- Z moim braciszkiem też się tak stanie? - spytała Kama po krótkiej chwili, którą spędziliśmy w ciszy, przyglądając się ofierze wirusa. Wyglądał naprawdę strasznie. Leżał tam już co najmniej kilka dni, rozciągnięty na boku pod jednym z szerokich pni drzew.
- Nie, oczywiście, że nie - Kanaa w pierwszym odruchu westchnęła ze zgrozą, przyciągając do siebie i mocno przytulając córkę. nieświadomie dotknąłem szerokiej blizny na moim boku, niewidocznej, lecz wyczuwalnej pod sierścią. Przełknąłem ślinę, z troską popatrzywszy na córeczkę.
- Wiesz, Kamuniu - zrobiłem krok przed siebie, stając obok waderki - Zawilec przechodzi już drugi nawrót choroby. Wciąż żyje. Musimy wierzyć w to, że wyzdrowieje. Nasz lęk i łzy na nic mu se nie zdadzą.
- Skąd wiemy, że będzie zdrowiał? - Kama popatrzyła na nas z przestrachem. Kanaa i ja wymieniliśmy niepewne spojrzenia.
- Może jutro... poproszę Mundusa, żeby się czegoś o tym dowiedział - zaproponowałem.
- O tak, zrób to - córeczka gorliwie przystała na ten pomysł.
- Nasz przyjaciel dowie się o wszystkim i jutro opowie nam o tym, dobrze? - moja małżonka uśmiechnęła się słabo. Kama pokiwała głową.
Przytuliliśmy się, wszyscy troje. Było nas o jedno za mało, jednego brakowało...
Przez kilka następnych dni Mundurek codziennie donosił nam nowe informacje o stanie Zawisia. Dzień za dniem, odzyskiwaliśmy nadzieję. Z każdą dobą było coraz lepiej. Po tygodniu nie było już wątpliwości, nasz mały syn, najmniejsza istotka, która zapadła na groźną chorobę na którą umarło już sześcioro z nas, zdrowiała.
< Kanuś? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz