte emocje. Czy tak wygląda instynkt opiekuńczy?
Paco codziennie podróżował u boku swojego taty, zwiedzając tereny rodzinnej watahy, aż nadszedł dzień rozłąki.
Rodzina bardzo nie potrafiła się rozstać. Przytulali się wciąż na nowo, niby wypowiadali pożegnalne słowa, ale nikt nie odchodził nawet na krok. Było bardzo mokro, bardzo głośno i bardzo smutno. Choć spędzili ze sobą zaledwie kilka miesięcy, stali się niezwykle zżyci, a mimo to Wayfarer wiedział, że nie może tu zostać. Jego serce by tego nie wytrzymało.
– Ja chcę iść z tatą! – Mały, brązowy basiorek wytarł kolejne łzy.
– Jak ty idziesz, to ja też chcę iść! – zawołała Corla, sama nie będąc w lepszym stanie. Jej oczka były czerwone od płaczu, policzki całe wilgotne i miała problemy z oddychaniem. Haizea przytuliła ją do siebie.
– Wiem, kochani, że bardzo chcielibyście towarzyszyć tacie, ale żadne z was nie może. To nie w naturze taty, opiekować się małymi szkrabami podczas jego podróży.
Way ugryzł się w język, zanim wspomniał o dwudziestu czterech problemach, jakie musiał przeprowadzić przez pół kontynentu, by wziąć je do Watahy Srebrnego Chabra i podrzucić młodszemu bratu. To była jedna z tych historii, o których się nie mówi.
– Też będę za wami tęsknić, dzieci. – Głos Wayfarera tkwił jak ostra kula głęboko w gardle, ale basior próbował dzielnie ją przełknąć. – Ale zobaczymy się za niecały rok na tej polance i znowu będziemy się wszyscy razem pięknie bawić. Obiecuję wam.
W końcu udało im się uścisnąć na dobre. Wadera i dwójka szczeniąt machały podróżnikowi na pożegnanie, kiedy ten opuszczał polanę. Nikt nie był w stanie już nic mówić, każdy chciałby, by była już późna jesień, by Way był z powrotem. Sam brązowy basior przyłapał się na takich myślach.
„A może by zostać?” wpadł na pomysł, jednak bardzo szybko został on odrzucony. „Dostaniesz depresji, brachu, eh. Możesz ich kochać całym sercem, ile tylko chcesz, możesz za nimi tęsknić, ile pragniesz, ale jeśli zostaniesz, nie poradzisz sobie. Ja to wiem, ty to wiesz. Wszyscy to wiemy.”
Z głębokim westchnięciem podróżnik przyznał swojemu wewnętrznemu rozsądkowi rację. Nie ważne, jak bardzo kogoś kochał, nigdy nie mógł z tą osobą zostać na zawsze. Takie było przekleństwo włóczykija.
Pierwszy wieczór, pierwszy odpoczynek od początku podróży. Wayfarer wyjął z kapelusza paczuszkę z suszonym mięsem i zabrał się do wyjadania królika. Już przestał myśleć o swojej rodzinie, zarówno tej stworzonej, jak i tej rodzonej, zamiast tego jego myśli cieszyły się tym, co było tu i teraz. Samotność była miła, jeśli ktoś wiedział, jak z takiej samotności korzystać, a tak się zdarzyło, że Wayfarer miał tą umiejętność we krwi. Jeszcze kilka godzin temu przecież płakał, że musi opuszczać swoje rodzone dzieci. Teraz pałaszował suszonego królika, całkowicie spokojny, skupiony na swoim otoczeniu i na sobie.
Gdzieś w krzakach strzeliła gałązka. Way przerwał jedzenie, by nasłuchiwać, co spowodowało ten dźwięk, aż w końcu dosłyszał małe łapki. Były zdecydowanie zbyt małe, by mu jakkolwiek zagrażać, więc wrócił do swojego posiłku bez większego problemu.
A potem kroki pojawiły się bliżej.
I bliżej.
Brązowy basior odwrócił głowę, by stanąć oko w oko z mniejszą wersją siebie. Bardzo umorusaną i nieco zmęczoną, ale nie miał wątpliwości, że widzi całkowicie znajomą twarz. Bez słowa zaprosił swojego syna między nogi i zaczął wylizywać błoto z futra. Pytania zostawi na rano.
„Nie chciałam nic mówić przy Corli, by nie zaczęła narzekać. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Kocham Cię. Haizea.”
List był krótki, ale tłumaczył wszystko, co wydarzyło się wczoraj wieczorem. Haizea pozwoliła swojemu synowi podążyć za Wayfarerem, by dwójka podróżowała przez najbliższy czas razem. Podróżnik miał czas odstawić syna z powrotem pod norę matki, ale nie chciał się tłumaczyć ze swojej decyzji. Postanowił więc zrobić to, co zrobił mało który ojciec w Watasze Srebrnego Chabra i zaopiekował się swoim rodzonym synem. Postanowił zabrać go do swojego domu i dać mu wybór, czy chce wrócić do watahy, w której się urodził, czy chce zostać, czy chce podróżować na własną łapę. Decyzja będzie jego, jak przyjdzie czas, żeby ją podjąć. Na razie Way spełni życzenie Haizei i zaopiekuje się Paco. Koniec końców to jego syn, czyż nie?
Lekcja 1: pod górkę nie kombinuj jak koń
Podróż zaczęła się miło, wyglądała identycznie do tych, które miały miejsce na terenie watahy Haizei. A potem zaczęło robić się pod górkę. Dosłownie i w przenośni.
Młody narzekał, że muszą pokonywać strasznie dużo gór i ciągle pytał, kiedy się skończą. Próbował cieszyć się naturą, naprawdę próbował i Wayfarer to widział, ale ciężko zostać pozytywnym, gdy trzeba skakać po skałach, które twój opiekun pokonywał jednym krokiem. Od strony Waya problem natomiast wyglądał tak, że zwyczajnie nie znał innej, bardziej dostosowanej pod szczenięce nogi drogi, a bardzo chętnie by z niej skorzystał, chociażby po to, by nie słuchać już więcej tych wszystkich narzekań. Nagle bycie ojcem przestało być takie przyjemne.
Na szczęście życie postanowiło wziąć naukę Paco w swoje własne łapy i wykorzystało w tym celu jedną z najbardziej stromych gór, jaką rodzinka musiała pokonać.
Paco dalej stękał, że nie miał ochoty już iść, że chce odpocząć, że dlaczego tak pędzą, aż wpadł na wyśmienity pomysł. Wayfarer nie wiedział, jaki to jest pomysł, bo szedł przodem i nie obserwował cały czas syna. Pytał jedynie co minutę, czy idzie i nie wykonywał kroku, dopóki nie dostał potwierdzającej odpowiedzi.
Dlatego nie spodziewał się, kiedy małe, ostre ząbki zatopiły mu się w ogon. Gdyby wiedział, co planuje ten urwis, z pewnością zacisnąłby zęby i pozwolił mu się tak wspinać, ale to było zbyt nagłe i zbyt bolesne, by to wytrzymać. Basior wygiął się, kopnął tylnymi nogami, a gdy usłyszał spadający w dół miękki przedmiot, odwrócił się na dwóch łapach i na moment stanął jak wryty.
Brązowa kulka staczała się po kamienistym zboczu, skomląc przy każdym uderzeniu o kamień. Był to moment, w którym podróżnik poznał, jak szybko i jak zgrabnie potrafi zbiec po niebezpiecznie stromym zboczu, jak celnie potrafi chwycić kłębek futra i jak gwałtownie potrafi zatrzymać się na skałach, nie tracąc przy żadnej z tych czynności równowagi ani świadomości otoczenia. W tym momencie poczuł się jak superwilk, choć z pewnością był to jedynie zastrzyk adrenaliny.
Gdy dostali się na bezpieczną półkę skalną (dostali, czyli Way niósł Paco w zębach), nie obyło się bez reprymendy.
– Nigdy więcej tak nie rób, rozumiesz?! – podróżnik podniósł głos. – Jeśli chcesz mnie chwycić, najpierw mi powiedz, bo ja nie wiem, czy to ty, czy jakieś agresywne stworzenie! Chociaż w twoim przypadku drugie się nie wyklucza…
Prychnął, powodując, że Paco skulił się jeszcze bardziej. Nie miał czasu ani ochotę się z tym męczyć. Kurwa, prawie stracił swojego syna przez jakiś głupi pomysł, który wyjątkowo nie był jego. Wayfarer poprzysiągł sobie, że gdy zejdą z drugiej strony, wyjątkowo zmieni trasę, żeby trzymać się jak najbardziej płaskiej ścieżki, nawet jeśli ich podróż na tereny Srebrnego Chabra miałaby zająć o miesiąc dłużej. Cholera, nie będzie ryzykował czyjegoś życia.
– Przepraszam – usłyszał za sobą piskliwy głosik. Odwrócił się, by zobaczyć wciąż skulonego Paco, wylizującego sobie rany.
Dzieci są delikatne.
Podróżnik pomógł swojemu synowi się wylizać, zanim dwójka ruszyła w dalszą trasę. Teraz Paco dreptał przed nim i miał absolutny zakaz schodzenia mu z oczu.
Paco?
niedziela, 5 maja 2024
Od Agresta - „Rdzeń. Mimo niechęci”, cz. 1.12
sobota, 4 maja 2024
Od Tii - "Medyk" cz.4
Nogi Tii same prowadziły ją do ukochanego domu. Mknęła szybko przez zaspy, przeskakiwała wystające kamienie, a jej myśli owijały się tylko i wyłącznie wokół czasu, jaki spędzi z rodziną. Tęskniła za nią, i to tak cholernie za nią tęskniła, że jej serce fizycznie ją bolało. Chciała ich odwiedzić, chciała się pokazać rodzinie i medykowi. Jak potem wyjaśni, że musi znowu odejść, bo w rzeczywistości odwiedziny ryzykuje własnym życiem? Nie wiedziała. Nie to jej było w głowie, kiedy ujrzała w końcu och, tak znajome wzgórza i och, tak przyjazne drzewa. Dom! Wróciła do domu!
W pierwszej kolejności nogi postanowiły odwiedzić jaskinię medyczną. Według medycznego rozsądku ta potrzebowała obecności Tii najbardziej i według stanu rzeczywistego faktycznie tak było. Delta dreptał to tu, to tam, z ogromnymi worami pod oczami, tłumacząc kolejnemu idiocie, czemu nie należy celowo przebijać lodu, kiedy się na nim stoi. Na boku Puchacz trenował z moździerzem, szykując dawkę jakiegoś leku, a obok niego leżał jakiś nowy szczeniak, którego Tia nie znała. To nie było jednak jej zmartwienie.
– Delta? – Spróbowała się przywitać, ale została spotkana ze wściekłym spojrzeniem kogoś, kto zdążył w głowie już setki razy wyrecytować kazanie, jakie wypowie, kiedy niesubordynowana współmedyczka w końcu wróci ze swojego rendez-vous.
Wadera nie musiała długo myśleć, jak to kazanie było sformułowane. Udało jej się wyjść z jaskini medycznej, by przywitać się zresztą rodziny, ale cała radość z powrotu wyparowała z każdym ostrym słowem od strony niebieskiego medyka.
Pinezka na szczęście przywróciła wewnętrzną równowagę swojej siostry, gdy rzuciła się na nią z uściskami.
– Tia! Gdzieś ty była, dziewczyno? Wszyscy zachodziliśmy w głowę, gdzie cię wcięło, bo ostatnim razem, gdy cię widzieliśmy, chwaliłaś się wszystkim, że zostałaś medykiem. Co się stało, co? Porwali cię, czy jak? – Biała zaśmiała się w głos, co Tia nerwowo powtórzyła. Tak bardzo chciała wszystko wyznać, ale nie było mowy, że zaryzykuje swoim życiem. Albo życiem swojej rodziny, kto wie, do czego zdolne są Cienie?
Rodzina Shików do wieczora świętowała powrót szarej wadery. Potem, zamiast spać, Tia udała się do jaskini medycznej, by cokolwiek dopomóc Delcie, zanim znowu będzie musiała zniknąć na Huk wie jak długo. Gdy obiecywała, że nie będzie spać całą noc, by mógł zrobić sobie chociaż 10 minut drzemki, on tylko w milczeniu zmierzył ją wściekłym wzrokiem i wrócił do zajęć. Do końca zmiany w jaskini panowała niezwykle napięta atmosfera.
Mała, kolorowa waderka wabiła się Sohea i pewnie gdyby Tia nie miała łap pełnych roboty w ramach nadrobienia zaległych dni, nawet by z nią pogadała. Zamiast tego skupiała się tylko i wyłącznie na pracy.
Minęły dwa dni, zanim Tia wykorzystała swoją wymówkę, że ma coś do załatwienia, żeby wymknąć się z jaskini. Pomachała grzecznie Delcie „do widzenia”, udając, że tak, ma zamiar wrócić, absolutnie, nie będzie to za dwa tygodnie, nie ma mowy, słowo!
Nie daje się słów, o których nie ma się pewności, że się nie złamią. A już z całą pewnością nie daje się słów, które ma zamiar się złamać. Wszechświat ma w zwyczaju karać takich, co robią przeciwnie do tej zasady.
Tia jednak starała się w to nie wierzyć. Udawała, że wszystko jest dobrze, że nikt w Watasze Cienia nie podejrzewa ją o ucieczkę do starej watahy, że jej małe kłamstewko nie zrobi nikomu krzywdy. Dla Watahy Cienia to były tylko dwa dni. Wataha Srebrnego Chabra z pewnością jej kiedyś wybaczy. Jeśli karma wróci, to nie na tyle szybko, by Tia zepsuła sobie całe życie. Jedynie jego końcówkę, w końcu wilki i tak nie żyją zbyt długo. Przynajmniej w porównaniu do takich ludzi, przykładowo. Nie, nie, wszystko będzie w porządku. Pinia wcale nie musi wiedzieć, dlaczego jej siostrzyczka tak czule ją przytula, choć idzie tylko na spacer. Mi i Mikaela nie potrzebują widzieć malutkich kropli łez, zbierających się w kącikach żółtych oczu. Vari z pewnością wiedział, co się szykuje, gdy otulił starszą swoimi ogonami, ale nie powiedział o tym ani słowa. Tia zaczynała rozumieć, dlaczego Variaishika zdaje się wszystko wiedzieć, a mimo to niczego nie mówi. Bo zabawnie jest patrzeć, jak świat płonie.
A wokół niej świat właśnie pochłonął niewygaszalny pożar, choć twierdziła zupełnie inaczej.
Wróciła do Watahy Cienia pod osłoną nocy, choć szczerze mówiąc, patrząc na to, jak bardzo tutejsze wilki chwalą się swoimi zdolnościami, naprawdę wątpiła, że pozostała niezauważona. W najlepszym wypadku ten (bądź ci), co ją nakrył, nie pobiegnie od razu do kapitana, tylko poczeka do rana.
Albo i to nie było potrzebne, bo w igloo medycznym czekał na nią Boro. Medyczka miała dziwną ulgę, że był to pierwszy oficer, a nie Odnet, choć powinno być na odwrót, bo w końcu to Odnet zdawał się być po jej stronie. A może było to związane z tym, że Boro był kochankiem jedynej przyjaciółki, jaką Tia miała w watasze pełnej zabójców i automatycznie wadera ufała mu bardziej niż typowi, który regularnie ogląda jej tyłek.
– Wróciłaś – skomentował Boro, przytakując głową na powitanie. – Witaj z powrotem.
Wadera również kiwnęła, starając się schować swój stres gdzieś głęboko w ciele.
– Witaj.
W igloo zapadła niezwykle niezręczna cisza. Boro nic nie mówił, ale też nie wyglądał na złego. Jego mina była zwyczajnie pusta. Turkusowe oczy wpatrywały się w waderę, jednak z takim brakiem emocji, jakby po prostu nie miały nic ciekawszego do oglądania. W sumie nie było to dalekie od prawdy, bo igloo wyglądało praktycznie tak samo, jak przed podróżą wadery. Jeśli Boro przebywał tu przez cały czas, z pewnością niczym się nie zajmował. Ani Odnet. Ani Leokadia. Ani ktokolwiek inny, kto miał wstęp do medyka.
Cisza się przedłużała. Tia, nie mając lepszego pomysłu, podeszła do swojego stanowiska do szykowania leków i wyjęła kilka paczuszek suchej roślinności, której nazbierała po drodze, by udawać, że poszła po zapasy. Ignorowała obecność basiora, jakby wcale jej uparcie nie obserwował, analizując każdy ruch i każdy płytki, szybki oddech. Poukładała sobie swoje znaleziska według specjalnych kryteriów, przetarła łapą prowizoryczny stół, by zetrzeć nieistniejący kurz i dopiero wtedy ponownie spojrzała na milczącego Boro.
– Mogę w czymś pomóc?
Basior dalej milczał. Medyczka nie była już taka pewna, czy patrzy na nią bez emocji, czy je skutecznie ukrywa. W tej sytuacji łatwo mógł skłonić ją do powiedzenia o jedno słowo za dużo, zdradzić o jedno zdanie więcej informacji i wtedy Tia była w dupie. Będzie musiała liczyć się z ciągłą strażą chuchającą jej przez ramię, o ile nie postanowią jej po prostu zabić.
– Odnet dopytywał o ciebie. – Cichy, niski głos był spokojny. Nie wyprany z emocji, nie sztucznie stabilny, tylko spokojny, jak podczas zwyczajnej rozmowy. – Nie dawał Leokadii spokoju, dopóki nie zaczęła na niego warczeć, gdy tylko go widziała. Twierdził, że będzie na ciebie czekać.
Tia otworzyła usta, by zapytać, czemu w takim razie go tu nie ma, jednak została uprzedzona.
– Kazałem mu iść do domu i skupić się na nauce. Nie chciałem, by czekał na ciebie w środku nocy. Dziwnie się zachowuje, ilekroć zaczyna się o tobie temat, Leo również wspomniała o waszej rozmowie w jaskini. Nie ufam mu, by był z tobą sam na sam.
Łał. Facet świadomy zagrożenia, jakie sprawiają inni faceci, Tia nie spodziewała się tego po pierwszym oficerze. Chociaż z drugiej strony typ miał dziewczynę, która jest przyjaciółką Tii, a alfa, czy tam jej odpowiednik, to wadera. Mając tyle kontaktu z dziewczynami, których słuchał, faktycznie miał szansę wiedzieć, że gwałt to wcale nie taka daleka sprawa. I bardzo mu się nie podobało, że w jego watasze znajdują się typki z predyspozycjami na gwałciciela. Jednak nie taka wataha straszna, jak się maluje. Albo po prostu mieli w sobie dużo honoru, wyglądali na takich.
– Dziękuję za troskę, pierwszy oficerze. Będę na siebie uważać. – Tia praktycznie ukłoniła się basiorowi, który był od niej o kilkanaście stanowisk wyżej. Ona była prawie że omegą. Z uprawnieniami, ale omegą.
Boro kiwnął głową na pożegnanie, wstał z leżącej pozycji, w jakiej zastała go medyczka i ruszył do wyjścia. Jeszcze w przejściu odezwał się do niej.
– Pamiętaj, Odnet jest twoim uczniem. Masz prawo porozstawiać go po kątach, jeśli będzie się nieodpowiednio zachowywał. – Odwrócił głowę, by na nią spojrzeć. – To samo z innymi wilkami. Jeśli zauważysz, że chorują, nie bój się im rozkazywać. Nawet mi i Ayi.
Ostatnie zdanie było najbardziej zaskakujące, ale wciąż sensowne w stosunku do reszty wypowiedzi. Nie mieli medyka, wybrali ją, by wypełniła to miejsce i teraz musieli się z tym liczyć. Medyczka kiwnęła głową na potwierdzenie, że zrozumiała te słowa i Boro opuścił igloo. Tia została sama ze swoimi myślami. Położyła się na legowisku wcześniej zajętym przez oficera, bo jako jedyne było ciepłe, oparła głowę o przednie kończyny i usnęła. Jutro z pewnością czekał ją pracowity dzień. I pełny wyssanych z palca wyjaśnień, i delikatnych jak babie lato nadziei, że nikt nie będzie zadawał zbyt szczegółowych pytań.
CDN
środa, 1 maja 2024
Nasz Głos nr.50 - "Majówka time"
Mlecz i Bławatek w... "Nowa twarz"
Autorem tego numeru Naszego Głosu jest
Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka
wtorek, 30 kwietnia 2024
Podsumowanie kwietnia!
Witaj Maj!
Od Runy - "Jak Ęreg został legendą."
—To.. opowiesz mi historię? —
—Opowiem. —
—A o czym?—
—Jak Ęreg został legendą—
Nieokreślony czas temu, w czasach kiedy wilki mogły pomarzyć tylko o pięknych medycznych jaskiniach czy zorganizowanych wojach, czy chociażby prostym piśmie. To były czasy watahy prymitywnej, a przynajmniej tak mogło się zdawać. Otóż, to tak dalekie od prawdy jak słońce od księżyca. Tam wtedy, kiedy młody Ęreg otwierał dopiero oczy, watahy były tak zorganizowane, że ich leśne ścieżki przykrywały murowane chodniki, jaskinie zamieniły się w domy, a ludzie szczekali przy budach. Cóż za życie dla młodego Ęrega.
Jako szczenię Ęreg był bardzo ambitnym brązowym wilczkiem. Bardzo ładnym także. Jego babka powiadała, że w ich rodzinie to miał najpiękniejsze oczy. Ich błękit czarował każdego wokół, ich bystrość zaskakiwała geniuszy, a ich wielkość.. oh te wielkie orbity, książki jego życia, wdzierały się w umysły innych wilków, wydzierając w nich na zawsze dziury. Były godne zapamiętania. A jego ogon. Taki puchaty ogon, idący za nim wszędzie, wiecznie brudny, bo ciągnący się po ziemi. Mama powtarzała mu że to skarb, taki puchaty skarb, jak on. I tak mały Ęreg został wyniesiony do miana wyjątkowego przez parę słodkich, niby niewinnych słów.
Ale jednak te słowa zasiały w nim dozę narcyzmu, tego szaleństwa, które potem pochłonie jego oczy, kiedy spotka się z Satrnią.
—Kim jest Satrnia?—
—Ah.. No tak…—
Satrnia była młoda kiedy przyszło jej się zmierzyć ze
śmiercią po raz pierwszy. To były czasu kiedy rzeczywiście, watahy nie należały
do najlepiej sytuowanych, a ta jej w ogóle rozpadała się w łapach. Młoda
Satrnia, może roczna, siedziała przy boku swojej matki, kiedy jej ojciec wpadł
do ich jaskini, ranny, zakrwawiony. Jej matka, chora i w ciąży nawet nie zdołała
się podnieść aby przywitać i pożegnać miłość swojego życia, taka była
osłabiona. Więc to Satrnia musiała go opatrzyć, a że niewiele mieli to i
niewiele mogła mu oferować. Kiedy tak spoglądał w jej oczka, te czerwonawe
tony, które odziedziczyła po jego ukochanej, tak mruczał coś niezrozumiałego
pod nosem. Satrnia do końca trzymała go za łapę, aby spokojnie odszedł na druga
stronę, tak gdzie już nie zazna bólu, po czym wytargała jego ciało na zewnątrz,
tam gdzie wzrok jej matki nie sięgał. Ona potrzebowała teraz spokoju. Tego
samego dnia jeszcze, przybył o niej alfa, zmartwiony. W końcu przed ich jaskinią
leżało martwe ciało.
—Co się stało? — Jego imię było Brobas. Nie był najlepszym alfą, ale trzymał w
kupie te resztki watahy, które brutalny świat tak rzucał o ściany.
— Nie wiem. Wpadł do domu taki już, o! I potem już go nie ma.! — płakała wtedy.
Kochała swojego tatę i każde jego wspomnienie zachowała już w swojej głowie, na
bezpieczniejsze czasu. Alfa odetchnął tylko głęboko i zabrał ciało aby je
zagrzebać. Kolejna strata, kolejny wilk martwy. Dobrym był wojownikiem,
pilnował watahy i domu całym sobą. I był kolejną ofiarą pewnego potwora
czyhającego na nich wszystkich. Burgunda, brata alfy, który wygnany poza watahę
lata temu za zabójstwo powrócił, silniejszy od nich wszystkich i chciwy. Chciwy
i z chrapką na zemstę.
Satrnia odetchnęła z ulgą kiedy jej matka w końcu podniosła głowę, nieco zdrowsza. Ale wkrótce potem zaczęły się pytania o tatę i mała wadera musiała nakłamać mamie, jedynej która jej została. I tak przeżyły może tydzień, aż kolejny atak się nie odbył, zaraz niedaleko nich. I tak Satrnia patrzyła jak wilka rozrywają dwa inne na strzępy. Cóż to był za niewiarogodnie brutalny widok dla tak młodych oczu. Ale ona był silniejsza niż to wszystko, niż ten strach. Nic nie przeszkodziło jej w dbaniu o schorowaną matkę. I to się jej opłaciło, częściowo przynajmniej. Kiedy kolejny tydzień minął i jej matka odetchnęła z ulga po chorobie, zaczął się poród, jakby czytając z ich uczuć. I zamęczył jej mamę do śmierci. W ten sposób została Satrnia sama z jednym żywym szczeniakiem i jeszcze musiała ciało matki obronić przed pogrzebaniem. Potrzebowała go jeszcze chociaż chwilę, żeby wydoić to mleko co mogła i była w stanie jakoś zapakować. Chciał aby jej brat przeżył.
Na nic to się jednak jej zdało, gdyż wkrótce zabrakło też mleka. Satrnia w opłakanym stanie zastanawiała się czy sama nie powinna zajść w ciążę tylko żeby wyżywić tę małą perełkę w jej łapach, pozostałość po jej rodzicach. Niestety, zanim zdążyła cokolwiek zdziałać jej młodszy brat odszedł, zgłodzony brakiem pożywienia i reakcji ze strony watahy. Satrnia zmarszczyła nos nad jego ciałem, już niezdolna do płaczu. Tak tylko spoglądała na ich wspólny grób, ni złość ni smutek zaglądający w jej serce. Odetchnęła w końcu i jej krok zmierzył w nieznane. A raczej z znane, tylko w niewiadomą przyszłość, bo w końcu kto wie co w niej czeka. Kiedy wilki jeszcze nie maiły mocy, kiedy wszystko było prymitywne i dziwne, jakby nie nasze, ona, taka drobna, szła tam gdzie umierali wielcy.
Księżyc zaświtał nad jej rudym futrem, jej czerwone oczka wbijając się w śpiącą postać wielkiego wilka. Jego pysk wykrzywiony był w głośnym chrapnięciu, uczy opadłe. Jej krok był szybki, ale jakże cichy. Zbliżyła się na ile mogła i jej oczy pociemniały. Jej łapa położyła się na jego gardle, powoli wypruwając żyły z jego ciała. Jego oczy otworzyły się, dwie czarne kule, zaskoczone, ale spóźnione. Jego gardło zachrypiało kiedy krew przelała się w trawę. Satrnia wiedziała co robi. Jakiś czasu uczyła się na pomocnika medyczki, gdyż poprzedni zmarł w znanych już wszystkim okolicznościach, pod pazurami trupa zdychającego pod jej łapami. Uśmiechnęła się spokojnie. Odetchnęła i zamknęła oczy. Jej ciało było teraz takie ciężkie, takie drobne, chudzone i głodne. Zbliżyła się do jeziorka niedaleko, jej oczy wbiły się w jego powłokę. Kiedy zanurzyła się opętało ją zimno tak przeszywające, że wzięła oddech słodkiej wody w płuca. Ale nie zakrztusiła się. Jej pierś opadła i podniosła się, powietrze uchodząc z jej ciała i do niego powracając. Wysunęła się spomiędzy otchłani, rudy kolor rozpływający się po falach w dal. I stanęła tam, jej oczy wbite w obraz przed nią. Trup wielkiego wilka i ona, leżąca u jego stóp, jego kły wbite w jej kark. Jej rude futro zawiewał wiatr niosąc ze sobą jej smutne łzy zalewające je pysk. Ten młody pysk, który zapłacił życiem za tak spokojne morderstwo. Czy dołączy teraz do rodziny?
Jej nowe ciało, ubrane w szare szaty sierści, która jakby nie do końca była jej , wiedziało dokąd ma zmierzać. Jej oddech wyrównał się z czasem kiedy tek dreptała gdzie prowadziła ją intuicja, a księżyc świecił. O poranku znaleziono ją, martwą, nieświadomi jej drugiego życia, do którego wtedy też doszła. Jej łapy stanęły pośrodku jeziora. Innego, większego. Tam w głębi uśmiechały się do niej twarze jej rodziny, a kiedy zanurkowała oplotły ją ciepłe ręce i korzenie. To był jej koniec…
Ale nie do końca, ponieważ nigdy tak właściwie nie udało jej się przejść na drugą stronę. Coś… zatrzymało ją przy tym skrawku życia przyziemskiego jakie w sobie miała. Księżyc wyrwał ją wtedy z odmętów, różowe kwiaty wokół jej szyi, klatka piersiowa goła, łapy trzymające się skrawkiem magii przy ciele. Była już prawie na wyjściu, kiedy sama matka natura odrzekła do niej iż to nie jest jej koniec.
Oto więc i jest… Satrnia. Przed jej obliczem staje się w momencie śmierci, kiedy spogląda ci w oczy z łagodnym uśmiechem, pełnym dziecięcej radości. Albo groźnym wzrokiem obserwuje każdy twój ruch. To ona sądzi i przesądza o tym co i jak się uczyniło, a za odpowiednią zapłatą wilk jest w stanie uzyskać jej umiłowanie. Pięć lat więcej na ziemi aby zamknąć wszystkie swoje sprawy. Powiadają, że niekiedy pozwala zasiąść u swego boku tym , którzy najlepiej na to zasłużyli!
—Łał. Więc ona jest bogiem śmierci?—
—Oh.. Bogiem? Nie, nie. Ona nie jest bogiem, ona tylko tej śmierci stróżuje.—
—Czyli to taki strażnik?—
—Tak. Ale teraz.. Ęreg.. na czym ja to… A tak!—
Ęreg był bardzo bystrym szczeniakiem i z książek wydobyli wiele wiedzy w swoim życiu. Miał przed sobą drogę usianą sukcesami, tak powiadali wszyscy wokół niego. Taka presja nie zawsze jest dobra dla młodego umysłu, na szczęście nie wzruszała ona za bardzo małego Ęrega. Za to tylko podsycała jego ego, kiedy sukces za sukcesem wpadały w jego łapy. Kiedy dostawał medal za medalem, a wszyscy wokół szeptali zazdrosne słowa. Nosił się z głową bardzo wysoko, przekonany że czego się dotknie tak mu się uda. I przez najdłuższy czas miał rację. Matematyka. Same osiągnięcia. Wymyślił parę nowych formuł, uregulował kilka niejasnych zasad. Dla świata w jakim żył był znany ,znany ze swojej inteligencji, ale też arogancji. Umiał grać na pianinie, malować, tworzyć garnki z gliny, strzelać z łuku, tresować ludzi. Ale jedyne czego nie umiał to znaleźć przyjaciół.
Tak to właśnie często bywa z tymi ludźmi co się popisują za bardzo. Nikt ich nie lubi, bo są snobami. Ale Ęreg tego nie rozumiał. Był taki cudowny, wielki, zasługiwał na atencję i adorację! Wiec czemu jego rówieśnicy go tak nienawidzili? Nie widział błędów w sobie, a więc odcinał tych wokół siebie. Najpierw znajomych, potem przyjaciół, a na końcu rodzinę.
I byłby może szczęśliwym samotnym wilkiem, gdyby nie nagły wypadek, który zmienił jego życie na zawsze. Otóż, wpadło w niego jedno z prototypowych aut, które kreowano w tamtych czasach.
—Takie auto jak mają ludzie?—
—Może… nikt tego nie wie. Nie zachowały się żadne rysunki poza opowieściami.—
Ęreg stracił łapę. Jego cenną, piękną łapę. Jego oczy nie mogły się wypłakać tamtego dnia. Ale szybko zdał sobie sprawę, że jest w stanie wykorzystać to na swoją korzyść. Szybko w jego głowie powstał pomysł łapy bionicznej. I wyobraź sobie, że dwa lata później, młody 5 letni Ęreg chodził powrotem na czterech łapach. To był cud, nawet w tamtych czasach. W końcu, cóż to za widok, żeby wilka łapa się tak przesuwała sama jednocześnie z innymi i żeby chwytała jak każda inna. Szybko podłapał się ten pomysł i wkrótce Ęreg był sławniejszy niż kiedykolwiek i bogaty! Taki to był wilk.
Więc kiedy stracił kolejną łapę w podobnym wypadku, nic się nie zmartwił. Ba! Aby udowodnić coś komuś pozbawił się wszystkich czterech łap. I nigdy ich nie odzyskał w pełni. Bioniczne łapy to nie było to samo. Ale mimo to , że uczynił cos dobrego, jego ego nie zmalało. Wręcz przeciwnie. Uważał się za bohatera. Za pioniera, którym był po części. Ale to nie ważne. Jego głowa patrzyła nie tam gdzie powinna i zatracił siebie w tej gonitwie o uwagę. A kiedy się zestarzał, a ta uwaga odpływała od niego, łapał się wszystkiego aby ją zatrzymać. Był olimpijczykiem, ale złapali go na dopingu. Był matematykiem ,ale skradł większość swoich wyników i badań. Był lekarzem, ale udowodniono mu że nigdy nie skończył studiów i praktykował nielegalnie. Świat rozsypywał mu się pod łapami, już w wieku 8 lat. Bez czterech łap, na zardzewiałych metalach, bogaty ,ale samotny postanowił, że dokona niemożliwego. Osiągnie nieśmiertelność.
Próbowała wiele lat, ale jego eksperymenty często się nie udawały, a kiedy osiągnął wiek 12 lat goniły za nim służby specjalne, bo namieszał tak wielce, że trochę się posypało poza jego kontrolą. I tak jak ulepszył świat w którym żył, rolę Ęrega w jego destrukcji określa się jako kluczową. Nie wiadomo co dokładnie wypuścił na świat, ale wiadomo, że niewiele osób przeżyło aby opowiadać tę historię. Mówią tez że to dlatego ludzie teraz rządzą. Bo byli odporni, a my wilki, zapłaciliśmy wielkie ceny za błędy Ęrega. Ale on nie poddawał się.
Wiesz. Nie poddawał, naprawdę! Chciał osiągnąć to
niemożliwe. Do tego stopnia, że włamał się w zaświaty. Jak? Kto go wie. Był
mistrzem fizyki i matematyki, nawet obręby życia go nie powstrzymały. I na tych
swoich metalowych łapach chciał wyrwać serce śmierci. Ale jej nie zastał.
Jedynie Satrnia stała tam przed nim, jej pysk poważny, jak z kamienia. Jej
wzrok oceniał go, widział jego błędy i brak poprawy.
—Sądzisz ,że możesz osiągnąć nieśmiertelność? — spytała się go. Jej oczy drwiły
z jego postanowień.
—Ja to wiem. —
Zapadła chwila ciszy, aż wadera nie uśmiechnęła się szeroko.
—Dobrze więc. — po czym jej łapa sięgnęła po jeden z kwiatów. Jej palce przesunęły
po płatkach, jej oczy zalśniły rozbawionym blaskiem, kiedy podawał mu go w
otwartych łapach.
Sięgnął po niego, moc płynąć przez jego żyły. Odetchnął, głęboko, aż… zabrakło mu powietrza na sekundę. Stał znowu na ziemi, jego łapy ciężkie, jakby nie jego, dziwnie rude. Jego oczy spojrzały na bok, gdzie jego ciało leżało martwe, zakrwawione, na stole jednego z laboratoriów, gdzie jego nieudany eksperyment zaszalał. Przerażony krzyknął, cofnął się o dwa kroki. Kroki? To nie były jego łapy. Stał tam, pośród zimnego skupiska metalu, na nie swoich łapach, obok swojego ciała.
—Tak kończą ci którzy gonią za niemożliwym. Ale popatrz… Osiągnąłeś swoje. Nieśmiertelny… ale jakim kosztem — zaśmiała się do niego Satrnia. Jego oczy ostatni raz spojrzały w te czerwone tęczówki, zanim zarosły błękitnymi kwiatami.
Powiadają, że siła jego pragnienia napełnia te kwiaty mocą tak silną, że jest w stanie zesłać twojego ducha powrotem na ziemię, jako widmo, jako zjawa. Tak długo jak po śmierci twoje ambicje nie ustają i przechodzą za Toba, możesz go prosić o ta przysługę. Podobno także zmądrzał i pod okiem młodej Satrnii naprawił woje Zachowie i zrobił się milszy. Zgaduję, że ślepota i wieczna pamięć swoich błędów, oraz świadomość bycia powodem zagłady własnego gatunku robi takie rzeczy wilkowi. Ale kto wie…
— Nikt ich nigdy nie widział, bo kto powraca do żywych nie pamięta śmierci, a kto umarł, nie ma jak nam opowiedzieć.—
—To skąd wiadomo że w ogóle są? —
—Czasem wystarczy uwierzyć.—
END?