sobota, 10 października 2020

Od Ry'a - "Poszukiwanie"

 Światło otworzyło jego oczy.
Białe październikowe słońce, które dopiero zbierało siły przed nastaniem właściwego poranka, w dodatku osłabione jeszcze niesprawiedliwą walką o przebicie się przez zachmurzone niebo, urosło miarą jego spojrzenia do rozmiarów i mocy gwiazdy zawieszonej nad pustynią jakiegoś czerwcowego dnia, być może nawet w godzinie zenitu – i z równą siłą raniło jego oczy, wysuszając jakby dodatkowo spieczone ogromnym pragnieniem usta.
Zmagał się więc, by cokolwiek zobaczyć poza tym światłem, a w dodatku zdawało mu się, że całkowicie pozbawiony jest słuchu – zamiast standardowych, odpowiednich dla miejsca i czasu odgłosów lasu mieszanych ze swojskim szumem pobliskiego strumienia, w jego głowie rozbrzmiewało tylko dziwne piszczenie. Świat kręcił się przed jego oczami, on zaś skupiał się tylko na tym, żeby nie zwymiotować. Czy to tak się czuje Kali, kiedy zrzuci na chwilę tę głupią opaskę?, przeszło mu nagle przez myśl i, jak miał w zwyczaju reagować na tak niespodziewane przemyślenia, parsknął cichym, urwanym śmiechem, by, poważniejąc od razu, podnieść się powoli i rozejrzeć po okolicy, w jakiej przyszło mu się znaleźć.
Od razu zauważył, że miejsce to nie było mu obce; ocenił to po białych budynkach wsi widocznych w oddali. Widok samej polany też zdawał się znajomy, ale jednak dużo bardziej odległy. W trawie leżało różnorakie szkło i kawałki mięsa porozrzucane jak po rzezi. Blada, rozcieńczona poranną rosą i jeszcze innym, gęstszym, choć podobnie przezroczystym rodzajem płynu krew zastygła na jego nadgarstkach.
Podniósł łapę do góry, by lepiej przyjrzeć się plamom. Nie zdążył tego zrobić, szybko bowiem odrzuciła go ciężka mieszanina zapachów. Krzywiąc się, jęknął boleśnie i opadł na ziemię, ponownie podejmując ciężką walkę o to, by utrzymać zawartość żołądka na miejscu.
– Ry, nie śpisz? – jego uwagę przykuły nagle czyjeś ciche słowa.
Przez chwilę nie poznawał tego głosu; z grymasem zdumienia na twarzy podniósł głowę i ujrzał czarno-białą postać opartą o pień brzozy. Gdyby nie raczej postawna sylwetka, może miałby szansę ukryć się w cieniu kolorowego drzewa. Ponownie parsknął krótkim śmiechem, tym razem jednak, trochę już zażenowany poziomem tego czegoś, co można by nazwać poczuciem humoru, momentalnie powrócił do rzeczywistości, wlepiając spojrzenie w dwubarwnego towarzysza.
 – Nie, Russell, nie śpię. Lepsze pytanie, czy ty tam jeszcze w ogóle żyjesz?
Oparty o smukły pień drzewa owczarek parsknął ponurym śmiechem, spuszczając wzrok z rozmówcy, by pogapić się dla odmiany w mglistą otchłań, jaką stał się dla nich otaczający ich las w aurze tak brzydkiego poranka, a przy tym jakby mocniej chwycił się za brzuch.
– Nawet mnie nie wnerwiaj – potrząsnął głową, wydając z siebie coś pomiędzy westchnieniem, a krótką salwą śmiechu – Ile tam tego wczoraj było?
– Jakieś… – jego wilczy towarzysz rozejrzał się, by podliczyć straty, coś jednak większego musiało przykuć jego uwagę, sądząc przynajmniej po okrzyku, jaki wydobył się z jego nadwyrężonego całonocną libacją gardła.
Nim pies zdążył zadać pytanie o przyczynę całego zamieszania, usłyszał, jak jego przyjaciel przeklina cicho, by za chwilę zwrócić się do niego w pewnej ważnej kwestii:
– Gdzie oni zniknęli?
– Tamci? – pies machnął obojętnie głową – Pewnie poszli do domu.
– Dawno?
– Zapewne przed świtem. Nie obudzili mnie – wyznał, mrugając kilkukrotnie jakby na słodkie wspomnienie krótkiego tej nocy snu.
Widział, jak jego wilczy przyjaciel kiwa w zamyśleniu głową, by następnie, rozbudzony na nowo jakąś kolejną myślą, rzucić się w kierunku wieńczącego polanę kłębowiska krzewów, wśród których na ziemi leżał, zwinięty niedbale, jego ulubiony szalik. Przez chwilę przekopywał w gorączce kolejne warstwy materiału, by wreszcie wyciągnąć spomiędzy nich błyszczący w świetle dnia biały nóż. Śmiejąc się w głos, uniósł przedmiot na wysokość oczu, a nawet ucałował rękojeść, by następnie ostrożnie położyć przedmiot z powrotem na ziemi. Po czym, jak gdyby nigdy nic, zaczął powoli zakładać na szyję kawałek materiału.
– Kiedyś naprawdę mnie okradną… – rzucił, idąc w stronę psa, gdy już skończył się ubierać.
– To po co pijesz z nieznajomymi? – parsknął Russell, nieruchomo obserwując kolejne poczynania przyjaciela.
– Hmm – basior zerknął w ciemne oczy towarzysza – Ty przecież jesteś znajomy.
– Bardzo śmieszne. Wiesz, o co mi chodzi. Ty masz przecież swoją watahę, prawda? Dlaczego więc nie pijesz ze swoimi? – zmrużywszy oczy, pokręcił niechętnie głową – Wiesz, lepiej jest, jeśli niektóre rzeczy zostają wewnątrz.
– Tamta dwójka przecież była tutejsza – odpowiedział basior, podnosząc z ziemi najbliżej leżącą butelkę. Ustawiwszy ją pod słońce, szukał resztek wczorajszego napoju. – Przedstawili się jako członkowie Watahy Szarych Jabłoni, a więc to nasi bliscy sąsiedzi. Ty ze swojej wioski też masz do nich raczej bliżej niż dalej – choć naczynie nie zdradzało śladów jakiejkolwiek zawartości, basior na wszelki wypadek potrząsnął nią nad językiem, w nadziei na dorwanie się do ostatnich kropel. Później cisnął butelką o ziemię. – A o stosunki z sąsiadami trzeba dbać! – uśmiechnął się, oblizując usta.
– Tak się przedstawili, a teraz mogą być już w drodze na drugi koniec świata – Russell wyszczerzył się zjadliwie, na co Ry jedynie wzruszył ramionami.
– Po prostu się o ciebie martwię – ciągnął owczarek – Jeśli będziesz utrzymywał takie przypadkowe znajomości, mówię ci, skończysz jeszcze jako bardzo młody ojciec.
– Tak mówisz? – uśmiechnął się basior – Bo jeśli pijesz do naszej wczorajszej towarzyszki, to była całkiem ładna.
– Ładna, dopóki nie przyjdzie upomnieć się o wsparcie.
Oboje zaśmiali się krótko, choć nie sposób było nie zauważyć, że atmosfera zaczęła robić się dość napięta.
– O czym w ogóle ta rozmowa? – Ry wzruszył ramionami – Nie chcę pić ze swoimi, bo wszyscy tam znają mnie praktycznie od dziecka. To by było dziwne – powiedział, wkładając w usta papierosa. Russell domyśl się, że musiał wyciągnąć paczkę wtedy, wraz z nożem.
– I nie czujesz się przez to samotny? Obcy?
– Ta, mów mi o tym. O ile się nie mylę, zaraz idę do pracy, w której moim partnerem jest mój własny ojciec – umilknął, zwlekając z sięgnięciem po zapalniczkę – Praca mnie nie bawi – wyrzucił po chwili, ogarnięty już nagłym, dziwnym rodzajem zamyślenia.
– I nie chcesz jej zmienić?
Ry spojrzał na przyjaciela.
– Teraz jest już chyba za późno, żeby się wycofać. Pójdę tam i będę się modlić, żeby to wszystko szybko się skończyło, a potem wrócę do…
– Do szklanki? – dokończył Russell.
Ry zmierzył go spojrzeniem, uśmiechając się słabo.
– Mówisz tak, jakbyś sam ze mną nie pił.
– Ale ja mam dokąd wracać – pies zerknął w stronę majaczącej w oddali wioski – Mam rodzinę, przyjaciół, właścicieli. Mam pracę, a nawet powołanie, ciepły, bezpieczny kąt. Mam dom – oczy owczarka posmutniały odbiciem szczerej troski, które tak zadziwiło młodego basiora – Źle się dzieje, gdy człowiek, wilk, czy pies… Gdy nie ma się dokąd wrócić.
– Więc mówisz, że przydałaby mi się pomoc? – zapytał basior, machając nieodpalonym papierosem trzymanym w łapie. – Psycholog? O ile mi się wydaje, w całej okolicy mamy tylko jednego, Vitale. Takie nowinki nie dotarły jeszcze do naszych sąsiadów, a szkoda – uniósł wzrok, wkładając papierosa w usta i błyskawicznie podpalając jego końcówkę. Zaciągnął się, wzdychając głęboko. – Gdyby to nie był ktoś od nas, to jeszcze wchodziłoby w grę, ale tak… Choć, powiem ci, ty byś się nadawał całkiem nieźle – uśmiechnął się zza obłoku szarego dymu.
Pies odwzajemnił ten gest.
– Bo ja jestem twoim przyjacielem, nie to, co te dwie wilcze przybłędy, które wczoraj z nami piły – splunął na ziemię – Gdyby nie przynieśli tej połówki jelenia…
– Kto nie pracuje, ten nie je? – uśmiechnął się basior.
Rus popatrzył na niego w zdezorientowaniu.



Siedzieli pod drzewem, obserwując, jak budzący się dzień zmienia kolory nieba i ziemi. Ry częstował Russella papierosami, ten jednak konsekwentnie odmawiał, wpatrzony w przestrzeń horyzontu kładącą się u podstawy niewielkiego wzniesienia.
– Więc, nie masz z kim o tym porozmawiać? – odezwał się pies.
Wilk poczuł dotkliwe ciepło ognia na języku, zupełnie jakby papieros w jego ustach nagle obrócił się na drugą stronę.
– Nie wiem. Może spróbuję zapytać swoją siostrę. Co prawda obie są już dorosłe… Mają własne życie… Ale… – po ciele basiora przebiegły dreszcze, sprawiając, że omal nie upuścił trzymanego w łapie przedmiotu.
Rus obserwował go przez chwilę w milczeniu.
– Siostrę? – odezwał się wreszcie, kiwając głową w zamyśleniu – Może być i siostra.
– Mhm – zgodził się basior, zaciągając się głęboko dymem. Strząsnąwszy popiół na mokrą trawę, westchnął ciężko. – Ale najpierw praca.
– W porządku – przytaknął pies, ociężale podnosząc się z miejsca – Kiedy znowu się spotkamy, opowiesz mi, jak było. Tymczasem muszę iść, bo jeszcze gospodarz coś zauważy – przez chwilę spoglądał na swojego wilczego towarzysza – Nie wyglądasz tak źle. Napij się koniecznie wody, to może szef nie zauważy, że piliśmy do świtu.
– Mhm – przytaknął Ry, na wpół żartem naciągając szalik na nos – Pa, Russell! – rzucił, machając na pożegnanie wolną łapą.
Pies pożegnał się tym samym gestem. Szybciej niż Ry mógł to zauważyć, zniknął w gęstwinie lasu.
Zostawszy samemu, basior westchnął głęboko, po czym spokojnie dokończył palenie. Kaszląc nieznacznie, podniósł się z miejsca. Walcząc z zawrotami głowy i znaczącym dyskomfortem w żołądku, z trudem utrzymywał się na nogach.
Czuł, że to nie będzie łatwy dzień…
 

 C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz