Czas mijał wolno i nieubłaganie. Mundurek każdego dnia przynosił mi nowe wieści o stanie mojego męża a ojca naszych dzieci ale końca tego nie było widać. Zaczynałam się z wolna pogrążać w czarnej, bezdennej rozpaczy ale hamowałam się z tym. Wrotycz i Palette mnie potrzebowali, byli jeszcze tacy malutcy... Ledwo jeszcze nie byli w stanie otworzyć swoich małych oczek. Nie mogłam ich tak zostawić, to owoc naszej miłości i nie mogłabym... No właśnie. Jaskier to twardy chłop, jakby to mój ojciec by rzekł, na pewno wyzdrowieje tylko potrzebuje czasu. Jak wróci, razem będziemy mogli powrócić do nacieszenia się widokiem tych dwóch pociesznych kuleczek. Więcej wiary potrzebujesz, Astelle. Wszystko się ułoży...
Mundus przestał mnie odwiedzać, już któryś dzień z kolei nie było go o stałej godzinie. Z początku sądziłam, że po prostu ma za dużo na głowie i będzie później ale tak się nie działo. Nie powiem, zaczynałam się szczerze martwić i to w dużym stopniu. A jeśli? Nie, nawet się nie waż dokańczać myśli!
Maluchy zasnęły, dlatego je otuliłam miękkim futrem i wstałam by coś móc zjeść i wypić. Gdy podstawowe potrzeby zostały uzupełnione, wydawało mi się, że słyszę pełne spokoju i radości westchnięcie ukochanego z tyłu. Czy to omamy? Nie, wydawał się ten odgłos być tak prawdziwy...
Natychmiast się odwróciłam.
< Jaskierek? Sorki, że tak długo, kończmy ten epizod, plyz >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz