Śnieg nie przestawał padać. Wiatr nie przestawał wiać. Pogoda była okropna, ale przecież nie mogłem spędzić następnego dnia w jaskini z wiecznie narzekającym lisem, czyż nie? Miałem już proponować, że uspokoję wichurę, ale Shino uznał, że bieganie pod wiatr będzie świetnym ćwiczeniem. Bosko.
Po paru minutach, śnieg miałem już dosłownie wszędzie. W oczach, uszach, nosie, sierści. Zaczynałem tęsknić za skakaniem po skałkach i polowaniem na lisy. Choć z tego ostatniego nie byłem specjalnie dumny. Co innego Shino, rasista jeden.
Nie słyszałem niemal nic, prócz świstu wiatru. Gdy obok mnie spadła sporych rozmiarów gałąź, całe życie przeleciało mi przed oczami. Zatrzymałem się, skupiając na uspokojeniu wiatru. Zajęło mi to chwilę, ale po chwili jedynym moim zmartwieniem był tylko spadający z nieba wytwór szatana. Znaczy śnieg.
Shino znalazł mnie dużo później. Jak się okazało, rozdzieliliśmy się dość szybko. Ciągnęliśmy jednak ten cyrk, znaczy trening, aż do wieczora, już przy dużo lepszej pogodzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz