poniedziałek, 6 maja 2024

Nowy członek!

Paco - uczeń

Od Wayfarera – "Piórko i kapelusz" cz.1

Południe jak zwykle było ciepłe i egzotyczne. Słodkie owoce karmiły Wayfarera cukrami, a drobne ssaki zapewniały mu źródło białka. Słońce świeciło intensywnie cały czas, oczywiście z wyłączeniem nocy, zapewniając brązowemu basiorowi zastrzyk witaminy D3. Życie w takich okolicach było przyjemne i wypełnione słodyczą, jednak Way nie chciał sobie wyobrażać znoszenia absolutnych upałów odwiedzających to miejsce latem.

Wilki tutaj miały jasne, skąpe futro, były wątłej budowy i mniejszego wzrostu niż średni mieszkaniec rodzinnej watahy. Za to miały większe uszy i poczucie społeczeństwa. Tu nie tylko polowało i jadło się w grupie, tu zwykłe budowanie nor było zajęciem dla całego stada, a nawet pójście na siku odbywało się co najmniej w dwójkach. Wayfarera jednocześnie zachwycał i irytował taki stan rzeczy, bo osobiście wolałby srać bez czyjegoś wzroku na sobie, ale gościnność, z jaką go przyjmowali i otwartość na pojawienie się półczłonka watahy były doprawdy wyjątkowe.

Istniała na tych ziemiach jeszcze jedna rzecz, a raczej osoba, która sprawiała, że pobyt tutaj aż przeciekał magią. Imię jej było Haizea i była prześliczną waderą o pastelowocytrynowym futrze, wąskim ciałku i falowanych włosach sięgających niewiele poniżej żuchwy. Oczywiście ten krótki opis nijak oddaje urodę Haizei, więc przejdźmy może do formy bliższej sercu Wayfarera.

Haizea była o pół głowy niższa od podróżnika, co dla tutejszych wilków było normą. Jej pysk był wąski, długi, zakończony ostrym, małym noskiem o szarej barwie, zupełnie jak wilgotny, miękki kamyczek, a tuż pod nim jawiły się światu zgrabne, powabne usta niemal cały czas wygięte w uśmiech, za który basior przeniósłby każde góry. Przystrajał on świat niczym najpiękniejszy, najdelikatniejszy kwiat, o który trzeba nieustannie dbać, gdyż jest ostatnim przedstawicielem swojego gatunku. Niewysoko nad pyszczkiem patrzyły na świat ciemne, okrągłe oczy, z najżyźniejszą ziemią uwięzioną w ich głębi, gdzie można było sadzić zboża miłości i najszczersze ze szczerych uczuć. W tej glebie nie wyrastały nigdy chwasty nienawiści, a jedynie ukazywały się kwiaty smutku, jeśli Haizeę coś przygnębiło. Jednakże nawet w takich sytuacjach ogród wyglądał cudowniej od boskiego Edenu. Głowę stroił czarny wodospad gęstych loków, układających się wokół twarzy wadery niczym ramka dla muzealnego obrazu. Nie sięgał on zbyt nisko, jedynie trochę poniżej żuchwy, ale pasowało to waderze idealnie, nadając szczupłej twarzy odrobinę objętości. Czerń włosów odbijała promienie słoneczne w ten sam sposób, co robiły to krucze pióra, przez co zauroczony podróżnik był przeświadczony, że Haizea była stworzeniem zesłanym z niebios i choć na nią nie zasługiwał, trafiła właśnie na niego. Smukła sylwetka również była boska, każdy łuk ciała miał idealną krzywiznę, każdy wirek znajdował się w doskonałym miejscu. Sierść może i nie była puszysta, ale za to niesamowicie błyszcząca i zadbana, jakby po waderze spływało płynne złoto w barwie o kilka odcieni intensywniejszej od plażowego piasku. Na wierzch bardzo jasnej cytryny wybijała się prawdziwa biel, gdy tylko słońce trafiło w złoto pod odpowiednim kątem. Łapki poruszały się z kocią gracją, każdy krok leciutki i zwiewny, jakby Haizea ważyła tyle, co dmuchawiec, jej ogon niczym smuga goniąca za gwiazdą podążał za nią w zadziwiająco prostej linii. Duże, zaokrąglone uszka wiecznie były w ruchu, z wyjątkiem gdy wadera rozmawiała ze swoim brązowym kochankiem. Wtedy całkowicie była skupiona na nim, tak jak on nie widział poza nią świata, gdy pojawiała się na horyzoncie.

Tak, Wayfarer był zakochany. Zakopał się w tej miłości ponad uszy i ani myślał się wykopywać. Dopóki miał Haizeę, świat miał dla niego sens.

Spędzali ze sobą wiele nocy, zazwyczaj jednak tylko i wyłącznie dla towarzystwa. Choć oboje zostali celnie zestrzeleni przez Kupida, nie przyszło im do głowy wykonać krok dalej w ich relacji. Było dobrze tak, jak było. Way znikał na niecały rok, wracając jeszcze zanim zaczęła się zima. Haizea zawsze czekała na niego w ich wybranym miejscu, odwiedzając je od pierwszych dni, kiedy czuła, że jej kochanek może lada chwila wrócić. Nikt nie kwestionował ich miłości, nikt nie próbował jej rozbić, nikt im nie przypominał, że przecież widzą się tylko przez kilka miesięcy w roku, więc jaki sens ma ich związek? Wręcz przeciwnie, cała wataha Haizei cieszyła się, że ich wadera w końcu kogoś ma.

Tak było już kilka lat. Już kilka lat para była prawie-że-oficjalnie razem, już kilka lat przez kilka miesięcy w roku spędzali ze sobą każdą minutę, aż nadchodził dzień rozłąki i ze łzami w oczach byli zmuszeni się pożegnać. Haizea próbowała pierwszego roku zatrzymać Wayfarera, ale on wytłumaczył, że czeka na niego rodzina i choć kocha waderę całym swoim sercem, za swoją rodziną również tęskni. Haizea rozumiała. Dlatego tkwili w swojej beznadziejnej sytuacji, z sercami wypełnionymi najmocniejszym ze znanych uczuciem, twierdząc za każdym razem, że tak będzie już zawsze. Że Haizea nigdzie nie odejdzie, z nikim innym się nie spotka, a Wayfarer będzie co roku wracał, nie mając w żadnym innym miejscu kogokolwiek, kogo nazywałby kochankiem.

Jednej zimy jednak w końcu nie wytrzymali. Do czego doszło w norze należącej do wadery, to wiedzieli tylko oni, ale następnego dnia byli jeszcze bardziej do siebie przytuleni niż zazwyczaj. Stare, doświadczone życiem wilki wymieniały porozumiewawcze spojrzenia, w towarzystwie kochanków zachowując się niewinnie. To była najsłodsza zima, jaką Way przeżył i zanim jeszcze opuścił ziemie watahy, zatęsknił za kolejnymi nocami ze swoją waderą.

Przez cały rok myślał o nadchodzących, zimowych miesiącach. Jasne futro śniło mu się po nocach, wywołując w sercu nieznaną wcześniej tęsknotę. Była to tęsknota nie do znajomych od najmłodszych lat terenów i twarzy znanych przez całe życie, a tęsknota do jednej, konkretnej twarzy, którą chciałby spotkać gdziekolwiek, byle była to ona.

Podróż na południe minęła szybko, a może były to większe kroki, które same chciały jak najszybciej dołączyć do tych zgrabnych, kocich, tak obecnie odległych. Gdy na horyzoncie pojawiły się znajome szczyty górskie, serce przyspieszyło bicia. Podróżnik bez zastanowienia pobiegł do miejsca spotkania, które widziało więcej szczerych pocałunków, niż niejedne kościelne ściany. Chciał już zobaczyć ciemne, żyzne oczy, chciał zatopić nos w czarnym wodospadzie.

Spotkał się z pustką.

Było to tak nierealne, że Wayfarer musiał wykonać kilka kółek, opuszczając i wracając na polanę, zanim przekonał się, że to prawda. Haizei nie było w ich miejscu. Nie czekała na niego. Nie dopełniła obietnicy, którą zawsze odnawiali, gdy nadchodził dzień rozłąki. Nie było jej, by pochwyciła zmęczone podróżą łapy i przytuliła do piersi. By użyczyć swojego ramienia ciężkiej głowie. By swoim słodkim, leczącym głosem odgoniła ponure myśli, uraczyła uszy, pocieszyła serce. Nie było jej. Nie było.

Basior jak najszybciej pobiegł do centrum watahy, gdzie zawsze odpoczywało najwięcej wilków. Musiał poznać prawdę, musiał dowiedzieć się, dlaczego obietnica została zerwana. Haizea nie zrezygnowałaby z niego, nie przestałaby go tak nagle, tak nieoczekiwanie kochać, zostawiając w swoim miejscu pustkę. Coś musiało się stać tej podarowanej przez niebiosa bogini i jej wataha z pewnością wiedziała, co to było.

Przywitały go zaskoczone spojrzenia znajomych już wilków.

– Haizea na ciebie nie czekała? – zapytała zaskoczona staruszka, która zawsze pakowała Wayowi małe przekąski na drogę.

– Nie. Czy coś jej się stało? – Podróżnik czuł, jak coraz więcej głazów przygniata jego duszę. Szczególnie wielkie spadły na niego, gdy zobaczył, jak staruszka rozgląda się po swoich towarzyszach zagubionym wzrokiem, jakby była niepewna, co odpowiedzieć.

– Jakby to ująć… – zaczęła. – Zależy, co masz na myśli poprzez „coś”?

– Wypadek, nieszczęście, cokolwiek, co spowodowałoby, że nie była w stanie po mnie przyjść!

Gdyby wilki się pociły, Wafel z pewnością miałby teraz na czole niejedną stróżkę zimnego potu. Nie uważał się za szczególnie religijnego, za dużo zwiedził świata, ale teraz modlił się do każdego znanego mu bóstwa, każdej siły wyższej, żeby był to tylko niefortunny zbieg okoliczności. Haizei coś wypadło, nie zapomniała, nie była w stanie przyjść, choć z całej siły chciała, ale nie grozi to jej życiu. Basior jakoś nigdy wcześniej nie był świadomy, jak bardzo można o kogoś się bać. Rodziną przejmował się w zupełnie inny sposób. Może nigdy nie powinien się zakochiwać.

– No cóż, jeśli „cokolwiek, co spowodowałoby, że nie była w stanie po ciebie przyjść” wlicza się do twojej definicji „czegoś, co jej się stało” – wtrąciła się inna wadera, dużo młodsza – to czuję się zaszczycona poinformować cię, że Haizea urodziła i ma szczeniaki. – Młodsza zwróciła wzrok ku staruszce, potem z powrotem skierowała go na Waya. – Choć szczerze mówiąc, spodziewaliśmy się wszyscy, że będzie czekać jeszcze mocniej, żeby ci o tym sama powiedzieć.

Wśród leżących wilków rozległ się szum plotek. Wiele z nich zmartwiło się zaistniałą sytuacją i wyraziło współczucie względem podróżnika. Ktoś zapytał, czy skoro Haizea nie chce się pokazać Wayowi, to nie znaczy to, że szczeniaki nie są jego. Agresywne syknięcie uciszyło bluźniercę.

– Żartujesz sobie? Paco wygląda zupełnie jak Wayfarer, jakby był jego miniaturową wersją! A Corla wygląda jak świętej pamięci brat Haizei, co jest zaskakującym zbiegiem okoliczności, owszem, ale nie nie do przewidzenia.

Szczeniaki. Paco i Corla. Way miał wrażenie, że zaraz zemdleje, i to nie od gorąca. Jeśli dobrze rozumiał zamieszanie, jakoś w ostatnim czasie stał się tatą, nawet o tym nie wiedząc. Po jego nocy z Haizeą był świadomy, że mogą powstać jakieś owoce, ale z jakiegoś powodu myśl ta nie wypaliła się na stałe. A tu proszę. Dwa szczeniaki. Wayfarer był w takim szoku, że nawet nie podziękował uczynnym wilkom, tylko od razu pobiegł do nory Haizei, gdzie miał nadzieję ją znaleźć.

Już na odległość zobaczył mały, ciemny kształt, przypominający bawiącego się szczeniaka. Zwolnił, by go nie przestraszyć, ale bardzo szybko się przekonał, że o dziwo wcale nie było to potrzebne (albo nie o dziwo, patrząc na to, że Way jako szczeniak był gotowy bić się z niejednym dorosłym wilkiem).

– Hej! Jesteś obcy, czego tu chcesz? – Młoda kulka zjeżyła sierść i pokazała swoje ząbki. Nie był już taki mały, w końcu miał swoje kilka miesięcy i choć nie pomogło mu to w odstraszeniu potencjalnego zagrożenia, Wayfarer mógł uświadomić sobie, jak bardzo tamten wilk miał rację.

Patrzył na miniaturową wersję siebie. Dosłownie. Ten sam kolor futra, te same oczy, te same jasne odbarwienia na pysku i brzuchu. Przypomniał sobie te wszystkie razy, gdy za dzieciaka przyglądał się swojemu odbiciu w wodzie. Właśnie odnosił to samo wrażenie, ten sam szczenięcy zachwyt, jak coś zupełnie innego może być tak podobne do niego samego. Jedyne, czego brakowało temu odbiciu, to żółty kapelusz i wąska, długa grzywka między oczami. Ta kopia miała krótszą grzywkę rosnącą w bok.

Z nory, którą odważny Paco zastawił swoim ciałem, wyjrzała druga mała kulka. Miała futerko w kolorze perły, turkusowe oczka patrzące z ciekawością na zamieszanie i wyrastające powoli ciemne włosy. Nie były tak kruczoczarne jak włosy jej matki, ale wciąż miały ten cudowny, kolorowy blask, który jako jedna z pierwszych cech zawróciła Wayowi w głowie. To musiała być Corla. Gdy wytoczyła się z wyjścia, stawiając nogi jak mały kociak, podróżnik stracił wszelkie resztki wątpliwości, że to dzieci jego i Haizei.

– Cola, nie zbliżaj się do niego! To obcy! – warknął braciszek, zastawiając siostrze drogę.

– Na pewno? – Corla przekręciła główkę. – Wygląda jak ty. Dokładnie tak, jak ty. I ma żółty kapelusz! – Uszczęśliwiona z jakiegoś powodu waderka podeszła bez strachu do dorosłego wilka. Paco nieszczególnie był z tego faktu zadowolony, ale nie miał już jak stanąć między obcym a siostrą bez zbytniego zbliżania się do nieznajomego. Corla odwróciła się na chwilę, by sprzedać mu złośliwy uśmiech, po czym wróciła do rozmowy z dorosłym. – Jesteś naszym tatom?

– Tak… tak myślę? – Wayfarer wyraźnie się zmieszał. – Wyglądacie jak moje dzieci.

– Wayfarer? Czy to ty? – ktoś zapytał z nory, podniecony. Podróżnik od razu rozpoznał właściciela słodkiego głosu.

– Haizea!

Para kochanków związała się w ciasnym, pełnym miłości uścisku, który wyrzucił tęsknotę z ich serc. Więc to tu się schowały delikatne łapki i miękkie ramię. Wafel nie posiadał się z radości i słuchając uderzeń drugiego ogona wiedział, że nie jest w tym uczuciu jedyny. Ciężko było dwóm kochankom rozplątać się z własnych ramion, ale głos brązowego malucha wyrwał ich z przeżywanej właśnie ekstazy.

– To nasz tata?!!

Krzyk z pewnością rozniósł się echem po całej dolinie, którą zamieszkiwała wataha, ale nikt się nim nie przejął. Haizea się zaśmiała, a podróżnik poczuł, jak jego wnętrze rozpływa się na ten boski dźwięk. Wszystkie głazy pokruszyły się razem z uroczym chichotem, spadając z grzbietu basiora i pozwalając mu wreszcie oddychać. Jednak warto było się zakochać.

– Tak, kochanie, to wasz tata. Porzucił swoją rodzinę, by się z nami spotkać, tak jak robił to co roku, zanim wy się pojawiliście – wytłumaczyła Haizea, najlepsza mama pod słońcem. Przynajmniej tak widział ją Way.

– A zostanie?

Corla patrzyła na swojego tatę wzrokiem pełnym nadziei. Wayfarer również pragnąłby zostać i stworzyć z nimi szczęśliwą rodzinę, ale niestety wiedział, jak to na niego wpłynie. Nie był typem, który zostaje. Który osiada w jednym miejscu, zakłada rodzinę i do końca życia pracuje, by zapewnić jej dobrobyt. Niestety nie to leżało w jego naturze i choć nieraz pragnął, by było inaczej, taki był stan rzeczy. Wiedział to aż za dobrze. Nierzadko tęsknił za czymś, czego nigdy nie miał, co nigdy nie było częścią jego i nigdy nie będzie mu dane, ale niezależnie od ilości tej tęsknoty, w jego naturze było odejść. Dlatego nigdy nie zostawał w Watasze Srebrnego Chabra. Dlatego nigdy nie zostawał z Haizeą. Dlatego Haizea podniosła jego ciężar razem z nim i dzielnie weszła w pole pełne cierni, jakim jest wytłumaczenie tej rzeczy dziecku.

– Nie, słońce. Wasz tata jest podróżnikiem i nigdy nie zostaje w jednym miejscu na stałe. Za kilka miesięcy wyruszy w podróż i zobaczymy go dopiero za rok.

– Co? Nie! – W oczach małej Corli zakręciły się łzy. Miała prawo płakać, z pewnością od zawsze pragnęła poznać swojego tatę. A jej tata okazał się szmatą, która przychodzi, rozkochuje w sobie wilki i odchodzi, nie patrząc nawet w tył. Tak czuł się w tym momencie Way. Jak najgorsza szmata.

– Wiem, że jest to przykre, ale nie wolno nam zmieniać natury innych. Jak myślisz, jak czuła by się ryba, gdybyś zamknęła ją w szklanym pudle?

– Źle – wymamrotała waderka, pociągając nosem.

– A jakbyś zamknęła jaskółkę i nie pozwoliła jej odlecieć?

– Też źle.

– Widzisz? Czasem, jeśli kogoś naprawdę kochamy, musimy pozwolić mu podążać za swoją naturą. Nawet, jeśli to nas boli.

Corla wytarła nosek łapką. Było jej przykro, ale postanowiła zacisnąć ząbki i przeboleć tą ciężką sytuację. Wayfarer poczuł nową falę miłości zalewającą jego istnienie, zarówno do troski i wyrozumiałości jego kochanki, jak i do dwójki małych istnień, które może nazywać swoimi biologicznymi dziećmi. Ich dojrzałość emocjonalna z pewnością wynikała z dobrego wychowania, za które odpowiadała Haizea.

– A ja się nie zgadzam, żeby tata odchodził! – zawołał Paco. – A jak chce odejść, to ze mną u boku. – Młody wypiął dumnie pierś, próbując swoją postawą przekonać dwójkę dorosłych, że nie zrezygnuje ze swojego pomysłu. Way na ten pokaz pewności siebie zaśmiał się ciepło.

– Nie sądzę, żeby twoja mama się na to zgodziła.

Haizea szybko przegoniła swojego kochanka na stronę. Zdążyła jeszcze dzieciom powiedzieć, żeby wróciły do nory, bo zbliża się największy upał, po czym zwróciła się do podróżnika.

– Przepraszam, że na ciebie nie czekałam – wyznała, uciekając wzrokiem w dół. Uszy położyły się wzdłuż głowy, ogon podkulił między nogi.

– Hej, nic się nie stało. – Basior pocieszająco trącił nosem jasnofutrą. – Ta dwójka to z pewnością masa roboty.

– Ha, mało powiedziane. Corlę trzeba ciągle pilnować, żeby nie wciskała nosa w nie swoje sprawy, a na Paco trzeba mieć oczy dookoła głowy! Czy ty też ciągle gdzieś uciekałeś, jak byłeś mały? – Zea spojrzała podejrzliwie na podróżnika, który cicho się zaśmiał.

– No ba. Tata po pewnym czasie poddał się z pilnowaniem mnie i mogłem chodzić, gdzie mi się podoba, o ile nie wychodziłem poza granice Srebrnego Chabra, eh. I zazwyczaj miałem mówić, w którą stronę się mniej więcej wybieram, żeby wiedział, gdzie szukać ciała, eh.

Wadera pomachała nerwowo ogonem, co dość wyraźnie poinformowało Waya, że nie spodobał jej się ten żart.

– Paco nie może chodzić, gdzie mu się podoba. Nasze tereny nie są takie bezpieczne – zaczęła cicho. Wafel stwierdził, że lepiej nie przyznawać się, co miało miejsce w WSC. – Tłumaczyłam mu to niejeden raz, ale on nie rozumie. Albo rozumie i celowo robi inaczej, nie wiem, które gorsze.

– Ryba zamknięta w akwarium?

Pytanie wzięło Haizeę z zaskoczenia. Przerwała swój wykład, przekręcając głowę w podobny sposób, co zrobiła to wcześniej Corla, kiedy próbowała zrozumieć, z czym ma do czynienia. Świetliki zrozumienia zapaliły się dopiero po kilku sekundach, które basior cierpliwie przeczekał.

– Tak, masz rację. Zamykam dziką rybę w akwarium. Ale co innego mogę zrobić, kiedy on się wręcz panoszy i ciągle wpada w tarapaty? Jak inaczej mogę go chronić?

– Mogę ja go ze sobą wziąć.

Wayfarer zrobił dokładnie, co powiedział, że zrobi. Już przed południem dwójka identycznych kopii wyruszyła w niedaleką drogę, by mały Paco mógł poznać smak podróży. Haizea przygotowała im manierki z wodą, które Way po kryjomu schował do kapelusza. Dostali również małe paczuszki z przekąskami, które doczekały się tego samego traktowania. Do tego wszystkiego doszedł zakaz odchodzenia za daleko od nory, który jako że był wykonany wyłącznie ze słów niesionych przez powietrze, nie mógł podzielić losu swoich poprzedników, ale w pamięci wyrył się równie dobrze.

Paco dreptał za swoim tatą w zadziwiająco szybkim tempie, którego pozwoliło dorosłemu basiorowi utrzymać zwykły chód, zamiast przystosowany pod szczenięce nogi. Młody nie narzekał, nie prosił o powrót do domu, tylko brnął dzielnie do przodu, czasem nawet wyprzedzając bardziej doświadczonego podróżnika i okazjonalnie zatrzymując się na krótką chwilę, by przyjrzeć się czemuś, co przykuło jego uwagę. Way był naprawdę zaskoczony, jak dobrze szło jego synowi i zastanawiał się, czy za dzieciaka był taki sam. Szybki, pewny siebie, pierwszy na drodze, nieważne, w którą stronę. Tak, chyba był taki sam. Teraz już wiedział, dlaczego Paki w pewnym momencie poddał się z pilnowaniem szczeniaka i jedynie nasłuchiwał, czy coś się nie dzieje.

Paco. Paki. Czy Haizea wiedziała, co robi?

Pakoshika.

Chyba nie wiedziała.

Dorosły przystanął w pół kroku, zaintrygowany kolorowym motylem tańczącym wśród drobnych listków krzewu. Szczenię od razu podłapało i podbiegło bliżej, obserwując tego samego motyla. Stali tak we dwóch, dzieciak między nogami ojca, aż Wayfarer nie zorientował się, że zrobiło się zdecydowanie za cicho wśród drzew i traw. Nie wiedział, czy nie zwrócił wcześniej uwagi, czy zrobiło się cicho dopiero teraz, ale w każdym razie totalna cisza, stojące powietrze i zapach wilgoci w powietrzu rozkazały mu szukać jak najszybciej schronienia. Chwycił szczenię za kark, co spotkało się z bardzo głośnym protestem i rozglądał się za jakąś bezpieczną jamą, sadząc przy okazji duże susy, by zwiększyć prędkość.

Usłyszał z oddali agresywny szum, bardzo dobrze mu znany. Zbyt dobrze. Do licha, trzeba było się pospieszyć.

Pierwsze krople pojawiły się, gdy basior wcisnął swojego synka do szczeliny skalnej, która wyglądała na dobrze osłoniętą. Sam wcisnął się zaraz po nim. Gdy w szczelinie zniknęła końcówka ogona, ściana wody uderzyła w ziemię, atakując i miażdżąc wszystko to, co nie zdążyło się schować. Paco obserwował to zjawisko z fascynacją zmieszaną z odrobiną strachu.

– Łał… – wyszeptał, jego głos ledwo słyszalny w szumie wody. Dużo głośniej zwrócił się do taty. – Skąd wiedziałeś, że zaraz uderzy?

– Zrobiło się cicho. Żadnych ptaków, owadów czy innych małych żyjątek, eh. Powietrze stało w miejscu, nie poruszały się żadne liście i nie było zapachu morza. Za to był bardzo mocny zapach wilgoci. A gdy ulewa była bliżej, dało się słyszeć jej szum, eh.

Szczeniak słuchał wyjaśnień dorosłego z otwartym pyszczkiem. Był zachwycony wiedzą i doświadczeniem, z pewnością będzie pytać o więcej. Cała ta sytuacja zamiast go przerazić, wywołała u niego żądzę więcej. Więcej niebezpieczeństwa. Więcej podróży. Więcej ważnych informacji.

Patrząc w te brązowe, błyszczące oczka, Wayfarer widział siebie. Widział swoje odbicie sprzed wielu lat, kiedy świat był jeszcze jedną wielką zagwozdką. Kiedy to, co znał, kończyło się na określonych granicach i dla niego było to za mało. Szczenię, dla którego każda droga to kierunek, w który musi się udać. Gwiazdy były jedynym miejscem, gdzie nie można było dotrzeć, ale zamiast tego można było marzyć. Jakakolwiek opowieść spoza znanego światka była na wagę złota, pożądana, słuchana z całą intensywnością.

Dla Waya czasy tej ciekawości zdążyły się skończyć, teraz była zwyczajna żądza drogi. Wiedza nie była już tajemniczym owocem, a doświadczeniem, które trzeba było po prostu zdobyć. Świat nie miał granic, był otwarty, gotowy do zwiedzania. Szczenięce pragnienie podróży zostało zastąpione bardziej dojrzałą potrzebą, do której jest się przyzwyczajonym i jest ona oczywista. Może i Wayowi nie świeciły się już tak oczy, jak Paco, ale gdyby teraz ktoś chciał przywiązać dorosłego basiora do jednego miejsca, złamałby go w pół i pokruszył jego duszę na drobny pył. Paco był jeszcze podatny na zmiany. Trzeba było tylko zmienić go w dobrą stronę.

Dwójka przeczekała wielogodzinną ulewę, posilając się zapasami i popijając czystą wodę z manierek. Choć Paco bardzo podobało się oglądanie deszczu, a Wayfarer lubił ciszę, w końcu oboje byli zmęczeni robieniem tego samego i zaczęli ze sobą rozmawiać.

– To twoja pierwsza ulewa? – zapytał starszy, przytulając basiorka do siebie, by przypadkiem nie zasnął na twardej, skalnej ziemi. Wyglądał na zmęczonego.

– Nie. Były gorsze, ale zazwyczaj mama nas ostrzegała i biegliśmy do nory. Nigdy nie wiedziałem, w jaki sposób wie, że zaraz zacznie padać. Teraz już wiem.

– Jestem prawie pewien, że twoja mama akurat po prostu obserwuje chmury. U was dobrze widać, kiedy zacznie padać.

Szczenię przymrużyło podejrzliwie oczy.

– To czemu ty robisz inaczej?

– Bo w miejscach, które odwiedzam, często nie widać nadchodzącej ulewy. Bierze cię znienacka, jeśli nie umiesz jej wyczuć, eh, i jeśli nie zdążysz się schować, kończysz cały mokry, a nawet i podtopiony.

– Podtopiłeś się kiedyś?

– Wiele razy. – Way zaśmiał się w głos. – Zanim nauczyłem się dobrze wyczuwać zawczasu ulewy. A i dzisiaj zdarza się, że jakaś się do mnie podkradnie i mnie zmoczy, choć teraz już nie panikuję, gdy tak się dzieje. Po prostu idę mokry do przodu i uważam na swoje kroki.

– Brzmi nieprzyjemnie, chyba nie chciałbym, żeby mnie jakaś złapała znieznacka – przyznał maluch. Na te słowa jego tata wzruszył ramionami.

– Znienacka. No niestety takie jest życie podróżnika. Spotykamy po drodze ulewy, śnieżyce, zapadają się pod nami mosty, musimy sobie jakoś radzić. Niejeden raz spotkałem kogoś, kto miał krzywo zrośniętą łapę, albo nie miał jej wcale. Podróże to wcale nie prosta sprawa.

– Co to śnieżyca? – Paco nastroszył uszu. Oczywiście, przecież tutaj nie mają czegoś takiego jak śnieg.

– To takie zjawisko podobne do ulewy, ale zamiast deszczu padają bardzo, bardzo zimne, białe, mokre kulki. Są tak zimne, że kłują w oczy, nos i łapki. W ulewie możesz jeszcze spróbować podróżować, ale śnieżycę powinieneś przeczekać, bo możesz zamarznąć na śmierć.

Paco nie wiedział, jak czuje się bardzo, bardzo zimną rzecz ani czym jest zamarzanie, ale mimo to wyraźnie zaniepokoił się, że takie rzeczy istnieją.

– A te kulki pojawiają się tylko, jak jest śpieżyca, czy można je spotkać w formie zwykłego deszczu?

– Śnieżyca. Tak, pojawiają się w formie zwykłego deszczu. Wtedy te kulki są mniejsze, delikatniejsze i mówimy, że pada śnieg.

Mózg młodego zaczął się tak nagrzewać, że Wayfarer prawie widział, jak z uszu leci dym. Choć szczeniak nic nie rozumiał, wciąż próbował pojąć, czym jest śnieg i śnieżyca, i zimne, białe kulki. Jego dedykacja w tym zakresie była naprawdę godna podziwu. W końcu jednak się poddał i bardzo potężnie ziewnął w wyniku zmęczenia.

– Dużo tych rzeczy we świecie. Zabierzesz mnie kiedyś, żebym mógł je zobaczyć? Ale nie śnieg, śnieg brzmi ble.

Cichy, ciepły śmiech wydostał się z ust basiora.

– Jeśli twoja mama się zgodzi.

Zadowolony z odpowiedzi młodzik wtulił się w brązowy bok większej kopii siebie i zamknął oczy. Wkrótce jego oddechy zrobiły się powolne, a głowa zsunęła się z łapek na ziemię. Way patrzył na ten widok z uśmiechem, zastanawiając się, jakim cudem nigdy wcześniej nie czuł potrzeby posiadania własnego potomstwa. Adoptowanie było w porządku, ale patrzenie na pyszczek, który tak bardzo przypominał jego własny, budziło w nim zaskakująco głęboko ukryte emocje. Czy tak wygląda instynkt opiekuńczy?

Paco codziennie podróżował u boku swojego taty, zwiedzając tereny rodzinnej watahy, aż nadszedł dzień rozłąki.

Rodzina bardzo nie potrafiła się rozstać. Przytulali się wciąż na nowo, niby wypowiadali pożegnalne słowa, ale nikt nie odchodził nawet na krok. Było bardzo mokro, bardzo głośno i bardzo smutno. Choć spędzili ze sobą zaledwie kilka miesięcy, stali się niezwykle zżyci, a mimo to Wayfarer wiedział, że nie może tu zostać. Jego serce by tego nie wytrzymało.

– Ja chcę iść z tatą! – Mały, brązowy basiorek wytarł kolejne łzy.

– Jak ty idziesz, to ja też chcę iść! – zawołała Corla, sama nie będąc w lepszym stanie. Jej oczka były czerwone od płaczu, policzki całe wilgotne i miała problemy z oddychaniem. Haizea przytuliła ją do siebie.

– Wiem, kochani, że bardzo chcielibyście towarzyszyć tacie, ale żadne z was nie może. To nie w naturze taty, opiekować się małymi szkrabami podczas jego podróży.

Way ugryzł się w język, zanim wspomniał o dwudziestu czterech problemach, jakie musiał przeprowadzić przez pół kontynentu, by wziąć je do Watahy Srebrnego Chabra i podrzucić młodszemu bratu. To była jedna z tych historii, o których się nie mówi.

– Też będę za wami tęsknić, dzieci. – Głos Wayfarera tkwił jak ostra kula głęboko w gardle, ale basior próbował dzielnie ją przełknąć. – Ale zobaczymy się za niecały rok na tej polance i znowu będziemy się wszyscy razem pięknie bawić. Obiecuję wam.

W końcu udało im się uścisnąć na dobre. Wadera i dwójka szczeniąt machały podróżnikowi na pożegnanie, kiedy ten opuszczał polanę. Nikt nie był w stanie już nic mówić, każdy chciałby, by była już późna jesień, by Way był z powrotem. Sam brązowy basior przyłapał się na takich myślach.

„A może by zostać?” wpadł na pomysł, jednak bardzo szybko został on odrzucony. „Dostaniesz depresji, brachu, eh. Możesz ich kochać całym sercem, ile tylko chcesz, możesz za nimi tęsknić, ile pragniesz, ale jeśli zostaniesz, nie poradzisz sobie. Ja to wiem, ty to wiesz. Wszyscy to wiemy.”

Z głębokim westchnięciem podróżnik przyznał swojemu wewnętrznemu rozsądkowi rację. Nie ważne, jak bardzo kogoś kochał, nigdy nie mógł z tą osobą zostać na zawsze. Takie było przekleństwo włóczykija.

Pierwszy wieczór, pierwszy odpoczynek od początku podróży. Wayfarer wyjął z kapelusza paczuszkę z suszonym mięsem i zabrał się do wyjadania królika. Już przestał myśleć o swojej rodzinie, zarówno tej stworzonej, jak i tej rodzonej, zamiast tego jego myśli cieszyły się tym, co było tu i teraz. Samotność była miła, jeśli ktoś wiedział, jak z takiej samotności korzystać, a tak się zdarzyło, że Wayfarer miał tą umiejętność we krwi. Jeszcze kilka godzin temu przecież płakał, że musi opuszczać swoje rodzone dzieci. Teraz pałaszował suszonego królika, całkowicie spokojny, skupiony na swoim otoczeniu i na sobie.

Gdzieś w krzakach strzeliła gałązka. Way przerwał jedzenie, by nasłuchiwać, co spowodowało ten dźwięk, aż w końcu dosłyszał małe łapki. Były zdecydowanie zbyt małe, by mu jakkolwiek zagrażać, więc wrócił do swojego posiłku bez większego problemu.

A potem kroki pojawiły się bliżej.

I bliżej.

Brązowy basior odwrócił głowę, by stanąć oko w oko z mniejszą wersją siebie. Bardzo umorusaną i nieco zmęczoną, ale nie miał wątpliwości, że widzi całkowicie znajomą twarz. Bez słowa zaprosił swojego syna między nogi i zaczął wylizywać błoto z futra. Pytania zostawi na rano.

„Nie chciałam nic mówić przy Corli, by nie zaczęła narzekać. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Kocham Cię. Haizea.”

List był krótki, ale tłumaczył wszystko, co wydarzyło się wczoraj wieczorem. Haizea pozwoliła swojemu synowi podążyć za Wayfarerem, by dwójka podróżowała przez najbliższy czas razem. Podróżnik miał czas odstawić syna z powrotem pod norę matki, ale nie chciał się tłumaczyć ze swojej decyzji. Postanowił więc zrobić to, co zrobił mało który ojciec w Watasze Srebrnego Chabra i zaopiekował się swoim rodzonym synem. Postanowił zabrać go do swojego domu i dać mu wybór, czy chce wrócić do watahy, w której się urodził, czy chce zostać, czy chce podróżować na własną łapę. Decyzja będzie jego, jak przyjdzie czas, żeby ją podjąć. Na razie Way spełni życzenie Haizei i zaopiekuje się Paco. Koniec końców to jego syn, czyż nie?

Lekcja 1: pod górkę nie kombinuj jak koń

Podróż zaczęła się miło, wyglądała identycznie do tych, które miały miejsce na terenie watahy Haizei. A potem zaczęło robić się pod górkę. Dosłownie i w przenośni.

Młody narzekał, że muszą pokonywać strasznie dużo gór i ciągle pytał, kiedy się skończą. Próbował cieszyć się naturą, naprawdę próbował i Wayfarer to widział, ale ciężko zostać pozytywnym, gdy trzeba skakać po skałach, które twój opiekun pokonywał jednym krokiem. Od strony Waya problem natomiast wyglądał tak, że zwyczajnie nie znał innej, bardziej dostosowanej pod szczenięce nogi drogi, a bardzo chętnie by z niej skorzystał, chociażby po to, by nie słuchać już więcej tych wszystkich narzekań. Nagle bycie ojcem przestało być takie przyjemne.

Na szczęście życie postanowiło wziąć naukę Paco w swoje własne łapy i wykorzystało w tym celu jedną z najbardziej stromych gór, jaką rodzinka musiała pokonać.

Paco dalej stękał, że nie miał ochoty już iść, że chce odpocząć, że dlaczego tak pędzą, aż wpadł na wyśmienity pomysł. Wayfarer nie wiedział, jaki to jest pomysł, bo szedł przodem i nie obserwował cały czas syna. Pytał jedynie co minutę, czy idzie i nie wykonywał kroku, dopóki nie dostał potwierdzającej odpowiedzi.

Dlatego nie spodziewał się, kiedy małe, ostre ząbki zatopiły mu się w ogon. Gdyby wiedział, co planuje ten urwis, z pewnością zacisnąłby zęby i pozwolił mu się tak wspinać, ale to było zbyt nagłe i zbyt bolesne, by to wytrzymać. Basior wygiął się, kopnął tylnymi nogami, a gdy usłyszał spadający w dół miękki przedmiot, odwrócił się na dwóch łapach i na moment stanął jak wryty.

Brązowa kulka staczała się po kamienistym zboczu, skomląc przy każdym uderzeniu o kamień. Był to moment, w którym podróżnik poznał, jak szybko i jak zgrabnie potrafi zbiec po niebezpiecznie stromym zboczu, jak celnie potrafi chwycić kłębek futra i jak gwałtownie potrafi zatrzymać się na skałach, nie tracąc przy żadnej z tych czynności równowagi ani świadomości otoczenia. W tym momencie poczuł się jak superwilk, choć z pewnością był to jedynie zastrzyk adrenaliny.

Gdy dostali się na bezpieczną półkę skalną (dostali, czyli Way niósł Paco w zębach), nie obyło się bez reprymendy.

– Nigdy więcej tak nie rób, rozumiesz?! – podróżnik podniósł głos. – Jeśli chcesz mnie chwycić, najpierw mi powiedz, bo ja nie wiem, czy to ty, czy jakieś agresywne stworzenie! Chociaż w twoim przypadku drugie się nie wyklucza…

Prychnął, powodując, że Paco skulił się jeszcze bardziej. Nie miał czasu ani ochotę się z tym męczyć. Kurwa, prawie stracił swojego syna przez jakiś głupi pomysł, który wyjątkowo nie był jego. Wayfarer poprzysiągł sobie, że gdy zejdą z drugiej strony, wyjątkowo zmieni trasę, żeby trzymać się jak najbardziej płaskiej ścieżki, nawet jeśli ich podróż na tereny Srebrnego Chabra miałaby zająć o miesiąc dłużej. Cholera, nie będzie ryzykował czyjegoś życia.

– Przepraszam – usłyszał za sobą piskliwy głosik. Odwrócił się, by zobaczyć wciąż skulonego Paco, wylizującego sobie rany.

Dzieci są delikatne.

Podróżnik pomógł swojemu synowi się wylizać, zanim dwójka ruszyła w dalszą trasę. Teraz Paco dreptał przed nim i miał absolutny zakaz schodzenia mu z oczu.

Paco?

niedziela, 5 maja 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Mimo niechęci”, cz. 1.12

Nastroszone pióra na mojej szyi zadrżały od lekkiego podmuchu wiatru. Szum mojego oddechu zagłuszał czyjeś kroki. Gdy zatrzymałem powietrze w płucach, by zlokalizować ich źródło, ustały raptownie. Kolejny wdech i kolejne kroki. Tym razem pośpieszne, gotowe zatrzymać się, gdy tylko zapadnie demaskujący bezgłos. I coraz donośniejsze.
Na sztywnych nogach, powoli obracam się wokół własnej osi, przebiegając wzrokiem po zakamarkach gęstej roślinności porastającej dróżkę z obu stron. Z przodu i z tyłu nie ma nikogo. Przez chwilę nie słyszę niczego oprócz własnego oddechu i narastającego bicia serca. Być może powinienem zawołać i zapytać, kto nadchodzi, a raczej skrada się ku mnie. Ale obawiam się wydobyć z siebie głos, by hałasem nie ośmielić zagrożenia. Zamiast tego zamieram w zupełnej ciszy i nasłuchuję. Mój oddech przyspiesza przewrotnie, a nieposłuszne tony serca zagłuszają każdy leśny szelest. Rozglądam się uważnie, jeszcze raz próbując dostrzec, do kogo mogły należeć kroki; gałęzie drzew, jakby poruszone moim ruchem, zaczynają falować i szumieć przy tym nachalnie. Kulę się, a pióra na moim karku jeszcze bardziej jeżą się dla równowagi.
Gdy w gęstwinie wreszcie widzę ruch, fala gorąca uderza mi do głowy. Próbuję wycofać się, ale moje nogi przyrastają do ziemi. Muskularna sylwetka, pokryta bordową sierścią, dynamicznie zmierza w moim kierunku. Z jednej strony tak dobrze znana, z drugiej sprawiająca wrażenie zupełnie obcej. Pysk wilka jest szeroko otwarty, a zęby powykrzywiane na wszystkie strony; oczy zieją pustką.
Nogi uginają się pode mną, gdy koszmarna postać staje przede mną, a lepki jęzor wysuwa się z paszczy i ociera o rząd powykoślawianych kłów.
- Czego chcesz?
- Chcesz wiedzieć kim jestem? Przeszłością, od której nie uciekniesz. - Kły wyszczerzają się w pogardliwym uśmiechu.
- Wiem, kim jesteś. - Mój oddech przyspiesza. W wyschniętym gardle coś ścisnęło i zadrapało. - Wiem.
Dreszcze otrzeźwiły mnie jak ulewny deszcz z oberwanej nagle chmury. Las wokół mnie pociemniał, drzewa znieruchomiały. Rozejrzałem się, by upewnić, że postać zniknęła, choć rozsądek nakazywał wierzyć, że ani przez chwilę nie było jej w pobliżu. Dlaczego ciągle nasłuchiwałem kroków?
Ścieżka prowadziła mnie dalej, na północ. Wlokąc się naprzód, odetchnąłem nieprzyjaznym powietrzem mroźnego poranka. Wbiłem wzrok w drogę przed sobą, starając się nie myśleć, czy wspomnienie, czy obecne otoczenie zdawało mi się bardziej rzeczywiste; ani dlaczego czułem, jakbym nadal śnił, choć pamiętałem wyraźnie moment przebudzenia. Każdy trzask gałązki mógł być stąpaniem widma. Każdy powiew wiatru mógł przynieść kolejne jego słowa. Las był przecież identyczny. Nie, wszystko tak diametralnie się zmieniło. Nogi naprawdę zaczęły dotykać ziemi, a poranny mrozek osiadał na piórach i ściskał położone pod nimi tkanki. Trząsłem się, bo na to tylko miałem siłę, by trochę się ogrzać. Chyba jednak w pewnym sensie jeszcze nie do końca się obudziłem.
Lecz jaskinia medyczna była zbyt rzeczywista, bym mógł ją wyśnić. Wyrosła wśród drzew, potężna jak zawsze, oświetlona świecami, zapalonymi przez skrupulatne łapy Delty. Nieporuszona siłą wyobraźni czy złud ani o centymetr. Przyciszone rozmowy pacjentów ożywiały ją powoli, jak co dzień.
- Dzień dobry. Jest Wrona?
- Tam. - Medyk machnął głową w stronę ginącego w mroku pomieszczenia w głębi jaskini. Wahanie myśli nie powstrzymało ciała przed niemrawym podążeniem za jego wskazówką. - Chwila, chwila, ptaku!
- Delta, daj mi do diabła spokój. Chociaż dziś.
- O nie. - Mały basior zagrodził mi drogę. Zesztywniałem, wkłuwając podenerwowany wzrok w jego zadartą do góry głowę. Absolutnie nie przeszkadzało mu, że patrzy na mnie z dołu. I tak był wszechmocnym duchem tego miejsca. - Myślisz, że tak bez zaproszenia możesz sobie wtargnąć na salę chorych?
- Tak myślę.
- Wrona nie chce nikogo widzieć. Więc...
- To szkoda. - Ominąłem go w dwóch krokach.
- A ty po coś przylazł?! - Jej powitanie było więcej, niż chłodne. Skrycie ściągnąłem brwi.
Wtedy na mojej nodze kłapnęły czyjeś kły. Nie ostrzegawczo, a z całej siły. W jednej chwili wszystkie wnętrzności podeszły mi do gardła, a krew opuściła mózg i tłumną falą wybrała się na pielgrzymkę do serca. Poczułem, że kość lada moment trzaśnie. Gdyby nie zaciśnięte z bólu szczęki, przekleństwem pobudziłbym wszystkich pacjentów śpiących na sali; zebrałem jednak wszystkie siły, aby nie krzyknąć z bólu i zastygłem jak słup soli. W nietaktownym pysku rozpoznałem Puchacza.
- Czy on ma wyjść? - zapytał mały wilk, stając tuż obok mnie, daleko za granicami mitycznej strefy osobistej. Uścisk nie zwalniał mojej kończyny. Wilczyca zmierzyła mnie pełnym odrazy wzrokiem.
- Po co przyszedłeś?
- Kiedy... - wysyczałem. - Wracasz do domu?
- Po moim trupie.
Delta westchnął ciężko.
- Puść go, Puchaczu. Gołąbeczki muszą sobie pogruchać. Tylko mnie, Wrona, więcej o nic nie proś.
Mały i większy wilk oddalili się w atmosferze niemego krytycyzmu. Odniósłszy połowiczne zwycięstwo, ale z koniecznością spędzenia reszty rozmowy na jednej nodze, drugą, ścierpniętą i obolałą, trzymając nad ziemią, kiwnąłem się lekko i wróciłem do powodu swoich odwiedzin.
- Mówię poważnie. Proszę. O co się gniewasz?
- Nie chcę z tobą gadać - warknęła. 
- Zniknęłaś. Martwiliśmy się.
- Niby dlaczego?
Sam nie byłem przekonany. Scenariusz, w którym wszystko było z nią w porządku przez cały czas był bardziej możliwy, niż szansa, że pożarł ją tygrys lub inny drapieżnik. Mogła ewentualnie spaść ze skały, wdać się w morderczą bójkę czy też utopić, ale nawet kumulacja szans nie przerastałaby prawdopodobieństwa całkiem niewinnej, Wroniej nieprzewidywalności. 
A mimo to, coś kłuło mnie między żebrami na myśl o jej ostatnich przygodach.
- Przepraszam cię za moje nerwy. Wracaj do domu, jest też twój. Jak chcesz to pozamieniamy jakoś posłania, żebyś miała większą swobodę i więcej miejsca. Możemy się tak umówić?
- Mieszkać z wami na jednej polanie? Nigdy w życiu - rzuciła przez zaciśnięte zęby. - Jak tylko się zbiorę, to pójdę do sekretarza, żeby mi znalazł jakiś przytulny kąt w WWN. Żebym nie musiała więcej na was patrzeć!
- Wrona... Weź się uspokój - powiedziałem, choć, przyznam szczerze, sam nerwowo machnąłem ogonem. Brakowało mi cierpliwości dla jej dziecinnego uporu. - Chociaż porozmawiajmy.
- Wynoś się! - Wilczyca odwróciła się do mnie swoim wystającym kręgosłupem i z pomrukiem umościła na sienniku. Bezsilnie zacisnąłem powieki i poczułem pod nimi piekący napływ wilgoci. Serce uderzyło mocniej, jakby chciało zaalarmować mnie, a może nawet zganić za bezzasadną impulsywność.
- Dobrze. W takim razie wspomnę sekretarzowi, że przyjdziesz ze sprawą.
- Nawet mi się nie waż. Nie jestem szczeniakiem! Sama dam sobie radę!
Westchnąłem.
- A mogę cokolwiek dla ciebie zrobić?
- Ta. Zgiń, przepadnij i niech cię diabli. Amen.
Przepadłem więc, bo nie był to zbyt dobry dzień, by ginąć.
Na odległym od całego życia watahy południu, cichość płynęła od ziemi martwą falą. Wciągała zmęczone zmysły i zapraszała do pozostania z nią na dłużej. Wszystko, co kryło się pod spodem, było nieruchome, uśpione. Każde nasionko spało. Każdy zalążek drobniusieńkiego listeczka dostojnej jabłoni, zwinięty w kłębuszek, oddychał swoim nieuchwytnym tchnieniem.
Usiadłem przygarbiony na zmarzniętym piasku. Przyglądałem się ziemi, która wyglądała na martwą, tak jakby już zaraz miały wychylić się spod niej pierwsze pędy młodych jabłoni. Choć było jeszcze stanowczo za wcześnie, wcale nie widziało mi się zmieniać tego stanu rzeczy. Mógłbym tak zostać do kolejnego poranka. Wtopić się w ziemię i drzewa, przestać myśleć i wsłuchać w las, jak łodyżka mchu lub kawałek topolowej kory. Przyszedłem właściwie tylko, aby sprawdzić, czy z naszą małą świątynią wszystko w porządku. Miejsce wciąż spało. Tylko wiatr zawiał znad stepowych równin; chyba przeniknął mnie na wskroś, bo drżenie w jednej chwili znów owładnęło moim ciałem. Może jakaś część mnie wciąż jeszcze spała.
Przysunąłem do gruntu pazury jednej z nóg, ale od razu je cofnąłem. Trochę obawiałem się zrobienia czegoś głupiego. Wreszcie jednak przemogłem się i jeden z pazurów dotknął ziemi. Zadrapał ją lekko, potem trochę mocniej. Rozgrzebałem ją delikatnie, mniej więcej w miejscach, gdzie spoczywały nasionka. Na tyle, by trochę ją spulchnić, lecz nie na tyle, by rozkopać. Dla spokojności zrobiłem to w połowie dołków, drugą połowę zostawiając nietkniętą.
Dość niechętnie zebrałem się do dalszej drogi. Przyszło mi do głowy, że Agrest ma rację, a ja potrzebuję więcej odpoczynku, niż go sobie dostarczam. A potem bezrefleksyjnie wstałem i poszedłem dalej na południe, nie zatrzymując się nad tą myślą. Tyle jeszcze było do zrobienia. Tak dużo dla kogoś, kto chciał być przynajmniej w trzech miejscach jednocześnie, a miał tylko jedną cielesną powłokę.
Dwaj strażnicy, trwający u wrót do jaskini sekretarza, zajęci cichą rozmową, wpuścili mnie bez mrugnięcia okiem. Powolutku, lecz konsekwentnie stawałem się dla nich tym, czym najkorzystniej na moim stanowisku było być dla strażników: powietrzem. Któż teraz powie, że bycie nikim nie może być zaszczytem? Kto inny może wchodzić dokąd chce i z zasady nie tłumaczy się, co tam robi?
- Och. - Sekretarz uśmiechnął się łagodnie i stuknął brzegiem pliczku kartek o kamienną ławę. Zdawało się, że w jego oczach mignęło zaskoczenie. - Na zebranie jeszcze za wcześnie. To dopiero pojutrze.
- Przyszedłem porozmawiać. - Szybko wziąłem głębszy wdech.
- Akurat... - Zerknął na swoje dokumenty przelotnym, lecz nieśpiesznym spojrzeniem. Położył je przed sobą, nieco z boku. - Zresztą czego się nie robi dla rzecznika tak zacnej watahy. Zamieniam się w słuch.
- Jakie macie plany co do WSC? - zapytałem, siadając nieopodal niego.
- A jak myślicie, towarzyszu? - odpowiedział pytaniem, nie spuszczając ze mnie wzroku. - Mam jakieś?
- Trudno uwierzyć, by było inaczej.
- Nie zdobyłem tej krainy. Dostałem ją w spadku. Chciałbym, żeby rozwijała się, tak jak całe nasze ziemie. - Zrobił krótką pauzę, choć nie wiem, czy bardziej dla siebie, czy dla mnie. - Możecie być spokojni, wasz dom jest w dobrych łapach. - Odezwał się nagle przyjaźnie i nadspodziewanie lekko. W jego głosie odezwała się dobrotliwość przesiana delikatnym politowaniem, na które nie byłem przygotowany. Ów wilk, zawsze perfekcyjnie wyważony, kalkulujący każde słowo, podczas tej rozmowy w cztery oczy pozwolił sobie na coś krztynę innego. Dlaczego? A może to tylko oszukiwały mnie własne zmysły, a zmęczony umysł zapomniał, że nie jest w najlepszej formie i próbował, jak zwykle, interpretować i analizować niekoniecznie istotne szczegóły?
- Nie pytam o to - odparłem bardziej stanowczo.
- Szczerze życzyłbym sobie, byście w końcu mi zaufali. I przyjęli do wiadomości, że znacie wszystkie moje plany, gdy jakieś się pojawiają. Taka wasza rola, towarzyszu Szkliwo.
- Po prostu doskonale wiem, że układacie przede wszystkim plany wieloletnie. Zaprzeczanie temu nie wzbudza mojego zaufania, to prawda - zniżyłem głos. Żadne słowo nie było w stanie zmazać z jego pyska enigmatycznego uśmiechu.
- Macie przecież swój udział w naszym najbardziej długodystansowym planie związanym z rolnictwem. Chodzicie na zebrania i wszystko słyszycie na bieżąco.
- To, co dzieje się na zebraniach, to ułamek planów, a jeszcze mniejszy ułamek decyzji, które są podejmowane - stwierdziłem i umilkłem, dając mu czas na reakcję.
- Ciągniecie mnie za język. Nieładnie.
- Pytam o to, co mnie interesuje. Nie widzę w tym niczego niestosownego.
- Wiecie, jak to u nas w WWN wygląda, prawda? Nasze stowarzyszenie łączy moich najbliższych doradców. Nie mam bliższych - powtórzył z rozmysłem. - Uczestniczycie w tym wszystkim, nie zatajamy przed wami ani słowa. Prosicie o wiele. Czy nie macie wrażenia, że o zbyt wiele w obecnej sytuacji?
- Liczy się dla mnie, że jest o co prosić.
- Źle się wyraziłem. - Ableharbin westchnął bezgłośnie. - Byłbym nierozważny, gdybym dokładał wam teraz rozterek. Nie sposób nie zaniepokoić się waszym stanem, towarzyszu.
Tym razem się nie przesłyszałem. Mógłby równie dobrze nazwać mnie wariatem. Czy jednak nie była to tylko próba wyrwania się spod nacisku, argumentem, któremu nie wypadało się sprzeciwić?
Myślał, że naprawdę tego nie zrobię?
- Przyszedłem porozmawiać o czym innym. Moimi osobistymi sprawami nie musicie chyba zaprzątać sobie głowy.
- Nie, jeśli wyglądałoby na to, że wszystko jest w porządku. Ale obowiązkiem pracodawcy jest dbać o dobrostan podwładnych. Kto inny to zrobi, jeśli sami nie zważają na swoje zdrowie? - Chwilę ciszy wykorzystał lepiej niż ja, bo zanim zdążyłem odpowiedzieć, zapytał nagle: - A wy nie u Agresta? Wczoraj też was tam nie zastałem.
- Mam wolne. Nie samą pracą się żyje.
- Mówicie to, a zamiast u alfy, siedzicie tutaj - zauważył wesoło. - Doceniam wasze poświęcenie służbie, ale jeśli Agrest dał wam wolne, ja nie mogę być gorszy. Nie wnikam w przyczynę. Czy tydzień wystarczy?
- Rozumiem, że mam to wziąć za wasze milczenie? - zapytałem szorstko. Basior nie odpowiedział. - Jasne. Jeden dzień - mruknąłem. - Tyle wolnego mi zostało u alfy.
- Dość skąpo, lecz nie mi o tym decydować.
- Tyle zupełnie wystarczy. Na kolejne zebranie rad bym jednak wpaść. Bywajcie, towarzyszu sekretarzu.
Miałem ochotę zabrać mu wodzowski uśmiech, którym mi odpowiedział, i niezwłocznie utopić go w słonym morzu. Ale świat straciłby wtedy zbyt wiele.
Zapach spalenizny wgryzł się w moją krtań; fuknąłem aby jak najszybciej się od niego uwolnić. Wraz z każdym kolejnym oddechem był jednak bardziej natarczywy. Przyspieszyłem kroku i rozejrzałem się, szukając wzrokiem choć śladów dymu, albo, co gorsza, płomieni. Mimo ich pozornej nieobecności, sygnały, które do mnie docierały, jasno i wyraźnie wskazywały na pożar toczący jakąś część lasu. Byłem już całkiem niedaleko domu. Fakt ten zaniepokoił mnie jeszcze bardziej.
Rozłożyłem skrzydła na pełną rozpiętość, już szykując się do lotu, gotów sprawdzić z góry, czy przypadkiem nie zobaczę gdzieś w leśnej gęstwinie charakterystycznego wyszarzenia. Wtedy właśnie ostatnie pióra, na samych ich końcach po obu stronach, zawadziły o otaczające ścieżkę chaszcze. Zamarłem.
Znałem tę drogę, chodziłem nią często. Tak przestronna, zwłaszcza w zimie, umożliwiała swobodne wzbicie się w powietrze. Tymczasem nagie gałązki chwyciły mnie za lotki, jakby chciały powyrywać je z kończyn. Wzdrygnąłem się, machając już nie by polecieć, lecz by utorować sobie drogę wśród roślin. Z każdą sekundą były trochę bliżej, a nad moją głową zamykał się dach splątanych koron. Szybko zasłonił niebo. Oswobodziwszy skrzydła, przycisnąłem je do tułowia i opatulony jesionką ruszyłem pieszo, nienaturalnie, lecz skutecznie pochylony, unikając zetknięcia z gałęziami.
Cień wilka, snujący się pomiędzy sosnami, skłonił mnie do przystanięcia. Gdy to zrobiłem, swąd dał się odczuć ze zdwojoną siłą. Oczy zaczęły mi łzawić, a kiedy zmrużyłem je, by ulżyć im choć na chwilę, wreszcie dostrzegłem niewyraźną chmurę dymu; na wprost, przed sobą.
- Kim jesteś? - zapytałem, obserwując ciemną sylwetkę, która przechadzała się, to w jedną, to w drugą stronę. Zwierzę popatrzyło na mnie i straciłem wątpliwości: nie miałem przed sobą żywego zwierzęcia, a upiora. Nie odpowiedział, za to dym wokół niego stawał się coraz gęstszy. Niespokojnie machnąłem ogonem. Biorąc pod uwagę, co stało na mojej drodze, obawiałem się iść dalej, ale mocno czułem, że powinienem. Im bliżej do domu, tym bliżej znajdowało się źródło pożaru.
Zrobiłem niepewny krok w stronę wilka. Wbił we mnie pusty wzrok.
I skoczył. Poczułem każdy mięsień naprężający każde, pojedyncze piórko, jakby ktoś wystrzelił prosto we mnie całą kaskadę igieł. W samoobronie zamachnąłem się skrzydłem i chyba trafiłem, nie dane mi było jednak iść za ciosem. Upiór z furią ponowił atak. Poczułem tylko uderzenie, za którym nie zdążył podążyć prawdziwy ból; w jednej chwili wszystkie moje zmysły zgasły.
Gdy otworzyłem oczy, jedynym o czym pomyślałem było, że musiały zamknąć się same; być może pod wpływem owej namiastki bólu lub po prostu strachu. Na szczęście znów stałem na szerokiej ścieżce, a szareńkie od chmur promienie słoneczne oświetlały każde ziarenko piasku leżące u moich stóp. Odetchnąłem, szukając w powietrzu woni spalenizny. Nie czułem jej już. Właściwie nic nie czułem. Trochę natomiast kręciło mi się w głowie i przez tę niewygodę żadna myśl nie chciała zostać w niej na dłużej. Chwilę zajęło mi zebranie chociaż ich pęczka, aby mieć z czym pójść dalej. Uniosłem jedno skrzydło i wyciągnąłem je daleko przed siebie, by dotknąć gałęzi jałowca. Tak jak się spodziewałem, przestrzeni wokół znów było wiele. Rośliny stały nieruchomo, każda na swoim miejscu, i były zupełnie niezainteresowane polowaniem na rublię w jesionce. Tylko na sosnowej gałązce, gdzieś w górze, kołysał się kos i śpiewał jakąś zaczepną piosenkę ze swojego stałego repertuaru. Wgapiłem się w niego jak pijany.
Polana powitała mnie swoim zwykłym, sennym spokojem. Kawka wylegiwała się w trawie i można byłoby pomyśleć, że śpi, gdyby nie jej uszy, które czujnie nasłuchiwały mojego powrotu.
Cóż wspaniałego jest we wspólnych spacerach, że zyskały taką rzeszę zwolenników? „Chodźmy na spacer”. Czy ktoś z nas kiedyś tego nie słyszał? Spacerują ze sobą przyjaciele, rodzina, wybrankowie, wspólnicy, sąsiedzi, pewnie i wrogowie. A niekiedy nawet zupełnie przypadkowi przechodnie, którzy wpadają na pomysł, by umilić sobie czas rozmową. Chyba o tę rozmowę tu chodzi. Nie licząc wyjątków, takich, jak na przykład sekretarz WWN, spacerowicze nie podejmują zazwyczaj szczególnie istotnych tematów, które rzeczywiście należy omówić. Ot, idą i ględzą, i spędzają czas. Prawie na pewno ani się wtedy porządnie nie odpocznie, ani nie wymyśli niczego przełomowego. A tak wiele istotnych myśli zniknie, zagłuszonych przez bezmyślną paplaninę.
- Szkliwo, naprawdę znasz tego wilka? Czy tylko o nim słyszałeś?
„Ach. Cóż za ponura ironia. Czy moje słowa są tu konieczne?”, przeszło mi przez myśl. „Na pewno nie da się bez nich obejść?”.
- Mówiłem, że wiem kim jest. Nie znam go, skąd miałbym go znać?
- Nie wiem.
- Admirał uczył się u niego w młodości - rozwinąłem w poczuciu obowiązku. - A potem... długo razem pracowali. Jeszcze w czasie wojny.
- I nigdy się wtedy nie spotkaliście?
- Czemu tak wypytujesz?
- Chcę wiedzieć - odrzekła ze zniecierpliwieniem. - Mam go zaraz prosić o pomoc.
- Zaufaj mi trochę, co? - mruknąłem, za wszelką cenę chcąc móc wreszcie umilknąć. Mój ton dał o tym znać chyba wyraźniej, niż zamierzałem. Wilczyca zacisnęła wargi. - Zaraz będziemy na miejscu - powiadomiłem. Tymczasem teren wokół wznosił się i opadał, tworząc gładkie pagórki, a leśna ścieżka prowadziła nas coraz niżej. W końcu stanęliśmy u wejścia do piaskowego wąwozu.
- Witam. - Głos suchy zupełnie jak gardło, z którego się wydostał, odbił się od żółtych, kruchych ścian. Stanął przed nami chudy jegomość o wyblakłej sierści i nieco sztywnych ruchach. Czas odcisnął na jego ciele swoje unikalne piętno. Domownik zmierzył nas znużonym spojrzeniem, czekając aż wyjawimy powód wizyty. Chrząknąłem, lecz zanim zdążyłem się odezwać, uprzedził mnie. - Co u Admirała?
- Zmarł - odparłem tym razem bez wcześniejszego zastanowienia. Dopiero gdy stwierdzenie wybrzmiało, naszły mnie wątpliwości, czy na pewno to dobry początek wieści na temat starego przyjaciela.
- Doprawdy? Co za historia. Pozwólcie mi zgadnąć: sam jest sobie winien.
- Tak... Poniekąd tak. - Coś zazgrzytało pomiędzy ząbkami trybików w mojej głowie.
- Oczywiście wataha, w której nie cieszył się powszechną sympatią, nie może powiedzieć niczego innego.
Byłem prawie pewien, że nie powinienem dyskutować o tym z osobnikiem, którego właściwie nie znałem. Z powodzeniem powstrzymałem niewinną chęć odbicia piłeczki, by przeskoczyć na kwestię, która sprowadzała nas w progi Achpila.
- To Kawka. - Imię musiało mu wystarczyć. Jeśli był osobnikiem dostatecznie zaufanym, sam połączył je z terminem „córka Admirała”. Nawet jeśli nie, wiele nie tracił. - Przychodzimy w sprawie, w której metody naszej jaskini medycznej nie są w stanie pomóc.
- Tak, słucham. - Nacisnął delikatnie.
- Niepłodność - oświadczyła wadera. Oczy basiora błysnęły przelotnie.
- Medyk to zdiagnozował?
- Tak, bez cienia wątpliwości. - Zniżyła głos. - Czynnik ojca jest wykluczony.
- Co to znaczy?
- Że... To ze mną jest jakiś kłopot. 
- Eeech. - Stęknął, ostentacyjnie wykrzywiając pysk. Miałem wrażenie, że jego wychudłe łapy zaraz zaczną trzeszczeć, gdy odwrócił się powoli i podreptał w głąb swojego lokum. - Nie lubię tego określenia.
- Że ojców było... kilku - uzupełniła spolegliwie i nieśmiało ruszyła za nim.
- Czy któryś z nich był sprawdzonym dawcą nasienia?
- Czy miał już potomstwo? - dopytała. - Nic mi o tym nie wiadomo.
- Więc mogłaś mieć pecha. Ale to mało prawdopodobne. Kiedy ostatnia cieczka? Czy cykle były regularne?
- Musiałabym policzyć. - Kawka zafrasowała się.
- No to policzyć i wracać. Pamiętajcie, że do specjalisty od rozrodu przychodzi się lepiej przygotowanym, niż na rozmowy z prezesem partii.
- Zaraz to zrobię.
- Muszę wiedzieć też, kiedy spodziewasz się następnej.
- Właśnie rzecz w tym, że całkiem niedługo.
Wilczyca wyruszyła na spotkanie sam na sam ze swoimi myślami, a gospodarz rozsiadł się wygodnie na legowisku z bardzo starej słomy rozrzuconej pod ścianą i, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z naszej wizyty, przymknął oczy, szykując się do drzemki. Choć nie miałem pojęcia, czy zawsze tak właśnie miewał w zwyczaju obsługiwać swoich pacjentów, odruchowo zadałem sobie pytanie, czy odpowiedzią na pozostałe pytania, które cisnęły mi się do głowy, mogła być starość.
Dopóki trwał względny spokój, zacząłem rozglądać się po domostwie. Wbrew pierwszym pozorom, które spadały na gościa po zawitaniu do siedziby Achpila, miejsce było pełne najróżniejszych, mniej lub bardziej tajemniczych, lecz bez wątpienia użytecznych narzędzi, sprzętów i sprzęcików. Wszystko to powpychane było pod korzenie drzew wystające ze skał, albo pochowane w przykrytych suchą trawą dołkach i ściennych skrytkach. Nieopodal legowiska basiora stało kilka blaszanych wiader, powkładanych jedno w drugie. Kubeł u szczytu do połowy wypełniony był piaskiem.
Moje oczy wodziły po narzędziach, czasem błyszczących, czasem nadrdzewiałych. Umiałem nazwać tylko niektóre. W pewnej chwili zatrzymałem wzrok na sześciennym, stosunkowo dużym przedmiocie, owiniętym podartą szmatką. Był za ciężki i za szeroki, aby zmieścić się za jednym z korzeni, leżał więc w dołku, oparty na kilku kamieniach, które prawdopodobnie miały chronić go przed wilgocią.
- Na co tak patrzysz? - Nagle dobiegł mnie ochrypły głos Achpila. Zdałem sobie sprawę, że basior przygląda mi się jednym, uchylonym do połowy okiem. - Tak cię ciekawi ludzka elektronika? I tak nie działa od lat. Jeśli chcesz, proszę, dotknij - oznajmił łaskawie, na co pośpiesznie pokręciłem głową.
- Nie, nie trzeba. - I żeby podkreślić to jeszcze dobitniej, odsunąłem się o krok.
- Samym pomacaniem nic nie zepsujesz - burknął. - Tobie to też nic złego nie zrobi. To umie tylko świecić.
- Daruję sobie. Nie ufam ludzkim narzędziom tego rodzaju. - Zmusiłem się do lekkiego uśmiechu.
- Barbarzyńcy. - Basior znowu przymknął oko.

Cdn.

sobota, 4 maja 2024

Od Tii - "Medyk" cz.4

Nogi Tii same prowadziły ją do ukochanego domu. Mknęła szybko przez zaspy, przeskakiwała wystające kamienie, a jej myśli owijały się tylko i wyłącznie wokół czasu, jaki spędzi z rodziną. Tęskniła za nią, i to tak cholernie za nią tęskniła, że jej serce fizycznie ją bolało. Chciała ich odwiedzić, chciała się pokazać rodzinie i medykowi. Jak potem wyjaśni, że musi znowu odejść, bo w rzeczywistości odwiedziny ryzykuje własnym życiem? Nie wiedziała. Nie to jej było w głowie, kiedy ujrzała w końcu och, tak znajome wzgórza i och, tak przyjazne drzewa. Dom! Wróciła do domu!

W pierwszej kolejności nogi postanowiły odwiedzić jaskinię medyczną. Według medycznego rozsądku ta potrzebowała obecności Tii najbardziej i według stanu rzeczywistego faktycznie tak było. Delta dreptał to tu, to tam, z ogromnymi worami pod oczami, tłumacząc kolejnemu idiocie, czemu nie należy celowo przebijać lodu, kiedy się na nim stoi. Na boku Puchacz trenował z moździerzem, szykując dawkę jakiegoś leku, a obok niego leżał jakiś nowy szczeniak, którego Tia nie znała. To nie było jednak jej zmartwienie.

– Delta? – Spróbowała się przywitać, ale została spotkana ze wściekłym spojrzeniem kogoś, kto zdążył w głowie już setki razy wyrecytować kazanie, jakie wypowie, kiedy niesubordynowana współmedyczka w końcu wróci ze swojego rendez-vous.

Wadera nie musiała długo myśleć, jak to kazanie było sformułowane. Udało jej się wyjść z jaskini medycznej, by przywitać się zresztą rodziny, ale cała radość z powrotu wyparowała z każdym ostrym słowem od strony niebieskiego medyka.

Pinezka na szczęście przywróciła wewnętrzną równowagę swojej siostry, gdy rzuciła się na nią z uściskami.

– Tia! Gdzieś ty była, dziewczyno? Wszyscy zachodziliśmy w głowę, gdzie cię wcięło, bo ostatnim razem, gdy cię widzieliśmy, chwaliłaś się wszystkim, że zostałaś medykiem. Co się stało, co? Porwali cię, czy jak? – Biała zaśmiała się w głos, co Tia nerwowo powtórzyła. Tak bardzo chciała wszystko wyznać, ale nie było mowy, że zaryzykuje swoim życiem. Albo życiem swojej rodziny, kto wie, do czego zdolne są Cienie?

Rodzina Shików do wieczora świętowała powrót szarej wadery. Potem, zamiast spać, Tia udała się do jaskini medycznej, by cokolwiek dopomóc Delcie, zanim znowu będzie musiała zniknąć na Huk wie jak długo. Gdy obiecywała, że nie będzie spać całą noc, by mógł zrobić sobie chociaż 10 minut drzemki, on tylko w milczeniu zmierzył ją wściekłym wzrokiem i wrócił do zajęć. Do końca zmiany w jaskini panowała niezwykle napięta atmosfera.

Mała, kolorowa waderka wabiła się Sohea i pewnie gdyby Tia nie miała łap pełnych roboty w ramach nadrobienia zaległych dni, nawet by z nią pogadała. Zamiast tego skupiała się tylko i wyłącznie na pracy.

Minęły dwa dni, zanim Tia wykorzystała swoją wymówkę, że ma coś do załatwienia, żeby wymknąć się z jaskini. Pomachała grzecznie Delcie „do widzenia”, udając, że tak, ma zamiar wrócić, absolutnie, nie będzie to za dwa tygodnie, nie ma mowy, słowo!

Nie daje się słów, o których nie ma się pewności, że się nie złamią. A już z całą pewnością nie daje się słów, które ma zamiar się złamać. Wszechświat ma w zwyczaju karać takich, co robią przeciwnie do tej zasady.

Tia jednak starała się w to nie wierzyć. Udawała, że wszystko jest dobrze, że nikt w Watasze Cienia nie podejrzewa ją o ucieczkę do starej watahy, że jej małe kłamstewko nie zrobi nikomu krzywdy. Dla Watahy Cienia to były tylko dwa dni. Wataha Srebrnego Chabra z pewnością jej kiedyś wybaczy. Jeśli karma wróci, to nie na tyle szybko, by Tia zepsuła sobie całe życie. Jedynie jego końcówkę, w końcu wilki i tak nie żyją zbyt długo. Przynajmniej w porównaniu do takich ludzi, przykładowo. Nie, nie, wszystko będzie w porządku. Pinia wcale nie musi wiedzieć, dlaczego jej siostrzyczka tak czule ją przytula, choć idzie tylko na spacer. Mi i Mikaela nie potrzebują widzieć malutkich kropli łez, zbierających się w kącikach żółtych oczu. Vari z pewnością wiedział, co się szykuje, gdy otulił starszą swoimi ogonami, ale nie powiedział o tym ani słowa. Tia zaczynała rozumieć, dlaczego Variaishika zdaje się wszystko wiedzieć, a mimo to niczego nie mówi. Bo zabawnie jest patrzeć, jak świat płonie.

A wokół niej świat właśnie pochłonął niewygaszalny pożar, choć twierdziła zupełnie inaczej.

Wróciła do Watahy Cienia pod osłoną nocy, choć szczerze mówiąc, patrząc na to, jak bardzo tutejsze wilki chwalą się swoimi zdolnościami, naprawdę wątpiła, że pozostała niezauważona. W najlepszym wypadku ten (bądź ci), co ją nakrył, nie pobiegnie od razu do kapitana, tylko poczeka do rana.

Albo i to nie było potrzebne, bo w igloo medycznym czekał na nią Boro. Medyczka miała dziwną ulgę, że był to pierwszy oficer, a nie Odnet, choć powinno być na odwrót, bo w końcu to Odnet zdawał się być po jej stronie. A może było to związane z tym, że Boro był kochankiem jedynej przyjaciółki, jaką Tia miała w watasze pełnej zabójców i automatycznie wadera ufała mu bardziej niż typowi, który regularnie ogląda jej tyłek.

– Wróciłaś – skomentował Boro, przytakując głową na powitanie. – Witaj z powrotem.

Wadera również kiwnęła, starając się schować swój stres gdzieś głęboko w ciele.

– Witaj.

W igloo zapadła niezwykle niezręczna cisza. Boro nic nie mówił, ale też nie wyglądał na złego. Jego mina była zwyczajnie pusta. Turkusowe oczy wpatrywały się w waderę, jednak z takim brakiem emocji, jakby po prostu nie miały nic ciekawszego do oglądania. W sumie nie było to dalekie od prawdy, bo igloo wyglądało praktycznie tak samo, jak przed podróżą wadery. Jeśli Boro przebywał tu przez cały czas, z pewnością niczym się nie zajmował. Ani Odnet. Ani Leokadia. Ani ktokolwiek inny, kto miał wstęp do medyka.

Cisza się przedłużała. Tia, nie mając lepszego pomysłu, podeszła do swojego stanowiska do szykowania leków i wyjęła kilka paczuszek suchej roślinności, której nazbierała po drodze, by udawać, że poszła po zapasy. Ignorowała obecność basiora, jakby wcale jej uparcie nie obserwował, analizując każdy ruch i każdy płytki, szybki oddech. Poukładała sobie swoje znaleziska według specjalnych kryteriów, przetarła łapą prowizoryczny stół, by zetrzeć nieistniejący kurz i dopiero wtedy ponownie spojrzała na milczącego Boro.

– Mogę w czymś pomóc?

Basior dalej milczał. Medyczka nie była już taka pewna, czy patrzy na nią bez emocji, czy je skutecznie ukrywa. W tej sytuacji łatwo mógł skłonić ją do powiedzenia o jedno słowo za dużo, zdradzić o jedno zdanie więcej informacji i wtedy Tia była w dupie. Będzie musiała liczyć się z ciągłą strażą chuchającą jej przez ramię, o ile nie postanowią jej po prostu zabić.

– Odnet dopytywał o ciebie. – Cichy, niski głos był spokojny. Nie wyprany z emocji, nie sztucznie stabilny, tylko spokojny, jak podczas zwyczajnej rozmowy. – Nie dawał Leokadii spokoju, dopóki nie zaczęła na niego warczeć, gdy tylko go widziała. Twierdził, że będzie na ciebie czekać.

Tia otworzyła usta, by zapytać, czemu w takim razie go tu nie ma, jednak została uprzedzona.

– Kazałem mu iść do domu i skupić się na nauce. Nie chciałem, by czekał na ciebie w środku nocy. Dziwnie się zachowuje, ilekroć zaczyna się o tobie temat, Leo również wspomniała o waszej rozmowie w jaskini. Nie ufam mu, by był z tobą sam na sam.

Łał. Facet świadomy zagrożenia, jakie sprawiają inni faceci, Tia nie spodziewała się tego po pierwszym oficerze. Chociaż z drugiej strony typ miał dziewczynę, która jest przyjaciółką Tii, a alfa, czy tam jej odpowiednik, to wadera. Mając tyle kontaktu z dziewczynami, których słuchał, faktycznie miał szansę wiedzieć, że gwałt to wcale nie taka daleka sprawa. I bardzo mu się nie podobało, że w jego watasze znajdują się typki z predyspozycjami na gwałciciela. Jednak nie taka wataha straszna, jak się maluje. Albo po prostu mieli w sobie dużo honoru, wyglądali na takich.

– Dziękuję za troskę, pierwszy oficerze. Będę na siebie uważać. – Tia praktycznie ukłoniła się basiorowi, który był od niej o kilkanaście stanowisk wyżej. Ona była prawie że omegą. Z uprawnieniami, ale omegą.

Boro kiwnął głową na pożegnanie, wstał z leżącej pozycji, w jakiej zastała go medyczka i ruszył do wyjścia. Jeszcze w przejściu odezwał się do niej.

– Pamiętaj, Odnet jest twoim uczniem. Masz prawo porozstawiać go po kątach, jeśli będzie się nieodpowiednio zachowywał. – Odwrócił głowę, by na nią spojrzeć. – To samo z innymi wilkami. Jeśli zauważysz, że chorują, nie bój się im rozkazywać. Nawet mi i Ayi.

Ostatnie zdanie było najbardziej zaskakujące, ale wciąż sensowne w stosunku do reszty wypowiedzi. Nie mieli medyka, wybrali ją, by wypełniła to miejsce i teraz musieli się z tym liczyć. Medyczka kiwnęła głową na potwierdzenie, że zrozumiała te słowa i Boro opuścił igloo. Tia została sama ze swoimi myślami. Położyła się na legowisku wcześniej zajętym przez oficera, bo jako jedyne było ciepłe, oparła głowę o przednie kończyny i usnęła. Jutro z pewnością czekał ją pracowity dzień. I pełny wyssanych z palca wyjaśnień, i delikatnych jak babie lato nadziei, że nikt nie będzie zadawał zbyt szczegółowych pytań.

CDN

środa, 1 maja 2024

Nasz Głos nr.50 - "Majówka time"

Mlecz i Bławatek w... "Nowa twarz"

Autorem tego numeru Naszego Głosu jest
Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka

wtorek, 30 kwietnia 2024

Podsumowanie kwietnia!

Moi Drodzy!
Zbliża się, a nawet właśnie nadszedł, koniec kolejnego miesiąca. No dobrze, dobrze, już wszyscy to wiedzą. Znowu mówię oczywistości. A tu czas na święto, powitanie maja!
Witaj Maj!

Na pierwszym miejscu w tym miesiącu stoi kozak nad kozaki, Xiv, z 2 opowiadaniami,
A na miejscu drugim reszta kozaków, RunaAgrestAmensirBleu Salvatore, z 1 opowiadaniem.
Gratulacje!

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, były natomiast... w sumie to tylko Mezularia.

Tera wyniki tegomiesięcznych ankiet:
EspoirZendayafiri Nere'e Citlali PinezkaFrezjaSzklanka, 2 głosy (najbardziej fancy dziewczę)
Puchło, 2 głosy (najbardziej fancy chłopię)

I to tyle! Dobrnęliśmy do końca krótkiego i rzeczowego podsumowania, a teraz możemy spokojnie czekać na nadejście poranka i wbicie prawdziwego gwoździa programu, nowego numeru Naszego Głosu...

                                                                               Wasz samiec alfa,
                                                                                   Agrest

Od Runy - "Jak Ęreg został legendą."

—To.. opowiesz mi historię? —

—Opowiem. —

—A o czym?—

—Jak Ęreg został legendą—

 

Nieokreślony czas temu, w czasach kiedy wilki mogły pomarzyć tylko o pięknych medycznych jaskiniach czy zorganizowanych wojach, czy chociażby prostym piśmie.  To były czasy watahy prymitywnej, a przynajmniej tak mogło się zdawać. Otóż, to tak dalekie od prawdy jak słońce od księżyca. Tam wtedy, kiedy młody Ęreg otwierał dopiero oczy, watahy były tak zorganizowane, że ich leśne ścieżki przykrywały murowane chodniki, jaskinie zamieniły się w domy, a ludzie szczekali przy budach. Cóż za życie dla młodego Ęrega.

Jako szczenię Ęreg był bardzo ambitnym brązowym wilczkiem. Bardzo ładnym także. Jego babka powiadała, że w ich rodzinie to miał najpiękniejsze oczy. Ich błękit czarował każdego wokół, ich bystrość zaskakiwała geniuszy, a ich wielkość.. oh te wielkie orbity, książki jego życia, wdzierały się  w umysły innych wilków, wydzierając w nich na zawsze dziury. Były godne zapamiętania. A jego ogon. Taki puchaty ogon, idący za nim wszędzie, wiecznie brudny, bo ciągnący się po ziemi. Mama powtarzała mu że to skarb, taki puchaty skarb, jak on. I tak mały Ęreg został wyniesiony do miana wyjątkowego przez parę słodkich, niby niewinnych słów.

Ale jednak te słowa zasiały w nim dozę narcyzmu, tego szaleństwa, które potem pochłonie jego oczy, kiedy spotka się z Satrnią.

—Kim jest Satrnia?—

—Ah.. No tak…—

Satrnia była młoda kiedy przyszło jej się zmierzyć ze śmiercią po raz pierwszy. To były czasu kiedy rzeczywiście, watahy nie należały do najlepiej sytuowanych, a ta jej w ogóle rozpadała się w łapach. Młoda Satrnia, może roczna, siedziała przy boku swojej matki, kiedy jej ojciec wpadł do ich jaskini, ranny, zakrwawiony. Jej matka, chora i w ciąży nawet nie zdołała się podnieść aby przywitać i pożegnać miłość swojego życia, taka była osłabiona. Więc to Satrnia musiała go opatrzyć, a że niewiele mieli to i niewiele mogła mu oferować. Kiedy tak spoglądał w jej oczka, te czerwonawe tony, które odziedziczyła po jego ukochanej, tak mruczał coś niezrozumiałego pod nosem. Satrnia do końca trzymała go za łapę, aby spokojnie odszedł na druga stronę, tak gdzie już nie zazna bólu, po czym wytargała jego ciało na zewnątrz, tam gdzie wzrok jej matki nie sięgał. Ona potrzebowała teraz spokoju. Tego samego dnia jeszcze, przybył o niej alfa, zmartwiony. W końcu przed ich jaskinią leżało martwe ciało.
—Co się stało? — Jego imię było Brobas. Nie był najlepszym alfą, ale trzymał w kupie te resztki watahy, które brutalny świat tak rzucał o ściany.
— Nie wiem. Wpadł do domu taki już, o! I potem już go nie ma.! — płakała wtedy. Kochała swojego tatę i każde jego wspomnienie zachowała już w swojej głowie, na bezpieczniejsze czasu. Alfa odetchnął tylko głęboko i zabrał ciało aby je zagrzebać. Kolejna strata, kolejny wilk martwy. Dobrym był wojownikiem, pilnował watahy i domu całym sobą. I był kolejną ofiarą pewnego potwora czyhającego na nich wszystkich. Burgunda, brata alfy, który wygnany poza watahę lata temu za zabójstwo powrócił, silniejszy od nich wszystkich i chciwy. Chciwy i z chrapką na zemstę.

Satrnia odetchnęła z ulgą kiedy jej matka w końcu podniosła głowę, nieco zdrowsza. Ale wkrótce potem zaczęły się pytania o tatę i mała wadera musiała nakłamać mamie, jedynej która jej została. I tak przeżyły może tydzień, aż kolejny atak się nie odbył, zaraz niedaleko nich. I tak Satrnia patrzyła jak wilka rozrywają dwa inne na strzępy. Cóż to był za niewiarogodnie brutalny widok dla tak młodych oczu. Ale ona był silniejsza niż to wszystko, niż ten strach. Nic nie przeszkodziło jej w dbaniu o schorowaną matkę. I to się jej opłaciło, częściowo przynajmniej. Kiedy kolejny tydzień minął i jej matka odetchnęła z ulga po chorobie, zaczął się poród, jakby czytając z ich uczuć. I zamęczył jej mamę do śmierci. W ten sposób została Satrnia sama z jednym żywym szczeniakiem i jeszcze musiała ciało matki obronić przed pogrzebaniem. Potrzebowała go jeszcze chociaż chwilę, żeby wydoić to mleko co mogła i była w stanie jakoś zapakować. Chciał aby jej brat przeżył.

Na nic to się jednak jej zdało, gdyż wkrótce zabrakło też mleka. Satrnia w opłakanym stanie zastanawiała się czy sama nie powinna zajść w ciążę tylko żeby wyżywić tę małą perełkę w jej łapach, pozostałość po jej rodzicach. Niestety, zanim zdążyła cokolwiek zdziałać jej młodszy brat odszedł,  zgłodzony brakiem pożywienia i reakcji ze strony watahy. Satrnia zmarszczyła nos nad jego ciałem, już niezdolna do płaczu. Tak tylko spoglądała na ich wspólny grób, ni złość ni smutek zaglądający w jej serce. Odetchnęła w końcu i jej krok zmierzył w nieznane. A raczej z znane, tylko w niewiadomą przyszłość, bo w końcu kto wie co w niej czeka. Kiedy wilki jeszcze nie maiły mocy, kiedy wszystko było prymitywne i dziwne, jakby nie nasze, ona, taka drobna, szła tam gdzie umierali wielcy.

Księżyc zaświtał nad jej rudym futrem, jej czerwone oczka wbijając się w śpiącą postać wielkiego wilka. Jego pysk wykrzywiony był w głośnym chrapnięciu, uczy opadłe. Jej krok był szybki, ale jakże cichy. Zbliżyła się na ile mogła i jej oczy pociemniały. Jej łapa położyła się na jego gardle, powoli wypruwając żyły z jego ciała. Jego oczy otworzyły się, dwie czarne kule, zaskoczone, ale spóźnione. Jego gardło zachrypiało kiedy krew przelała się w trawę. Satrnia wiedziała co robi. Jakiś czasu uczyła się na pomocnika medyczki, gdyż poprzedni zmarł w znanych już wszystkim okolicznościach, pod pazurami trupa zdychającego pod jej łapami. Uśmiechnęła się spokojnie. Odetchnęła i zamknęła oczy. Jej ciało było teraz takie ciężkie, takie drobne, chudzone i głodne. Zbliżyła się do jeziorka niedaleko, jej oczy wbiły się w jego powłokę. Kiedy zanurzyła się opętało ją zimno tak przeszywające, że wzięła oddech słodkiej wody w płuca. Ale nie zakrztusiła się. Jej pierś opadła i podniosła się, powietrze uchodząc z jej ciała i do niego powracając. Wysunęła się spomiędzy otchłani, rudy kolor rozpływający się po falach w dal. I stanęła tam, jej oczy wbite w obraz przed nią. Trup wielkiego wilka i ona, leżąca u jego stóp, jego kły wbite w jej kark. Jej rude futro zawiewał wiatr niosąc ze sobą jej smutne łzy zalewające je pysk. Ten młody pysk, który zapłacił życiem za tak spokojne morderstwo. Czy dołączy teraz do rodziny?

Jej nowe ciało, ubrane w szare szaty sierści, która jakby nie do końca była jej , wiedziało dokąd ma zmierzać. Jej oddech wyrównał się z czasem kiedy tek dreptała gdzie prowadziła ją intuicja, a księżyc świecił. O poranku znaleziono ją, martwą, nieświadomi jej drugiego życia, do którego wtedy też doszła. Jej łapy stanęły pośrodku jeziora. Innego, większego. Tam  w głębi uśmiechały się do niej twarze jej rodziny, a kiedy zanurkowała oplotły ją ciepłe ręce i korzenie. To był jej koniec…

Ale nie do końca, ponieważ nigdy tak właściwie nie udało jej się przejść na drugą stronę. Coś… zatrzymało ją przy tym skrawku życia przyziemskiego jakie w sobie miała. Księżyc wyrwał ją wtedy z odmętów, różowe kwiaty wokół jej szyi, klatka piersiowa goła, łapy trzymające się skrawkiem magii przy ciele. Była już prawie na wyjściu, kiedy sama matka natura odrzekła do niej iż to nie jest jej koniec.

Oto więc i jest… Satrnia. Przed jej obliczem staje się w momencie śmierci, kiedy spogląda ci w oczy z łagodnym uśmiechem, pełnym dziecięcej radości. Albo groźnym wzrokiem obserwuje każdy twój ruch. To ona sądzi i przesądza o tym co i jak się uczyniło, a za odpowiednią zapłatą wilk jest w stanie uzyskać jej umiłowanie. Pięć lat więcej na ziemi aby zamknąć wszystkie swoje sprawy. Powiadają, że niekiedy pozwala zasiąść u swego boku tym , którzy najlepiej na to zasłużyli!

—Łał. Więc ona jest bogiem śmierci?—

—Oh.. Bogiem? Nie, nie. Ona nie jest bogiem, ona tylko tej śmierci stróżuje.—

—Czyli to taki strażnik?—

—Tak. Ale teraz.. Ęreg.. na czym ja to… A tak!—

Ęreg był bardzo bystrym szczeniakiem i z książek wydobyli wiele wiedzy w swoim życiu. Miał przed sobą drogę usianą sukcesami, tak powiadali wszyscy wokół niego. Taka presja nie zawsze jest dobra dla młodego umysłu, na szczęście nie wzruszała ona za bardzo małego Ęrega. Za to tylko podsycała jego ego, kiedy sukces za sukcesem wpadały w jego łapy. Kiedy dostawał medal za medalem, a wszyscy wokół szeptali zazdrosne słowa. Nosił się z głową bardzo wysoko, przekonany że czego się dotknie tak mu się uda. I przez najdłuższy czas miał rację. Matematyka. Same osiągnięcia. Wymyślił parę nowych formuł, uregulował kilka niejasnych zasad. Dla świata  w jakim żył był znany ,znany ze swojej inteligencji, ale też arogancji. Umiał grać na pianinie, malować, tworzyć garnki z gliny, strzelać z łuku, tresować ludzi. Ale jedyne czego nie umiał to znaleźć przyjaciół.

Tak to właśnie często bywa z tymi ludźmi co się popisują za bardzo. Nikt ich nie lubi, bo są snobami. Ale Ęreg tego nie rozumiał. Był taki cudowny, wielki, zasługiwał na atencję i adorację! Wiec czemu jego rówieśnicy go tak nienawidzili? Nie widział błędów w sobie, a więc odcinał tych wokół siebie. Najpierw znajomych, potem przyjaciół, a na końcu rodzinę.

I byłby może szczęśliwym samotnym wilkiem, gdyby nie nagły wypadek, który zmienił jego życie na zawsze. Otóż, wpadło w niego jedno z prototypowych aut, które kreowano w tamtych czasach.

—Takie auto jak mają ludzie?—

—Może… nikt tego nie wie. Nie zachowały się żadne rysunki poza opowieściami.—

Ęreg stracił łapę. Jego cenną, piękną łapę. Jego oczy nie mogły się wypłakać tamtego dnia. Ale szybko zdał sobie sprawę, że jest w stanie wykorzystać to na swoją korzyść. Szybko w jego głowie powstał pomysł łapy bionicznej. I wyobraź sobie, że dwa lata później, młody 5 letni Ęreg chodził powrotem na czterech łapach. To był cud, nawet w tamtych czasach. W końcu, cóż to za widok, żeby wilka łapa się tak przesuwała sama jednocześnie z innymi i żeby chwytała jak każda inna. Szybko podłapał się ten pomysł  i wkrótce Ęreg był sławniejszy niż kiedykolwiek i bogaty! Taki to był wilk.

Więc kiedy stracił kolejną łapę w podobnym wypadku, nic się nie zmartwił. Ba! Aby udowodnić coś komuś pozbawił się wszystkich czterech łap. I nigdy ich nie odzyskał w pełni. Bioniczne łapy to nie było to samo. Ale mimo to , że uczynił cos dobrego, jego ego nie zmalało. Wręcz przeciwnie. Uważał się za bohatera. Za pioniera, którym był po części. Ale to nie ważne. Jego głowa patrzyła nie tam gdzie powinna i zatracił siebie w tej gonitwie o uwagę. A kiedy się zestarzał, a ta uwaga odpływała od niego, łapał się wszystkiego aby ją zatrzymać. Był olimpijczykiem, ale złapali go na dopingu. Był matematykiem ,ale skradł większość swoich wyników i badań. Był lekarzem, ale udowodniono mu że nigdy nie skończył studiów i praktykował nielegalnie. Świat rozsypywał mu się pod łapami, już w wieku 8 lat. Bez czterech łap, na zardzewiałych metalach, bogaty ,ale samotny postanowił, że dokona niemożliwego. Osiągnie nieśmiertelność.

Próbowała wiele lat, ale  jego eksperymenty często się nie udawały, a kiedy osiągnął wiek 12 lat goniły za nim służby specjalne, bo namieszał tak wielce, że trochę się posypało poza jego kontrolą. I tak jak ulepszył świat w którym żył, rolę Ęrega w jego destrukcji określa się jako kluczową. Nie wiadomo co dokładnie wypuścił na świat, ale wiadomo, że niewiele osób przeżyło aby opowiadać tę historię. Mówią tez że to dlatego ludzie teraz rządzą. Bo byli odporni, a my wilki, zapłaciliśmy wielkie ceny za błędy Ęrega. Ale on nie poddawał się.

Wiesz. Nie poddawał, naprawdę! Chciał osiągnąć to niemożliwe. Do tego stopnia, że włamał się w zaświaty. Jak? Kto go wie. Był mistrzem fizyki i matematyki, nawet obręby życia go nie powstrzymały. I na tych swoich metalowych łapach chciał wyrwać serce śmierci. Ale jej nie zastał. Jedynie Satrnia stała tam przed nim, jej pysk poważny, jak z kamienia. Jej wzrok oceniał go, widział jego błędy i brak poprawy.
—Sądzisz ,że możesz osiągnąć nieśmiertelność? — spytała się go. Jej oczy drwiły z jego postanowień.
—Ja to wiem. —
Zapadła chwila ciszy, aż wadera nie uśmiechnęła się szeroko.
—Dobrze więc. — po czym jej łapa sięgnęła po jeden z kwiatów. Jej palce przesunęły po płatkach, jej oczy zalśniły rozbawionym blaskiem, kiedy podawał mu go w otwartych łapach.

Sięgnął po niego, moc płynąć przez jego żyły. Odetchnął, głęboko, aż… zabrakło mu powietrza na sekundę. Stał znowu na ziemi, jego łapy ciężkie, jakby nie jego, dziwnie rude. Jego oczy spojrzały na bok, gdzie jego ciało leżało martwe, zakrwawione, na stole jednego z laboratoriów, gdzie jego nieudany eksperyment zaszalał. Przerażony krzyknął, cofnął się o dwa kroki. Kroki? To nie były jego łapy. Stał tam, pośród zimnego skupiska metalu, na nie swoich łapach, obok swojego ciała.

—Tak kończą ci którzy gonią za niemożliwym. Ale popatrz… Osiągnąłeś swoje. Nieśmiertelny… ale jakim kosztem — zaśmiała się do niego Satrnia. Jego oczy ostatni raz spojrzały w te czerwone tęczówki, zanim zarosły błękitnymi kwiatami.

Powiadają, że siła jego pragnienia napełnia te kwiaty mocą tak silną, że jest w stanie zesłać twojego ducha powrotem na ziemię, jako widmo, jako zjawa. Tak długo jak po śmierci twoje ambicje nie ustają i przechodzą za Toba, możesz go prosić o ta przysługę. Podobno także zmądrzał i pod okiem młodej Satrnii naprawił woje Zachowie i zrobił się milszy. Zgaduję, że ślepota i wieczna pamięć swoich błędów, oraz świadomość bycia powodem zagłady własnego gatunku robi takie rzeczy wilkowi. Ale kto wie…

— Nikt ich nigdy nie widział, bo kto powraca do żywych nie pamięta śmierci, a kto umarł, nie ma jak nam opowiedzieć.—

—To skąd wiadomo że w ogóle są? —

—Czasem wystarczy uwierzyć.—

 

END?


Od Agresta - „Rdzeń. Mimo zmęczenia”, cz. 2.17

Akt szósty

Dziwnie układają się czasem myśli w słowa, słowa w zdania, a zdania splatają się w nitkę zupełnie bezsensownej paplaniny. Czy warto, czy nie warto poświęcać jej czas i uwagę, nieważne, czy jako twórca, czy odbiorca? Moim zdaniem warto, o ile wyborcy to właśnie chcą słyszeć. Głos polityka działa na nich wtedy jak spokojne bicie matczynego serca na płaczącego noworodka. A że cały świat stoi w płomieniach, już nikt z nich nie zwróci uwagi. Taką moc ma pustosłowie. Gdy jednak przychodzi do opowieści, z której rzeczywiście należy wyciągnąć jakieś wnioski, wypadałoby wziąć się w garść i mówić treściwie. Ciekawe, jakie wnioski wyciągniecie, Przyjaciele, z tego absurdu, który Wam właśnie teraz przytoczę? Ja sam nie mogłem rozgryźć go przez bardzo długi czas. Ale to wszystko już przeszłość, do której wrócę tak, jak wracają zapędzone myśli w znużeniu do anegdoty zasłyszanej późną nocą na jakimś przyjęciu, gdy, na wpół zamroczonym wódką, podpierało się już nosem.
Ciało leżało na płaskim kamieniu.
Kamień podobny był do ławy. Może tylko przypadkiem. Szkliwo nie potrafił sobie przypomnieć, czy ktoś położył tam zwłoki celowo, czy wilk sam wszedł na głaz, by spokojnie na nim skonać.
Spokojnie? Jakże tak można: wśród leśnego hałasu, na widoku, w ostrym świetle dnia? Gdzie tu spokój? Sam zapewne zrobiłby to inaczej, ale akurat nie umierał. Przyglądał się tylko, wsłuchując w szum własnego życia, dobiegający wprost z tętnic.
Powietrze drżało wokół truchła. Drżały w nim i kwiaty, splątane jedne z drugimi, przywiędłe ze świeżymi. Pożółkłe gałązki wydzielały gnilny zapach, zmieszany ze słodką wonią dopiero zerwanych, dumnych głów pąsowych róż i rumianych lilii; wciąż przykrywały one zapach resztek zwierzęcia; zaborczo; skrupulatnie do ostatka. Zawistne to były kwiatuszki.
Ptak pochylił się nad ciałem. Ugiął kolano, by zbliżyć się do poziomu ziemi, tam, gdzie leżał trup. Przypatrzył mu się, w pośpiechu łowiąc rozszerzonymi źrenicami każdy fragment zwiotczałego ciała. Nerwowy tik poruszył jego policzkiem.
- Dlaczego nie żyjesz? Jak to się stało? - Jego oczy próbowały przedrzeć się do wnętrza butwiejących tkanek. Już niebawem nic z nich miało nie zostać. - A jednak byłeś mi tak bliski.
Jeszcze przez krótki czas trwał w bezruchu. Trup nie odpowiadał. Wreszcie Szkliwo podniósł się, pochylił głowę, a oczy przykrył skrzydłem, by ciemność dała im chwilę wytchnienia. Czyjś nieśmiały oddech z tyłu zwrócił jego uwagę.
- Musimy go pochować. - Jasny głos wilczycy przenikało współczucie.
- Tak. Och, Boże. Czemu mówię do trupa?
Gdy opuścił skrzydło, a promienie słońca na nowo wdarły się do jego źrenic, jeszcze raz zwrócił je ku zmarłemu, lecz jego obraz już zacierał się wśród drżącego powietrza. Mętniał głaz i bledły barwne kwiaty. Barwna scena śmierci zacierała się, jakby namalowana została sosnowym pyłkiem na skale i poddała się niewinnym kropelkom deszczu.
- Znowu źle spałeś.
Powiał mroźny, zimowy wiatr. Szary ptak mocniej wcisnął grzbiet w sosnowy pień i ścisnął w szponach materiał pod swoją szyją. Zastygł w tej pozycji, nie wiedząc, jakimi słowami odpowiedzieć. Ja też nie wiem, jakimi słowami skomentować to, co właśnie widzieliśmy, więc pozostawię to po prostu bez komentarza. Choć wiem że na pewno chcielibyście jakiś usłyszeć, co? W końcu nie ma to jak autorytet alfy.
Kawka chłodno zlustrowała go od góry do dołu. Na pierwszy rzut oka łatwo było dostrzec, że palce trzymały poły jesionki nienaturalnie sztywno. Jakby uwiesił się na niej niczym tonący na ostatniej desce ratunku, włożył w tę spastyczną czynność całą swoją energię i nie potrafił się z niej wycofać.
- Spałeś w ogóle?
Cisza. Szkliwo opuścił wzrok na jej łapy. Uniosła jedną brew, odchyliwszy w tył pysk, który bez ani jednego słowa mówił, że nie była pewna, jak zareagować. Skrzydlaty wcześniej nie zachowywał się w ten sposób.
- Możesz milczeć, ale teraz mam już pewność, że dzieje się coś złego.
- Co... Co mam ci powiedzieć? - mruknął. Zdawało się, że pod wpływem własnego głosu jakieś trybiki przeskoczyły w jego głowie, bowiem odetchnął głębiej i koniec końców puścił jesionkę.
- Jak to, co? Co się z tobą dzieje!
- Nie chcę o tym rozmawiać.
- Dlaczego?
- Bo i po co.
- Bo ja cię proszę. Bo chcę ci pomóc, Szkliwo.
- W czym ty chcesz mi pomóc - wymamrotał, unosząc skrzydło i naciskając nim na swoją skroń. - Ja chcę tylko spokoju. Po prostu przestań.
- Co chwila przekręcałeś się na drugi bok, albo w ogóle wstawałeś i się przenosiłeś. Coraz bardziej ciska tobą po tej łące. Szkliwo. No... jasne. - Żachnęła się, wzrokiem odprowadzając ptaka do granicy polanki. - Jak zawsze. Uciekaj sobie, uciekaj. Daleko uciekniesz.
- Przestań już, przestań. Spokój. - Słowa ucichły, gdy zniknął wśród drzew. Niedługo po nich, rozpłynął się w powietrzu także chrzęst lekkich kroków w świeżym śniegu. Raptownie mięśnie na jej pysku rozluźniły się, w samotności odsłaniając troskę, którą wilczyca wciąż trzymała blisko serca.
Pod niebieskim sklepieniem całe stada wróbli wyćwierkiwały swoje dźwięczne sonety. Każdy zmysł rwał się do przeżywania kolejnego dnia jak rumak w ognistym galopie, z rozwianą grzywą pędzący przez rozległe równiny. W biegu i radości, krzycząc do Słońca, „Och przyjacielu, zejdźże na ziemię, mam wielką ochotę cię uściskać!”. Tak przynajmniej ja zerwałem się z posłania, ucałowałem żonę, chociaż trochę zakołowało mi się przy tym w głowie, po czym wypadłem na otulony słonecznymi ramionami kawałek oszronionej trawy u progu naszego domostwa. Grzech siedzieć w jaskini w taką pogodę.
Aż zadyszałem się od tych beztroskich podskoków. Zimne powietrze załaskotało mnie w gardle i zmusiło do kaszlu. Stałem pośrodku polany i krztusiłem się nim dobrą minutę.
- Wracaj do środka, natychmiast! Przeziębisz się! Już nad ranem kasłałeś! - Głos Nymerii nie znosił sprzeciwu. Właśnie zmarszczyłem brwi i odwracałem się, by mimo to się sprzeciwić, lecz szczęśliwie uprzedził mnie znajomy głos.
- Hej.
- Cześć pracy! Co to się stało, że to ja dziś pierwszy na stanowisku? I nawet Nymeria nie musiała mnie budzić! - zawołałem na wesołe powitanie. Odpowiedział mi przelotnym i zupełnie niewesołym skrzywieniem, które miałem zapewne poczytać za uśmiech. Ostentacyjnie chwyciłem się łapą za policzek. - Oj. Ojojoj. To jeszcze mój asystent, czy już jego martwa powłoka przyszła dziś do pracy?
- Koniecznie chcesz o tym rozmawiać? - Słowa przyjaciela starły niefrasobliwy uśmiech z mojego pyska. Zmrużyłem ślepia.
- Myślę, że jest o czym.
- Nie ma - odparł tak ciężko i umieścił na końcu wypowiedzi tak opasłą kropkę, jakby sama ta czynność sprawiła mu trud. Z westchnieniem opadł na swoje ulubione miejsce pod skalną ścianą, tego poranka delikatnie rozgrzane łagodnym, bo wciąż jeszcze zimowym promieniowaniem mojej znajomej gwiazdy.
- Ostatnio nie wiem już jak z tobą rozmawiać - poskarżyłem się, chociaż nie potrafiłem doprecyzować, na co właściwie liczyłem. Pewnie na jakieś wesołe spojrzenie, szczere zapewnienie, że to wszystko taki żart. Jednak tak jak się obawiałem, wcale nie odpowiedział. Niepokój ukłuł mnie w miejscu, gdzie swoim mozolnym, codziennym rytmem chciało pracować serce. - Coś ci się znowu śniło? - zapytałem nagle, jakbym dostał olśnienia, i nawet mój ogon machnął w lekkim uniesieniu. Kątem oka zauważyłem przy okazji, że kita prezentuje się ostatnio jakby mniej okazale, niż zawsze miała w zwyczaju. Podobnie zresztą jak sierść na pozostałych częściach mojego ciała. Może to zbliżające się powolutku przedwiośnie przerzedziło ją trochę i zaostrzyło.
Mój asystent tymczasem przesunął wzrokiem po ziemi, nad czymś się zastanawiając. Z zadowoleniem przyjąłem, że taktyka okazała się właściwa.
- Podobno każdej nocy pojawiają się sny. Po prostu nie zawsze się je pamięta.
- No, czyli śniło ci się coś, czy nie? Znowu koszmary?
- Może i tak. - Podniósł na mnie wzrok, lecz szybko ponownie go opuścił. Zamrugałem. Na pierwszy rzut oka potrafiłem stwierdzić, że w sprawie koszmarów jego „może i tak” równało się mojemu „Olaboga, Nymerio, chodź tu bliżej. Czuję jakby mi serce zaraz miało z piersi wyskoczyć!”. Tyle, że mnie mary senne nie dręczyły noc w noc.
Przeszło mi przez myśl, że może to czas, by zwyczajnie wziąć go za fraki i zawlec do medyka. Ale do jakiego medyka? Chyba nie do Delty!
- Szkliwo, zrób sobie dzień wolnego. Dwa dni. I tak ostatnio tylko tkwimy tu jak kołki w płocie. Równie dobrze mogę posiedzieć sam, albo z Legionem. Idź. I wreszcie porządnie się wyśpij! - rozkazałem, a przy słowach tych napełniło mnie poczucie dzierżenia rozsądnej acz miłosiernej władzy.
Bez słowa westchnął i kiwnął głową.
I tyle go widzieli.
- Tato!
- Słucham, synu! - Dynamicznie odwróciłem się ku Legionowi, który wyskoczył z jaskini, pełen zapału i z błyskiem w oku, zaraz po tym, jak mój asystent zniknął z polanki.
- Mogę wybrać się z tobą dzisiaj na obchód?
- To nawet bardzo pożądane - oznajmiłem zgodnie, a między żebrami rozgorzał mi przyjemnie ciepły płomyczek. - Co prawda spokój ostatnio, ale dobry przywódca słucha co w trawie piszczy i uważnie sprawdza każdy kąt!
Tak bowiem głosi, Moi Mili, nauka piąta. Jeżeli coś jest piękne, po wielokroć oznacza to, że jest zbyt piękne. Im szersze spektrum zjawisk rozpatruje stary wilk, doświadczony życiem, tym więcej dostrzega swoimi starymi oczyma rzeczy zbyt pięknych, by można było je z pewnością określić prawdziwymi.
Tak i tego dnia, wyobraźcie sobie, wszystko okazało się zbyt piękne: spokój zbyt soczysty, a plany zbyt realne. Przyszedł więc pan kot i złapały myszkę za ogon. W twarz się jej zaśmiał.
A stało się to, gdy słońce wzeszło już wysoko na niebo, a ja korzystałem z wolnej chwili, grzejąc stare kości wśród troskliwych promieni.
- Tato... - Głos Legiona wybudził mnie z przedpołudniowej drzemki. Otworzyłem jedno oko. Drugie jeszcze przez moment nie chciało się rozkleić. - Ktoś tu idzie i to chyba żołnierze.
Podniosłem się na przednich łapach, zarówno w głosie, jak i w słowach mojego syna węsząc niepokój. Pomiędzy drzewami rzeczywiście migały futra kilkorga wilków. Zanim je zliczyłem, rozpoznałem tego, kto zmierzał ku nam, na ich czele. Chrząknąłem i przełknąłem ślinę, by zwilżyć swoje cenne gardło, z którego lada chwila mogła musieć wydobyć się odpowiednia przemowa.
- Witajcie, towarzysze! - Oto stanął przed nami w całej swej okazałości. A wraz z nim asysta czterech strażników. Majestatyczny jak zawsze, nobliwie uśmiechnięty, jak na sekretarza przystało, Ableharbin. - Agreście, Legionie. Cieszę się, że was zastałem.
- Witaj, sekretarzu. Jak zwykle o tej porze, przyjmujemy petentów. Dzięki bogu nic nas jeszcze nie zgoniło ze stanowiska. Cisza i spokój panuje na naszej ziemi.
- Wielce jestem rad.
- A co cię do nas sprowadza? To musi być szczególna okazja. - Uśmiechnąłem się zachowawczo, mierząc wzrokiem towarzyszące mu wilki.
- Wręcz przeciwnie. U nas ta sama cisza i spokój. Postanowiłem wybrać się do naszych przyjaciół i przekonać się na własne oczy, jak wataha odbudowuje się i prężnie działa.
Zaprawdę, gdyby trochę poćwiczył, jego uśmiech mógłby ciskać gromy. Choć basior pilnował każdego swojego ruchu i z diabelnym powodzeniem nadawał mu dostojny, sekretarzowski akcent, wciąż błyskała mu w oczach młodzieńcza, demonstracyjna moc, której nigdy nie dostrzegałem w oczach starego sekretarza.
- Usiądźcie z nami i delektujcie się z nami sielanką. Zaraz poślę kogoś do łowców po posiłek na oficjalne spotkanie.
- Och nie, nie ma potrzeby. - Ableharbin zbliżył się do nas, ale nie usiadł. - Nie chcę przeszkadzać w pracy. Chciałbym wybrać się na obchód terenów, porozmawiać z wilkami. Zobaczyć, jak żyjecie.
- Pora obchodu powoli się zbliża. Zapraszam. - Ciężko wyprostowałem tylne łapy, przeciągając się mimowolnie.
Wędrować po własnych terenach w towarzystwie wielkiego i poważnego sekretarza było doprawdy dziwnie. My trzej, a kilkanaście metrów za nami czterech strażników: toż to istna procesja. Z początku po prostu szliśmy ścieżką, jak miałem w zwyczaju prawie każdego dnia. Próbowałem umilić czas niezobowiązującą rozmową, ale Ableharbin wydawał się nie do końca w nastroju. Szybko porzuciłem próby.
- Pozwólcie zadać sobie pytanie - odezwał się w pewnej chwili, lecz bynajmniej nie zamierzał czekać na udzielenie pozwolenia. - Czy zawsze podczas obchodu omijacie północny wschód terytorium?
- Na północ chodzę tylko w niektóre dni. Rzadko. Nic się tam nie dzieje, bo miejsca te są obecnie niezamieszkane, przeznaczone głównie do polowań. Zachodzą tam więc tylko łowcy i, rzecz jasna, stróże robią tam własne obchody. Ja nie mam tam czego szukać.
Legion, drepczący przez cały czas krok w krok za mną, wodził wzrokiem ode mnie do sekretarza i nie odzywał się ani słowem.
- Ciekawe, że taki płat ziemi leży odłogiem.
- Tak jak mówiłem, nie odłogiem, a zapasem. Przeróżne zwierzęta żyją na nich, by nasza wataha miała dostęp do dużych połaci terenów łowieckich.
- Nie śmiem zatem wątpić w wasze słowa! Nadmienię tylko, że pytałem nie o północ, a o północny wschód.
- Skryty Las? To on leży na północ od plaży. Nie zachodzimy tam z innego powodu. Stare dzieje. Jedni mówią, że ziemia wydziela tam trujące wyziewy i powoduje halucynacje. Inni mówią, że rzecz jest sprawą hipnotyzujących dźwięków fal morza, rozbijających się o fale w pobliżu, albo że to unosząca się ponad nim solanka uderza wilkom do głowy. Jeszcze inni, że tam po prostu straszy.
- Co za naiwne historie. - Sekretarz uśmiechnął się tylko z politowaniem. - Więc do tej pory nie potrafiono opanować tej ziemi?
- Nigdy nie było takiej potrzeby, gdy wokół tyle innej.
- Tak usprawiedliwiacie porzucenie tak dużej ich części, zwłaszcza przez tak dużą watahę?
- Żyjemy wedle swoich potrzeb.
- Nazwijmy to tak. - Ustąpił bez specjalnych uniesień. - Zatem co jest warte nadzoru?
- Jeśli okoliczności nie wymagają czego innego, zawsze przechadzam się najpierw tą oto ścieżką, upewniam się że na zachodnich rubieżach wszystko w najlepszym porządku i odwiedzam Polanę Życia na południu. To wyśmienite miejsce, by porozmawiać ze swoim ludkiem bez tej całej formalistycznej otoczki jaskini alf. Tam przy okazji często spotykam szczenięta z ich opiekunami. Jeśli się złoży, oglądam sobie po cichutku zajęcia szkolne. A potem idę z powrotem na północ. Zahaczam o jaskinię medyczną, dowiaduję się, czy niczego nie potrzebują, aż wreszcie zachodzę do jaskini wojskowej, gdzie zazwyczaj upływa mi najwięcej czasu. Należy zapoznać się z raportami i dokładnie sprawdzić, czy każdy wykonuje swoją pracę w spokoju. Laskiem wracam do domu i za każdym razem mam okazję przekonać się o uroku naszej bujnej przyrody.
Przystanąłem, zasapawszy się podczas tej dumnej przemowy. Znowu zaczęło drapać mnie w gardle. Ableharbin wraz z moim synem również zatrzymali się życzliwie, czekając aż uspokoję oddech.
- No cóż - stęknąłem. - Przed nami Polana Życia. O proszę, a tam, pod lasem, akurat trwają lekcje.
- Podejdziemy?
- Oczywiście. Nauki nigdy za wiele - zażartowałem niewinnie. Ledwie zbliżyliśmy się trochę do gromadki, kilka szczenięcych głosików powitało nas przeciągłym okrzykiem „Dzień dobry!”. - Nie przeszkadzajcie sobie. My tylko przez chwilę z ciekawości posłuchamy. - Dobrotliwie kiwnąłem głową Alcie, która zawiesiła na nas oczekujący wzrok.
- Dobrze. Dzieci! Talerzyku. - Ze stoicyzmem godnym podziwu zwróciła się do szczeniaka, który podskakiwał na trzech łapkach, czwartą przytrzymując kolegę, któremu właśnie obgryzał ucho. Drugi szczeniak burczał coś i popiskiwał z oburzeniem. Nauczycielka przystanęła nad nimi, rozdzielając dzieci delikatnym ruchem łapy. - Talerzyku! Proszę tutaj, na koniec. Uspokój się i przypomnij nam, czego wczoraj uczyliśmy się nad rzeką.
- Zaglądaliśmy do wody i szukaliśmy ryb!
- I jakie ryby znaleźliśmy?
- Żadnych!
- Nie. - Wilczyca łagodnym głosem naprowadziła wilczka na właściwe tory. - Widzieliśmy płocie, jazie i klenie. Takie ryby mieszkają w naszej rzece.
- Skąd mamy wiedzieć, jeśli żadnej nie złowiliśmy? - Mały Talerzyk przekrzywił główkę i spojrzał na Altę wyzywająco.
- Opowiadałam wam o ich cechach charakterystycznych. Czy pamiętasz coś ze wczorajszych zajęć?
- A dlaczego mamy się tego uczyć? Przecież nie myślimy co to za ryba, gdy ją jemy.
- Ponieważ niektóre ryby szkodzą, Talerzyku - wyjaśniła spokojnie. Maluch naburmuszył się. - Warto umieć je rozpoznawać.
- A ja wcale nie jem ryb...
Alta zmieszała się, zerkając na nas bokiem.
- Oczywiście, możesz jeść, możesz nie jeść, ale powinieneś wiedzieć, które z nich jeść możesz. To świadomość rzeczy najistotniejszych dla przeżycia czyni wilka silnym i samowystarczalnym. Dobrze, z tą myślą was zostawiam, a teraz zapraszam na przerwę.
Nie mając już na co patrzeć, pozbieraliśmy się i ruszyliśmy dalej na naszą trasę wokół watahy. Ableharbin stąpał dumnie i wyglądał, jakby usilnie nad czymś się zastanawiał. Nie widziałem sensu w przerywania jego zamyślenia. Byłem wszak pewien, że sam wreszcie zabierze głos i już niebawem rzeczywiście się to stało.
- Ciekawe słowo: samowystarczalny - zauważył. - Czy nie uważacie, Towarzysze, że wilk z natury nie jest samowystarczalny?
- Nie mi oceniać, towarzyszu sekretarzu. Nie wiem. Być może są wilki, które świetnie dają sobie radę poza watahą, być może są nawet takie, które żyją samotnie dzień w dzień, przez wiele lat. - Poczułem nieprzyjemny skurcz w okolicy żołądka. Własne słowa przypomniały mi o matce. Nie widziałem jej od miesięcy. A przecież niezmiennie biedowała samotnie na pograniczu trzech watah i z pewnością gdybym wtedy wybrał się do niej i zapytał, czy czego nie potrzebuje, jak zwykle odparłaby, że jest najszczęśliwsza na świecie. Doprawdy, dziwna z niej była duszyczka. Nigdy nie szukała swojego miejsca w żadnej z pobliskich watah. Nosiła w sercu jakąś głęboko wbitą drzazgę i pazurami broniła się przed wyciągnięciem jej. Czy zresztą wyciąganie jej na siłę nie otworzyłoby tylko starej rany? Potrzeba by było przy takim zabiegu delikatności. I chyba znieczulenia; nie znam się.
- Odkąd sięgnąć pamięcią, wilk pozostaje istotą bardzo społeczną, rodzinną. Łączącą się w grupy. W tym leży jego siła - orzekł sekretarz.
- Pozwolę sobie zauważyć: nie tylko w tym. Może nie widać tego po takim zmęczonym życiem indywiduum jak ja, ale sami doskonale wiecie, że z mocą wilczych mięśni i szczęk mało które zwierzę podejmuje się dyskutować.
- Brakuje tu progu. Wyznacznika prawdziwej siły. Jednak siła watahy jest niekwestionowana. - Z niezachwianego głosu sekretarza biła pewność. Był on tak przekonany i przekonujący, że jego wypowiedź jawiła mi się jako w czystej postaci paradoks. Gdy szedł tak i mówił, nie sposób było się z nią nie zgodzić, a czy to właśnie nie było najlepszym dowodem na niekwestionowaną siłę potężnej jednostki?
- A ja uważam, że pewien poziom samowystarczalności jest nieodzowny dla każdego z nas. - Legion odezwał się nagle, korzystając z chwili ciszy, jaka zawisła wokół po naszych słowach. - Daje wolność. Jak i ułatwia życie całej watasze. To znaczy, gdy nie trzeba prowadzić każdego wilka cały czas jak małego szczeniaka.
- O tak, mamy paru takich zbytników! - zarechotałem. - Uwierzcie, Towarzyszu Ableharbinie, żadna to przyjemność. Dopóki każdy potrafi sam zająć się swoimi sprawami przynajmniej podstawowym zakresie, wtedy mamy święty, niebiański spokój.
- Z pewnością - Chłodny głos sekretarza odpowiedział mi z lekkim opóźnieniem. Umilkłem, przyjmując temat za zakończony zadowalającą zgodą.
Południową porą wiele działo się nie tylko na naszym stanowisku.
- Domino, pomożesz nam? - Szkliwo zastukał w ścianę u wejścia. Kawka postawiła przednie łapy jedna na drugiej i nieśmiało kiwała się z boku na bok.
- Jeśli masz chwilę, Domino... Chciałam porozmawiać o takim jednym kłopocie.
- Słucham cię, kochana! - Położna uśmiechnęła się szeroko, gestem zapraszając gości do zajęcia miejsc. - Czego potrzeba?
- Czy miałaś kiedyś taki przypadek, że wadera nie mogła doczekać się potomstwa, niezależnie od tego, jak się starała? - zapytała Kawka na wskroś prostodusznie, nie dbając już o układanie odpowiednich słów; tak, jak w zwyczaju mają wilki ze zmartwieniami większymi, niż odbiór ich wypowiedzi przez rozmówców. Słowem, wilki niepolityczne. Mina położnej zrzedła.
- Nie pamiętam, żeby coś takiego było. Najczęściej przychodzą do mnie wilczyce ze zgoła odmiennymi problemami.
- Ale we wszystkich mądrych księgach musiałaś coś czytać na ten temat, prawda?
- Pewnie tak, dawno temu. Ale co to za wiedza, bez praktyki.
- Potrzebuję pomocy - powiedziała Kawka nieco ciszej. Łaciata wilczyca zasępiła się.
- Delta cię badał?
- Tak. Stwierdził niepłodność, ale nie znamy przyczyny.
- Siadaj. Obejrzę cię, ale pewnie nie poradzę nic więcej, niż medyk. Szkliwo, poproszę cię teraz żebyś poczekał na zewnątrz.
Szkliwo czekał więc grzecznie na zewnątrz, a położna wzięła się do pracy. Zadanie nie było czasochłonne, więc już po chwili, kilku jej zadumanych spojrzeniach i pomruku zwątpienia, z jaskini dobiegł głos Kawki.
- Możesz wejść! - zawołała, po czym podniosła się i otrzepała z piasku oraz jakiegoś niewidocznego gołym okiem ciężaru. Zbliżające się stukanie pazurów o pokrytą warstwą pylistego piasku, kamienną posadzkę, zadziałało uspokajająco. Nie potrzebowała nawet patrzeć w tamtą stronę.
- To dość dziwne. Masz w sobie bardzo mało miejsca - oznajmiła Domino delikatnie, chociaż w jej głosie nie brakło ledwie słyszalnej, chmurnej nuty, która nie zwiastowała niczego dobrego. A przynajmniej tak usłyszała to Kawka, choć wrażenie minęło równie szybko, jak same słowa, pozostawiając po sobie tylko niezrozumiałą obawę.
- Co to znaczy? To bardzo źle?
- Nie, to samo w sobie nie powinno mieć znaczenia. Ale mogło wpłynąć pośrednio, stanowiąc przeszkodę mechaniczną. Poza tym wszystko wygląda normalnie. Ale jeśli tu są jakieś przeszkody, to kto wie, co się kryje tam w środku.
- Nie rozumiem. Przecież wszystko się udawało.
- Jesteś pewna? - Położna, wciąż siedząc w niewygodnej pozycji, pochylona w jedną stronę, podparła się łapą na ziemi. - Nie potrafię nic więcej powiedzieć. Bardzo mi przykro.
Kawka wraz z kolejnymi słowami kuliła się coraz bardziej, aż w końcu, na profesjonalne „bardzo mi przykro”, skurczyła się, jak ścigana przez koński ogon mucha, która za wszelką cenę pragnie zmieścić się między zębami wideł, stojących jej na drodze ucieczki. Dziwi się, z jakim trudem jej to przychodzi, ale nie dostrzega, że zęby wideł są w rzeczywistości uchem igielnym. Wilczyca westchnęła ciężko, czując na barkach brzemię wyroku.
- Rozumiem. Dziękuję. - Gdy ich oczy spotkały się, dostrzegła, że Domino patrzy nie na nią, a przez nią; o czymś więc jeszcze rozmyśla. Ciężar jakby zmalał.
- W WSJ jest taki jeden wilk, który też jest doświadczony w medycynie. Nie znam go osobiście, ale wiem, że korzysta z metod, które podpatrzył u ludzi. Może to by coś pomogło.
- Nie mówimy chyba o ich medyku? - wtrącił Szkliwo, po czym zapytał nieco sceptycznie. - Może to wilk z piaskowego wąwozu? Achpil?
- Tak, bardzo możliwe!
- Wiem kto to jest. - Zamyślił się na chwilę. - Jeśli nie ma innego wyjścia, spróbujemy.
Los więc chciał, że nie wracali do domu w atmosferze rozwiązanego problemu. Kawka bez życia wlokła się ścieżką, a jej podbródek kilkukrotnie zakołysał się pod wpływem jakiegoś wspomnienia. Wreszcie położyła się na posłaniu. Zdawała się wyciszona; tylko jej łapy drżały. Potem zadrżało całe ciało.
Gdzie znikła opanowana i pewna siebie wilczyca, którą chciała być, zawsze i wszędzie? Wszystko, czego zawsze chciała, zamazywało się tamtego wieczora. Było tak nieważne. Po co głupie marzenia? Po co starania i gorycz, jeśli wszystkie i tak pójdą na marne? Po co nadzieja, która tylko wpycha głębiej, w bagnistą ziemię?
Wcisnęła pysk w zesztywniałą od mrozu trawę, a gdy chłodne źdźbła otuliły jej policzki, zaskamlała. Z ulgą, że nikt niepowołany jej nie słyszy, płakała jak dziecko. Wyła, długo wydychając rozpacz wypełniającą jej płuca; potem spazmatycznie łapała powietrze. Łkanie niosło się ponad polaną, daleko, przez las.
Szkliwo, bez pomysłu na lepsze rozwiązanie, po prostu milczał i czekał.
- Nie będę matką, wiesz? - wymamrotała. - Tak mi... cholernie ciężko.
Leniwie obrysował pazurem wystający spod śniegu, samotny pęd zwiędłego ziela.
- Kto wie, co przyniesie przyszłość. Warto zrobić wszystko co się da.
- Ty sam w to nie wierzysz - wyszeptała, nie bez cienia wyrzutu. W tej elegijnej melodii znać było i nuty oczekiwania, i zaufania dla danego słowa, i drobne skrzypki nadziei wciąż jeszcze tam grały. Tylko ich struny były już rozstrojone, okropnie zużyte i brzęczały coraz ciszej.
- Ja w nic już... - urwał. - Co za różnica, w co wierzę. To nie wiara może dać ci potomstwo. Tylko nauka.

Cdn.