Po wczorajszych ćwiczeniach powiązanych z kondycją, musiałam przyznać samej sobie, że padałam na łapki. Po powrocie do rodziny i w miarę szybkim posiłku, niemal od razu położyłam się spać, ochoczo skoczyłam w senne marzenia.
Dziwne. Miałam już różnego typu sny ale tego jeszcze nie było. Z oddali niby ktoś wołał mnie po imieniu ale jego głos wydawał się być tuż przy moim uchu, brzmiał jakby był zniekształcony bo nie mogłam go powiązać absolutnie z nikim. Jego sylwetka jednak dalej ode mnie, nie była już tak wysoce wyraźna co dobiegający od niego głos. Trudno było zrozumieć co mówił. Coś na pewno w stylu o nie poddawaniu się, kij wie.
Obudziło mnie dmuchnięcie zimnego powietrza wprost do odsłoniętego uszka. Wrzasnęłam na to skacząc na równe łapy przerażona, rozglądając się na boki szukając tego, kto mnie brutalnie wybudził. Zamiast tego zagrożenia zobaczyłam pokładającego się ze śmiechu tatę, mama natomiast nie dowierzała temu.
-Co się dzieje?!- Krzyknęłam roztrzęsiona.
-Wybacz słonko, ale nie mogłam się powstrzymać. Ostatnio tak bardzo narzuciłaś sobie ćwiczenia i wstawałaś o wyznaczonych godzinach...
-A która jest?
-Za niedługo południe, skarbie- odparła mama. Wydałam z siebie krzyk.
-Jestem spóźniona!- Wrzasnęłam i wybiegłam z jaskini bez śniadania. A dziś miałam zająć się gałęziami! Biegłam szybko, omijając przy tym wdzięcznie przeszkody, co zarejestrowałam na drugim planie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz