Światło otworzyło jego oczy.
Białe październikowe słońce, które dopiero zbierało
siły przed nastaniem właściwego poranka, w dodatku osłabione jeszcze niesprawiedliwą
walką o przebicie się przez zachmurzone niebo, urosło miarą jego spojrzenia do
rozmiarów i mocy gwiazdy zawieszonej nad pustynią jakiegoś czerwcowego dnia,
być może nawet w godzinie zenitu – i z równą siłą raniło jego oczy, wysuszając
jakby dodatkowo spieczone ogromnym pragnieniem usta.
Zmagał się więc, by cokolwiek zobaczyć poza tym
światłem, a w dodatku zdawało mu się, że całkowicie pozbawiony jest słuchu –
zamiast standardowych, odpowiednich dla miejsca i czasu odgłosów lasu
mieszanych ze swojskim szumem pobliskiego strumienia, w jego głowie rozbrzmiewało
tylko dziwne piszczenie. Świat kręcił się przed jego oczami, on zaś skupiał się
tylko na tym, żeby nie zwymiotować. Czy
to tak się czuje Kali, kiedy zrzuci na chwilę tę głupią opaskę?, przeszło
mu nagle przez myśl i, jak miał w zwyczaju reagować na tak niespodziewane
przemyślenia, parsknął cichym, urwanym śmiechem, by, poważniejąc od razu,
podnieść się powoli i rozejrzeć po okolicy, w jakiej przyszło mu się znaleźć.
Od razu zauważył, że miejsce to nie było mu obce;
ocenił to po białych budynkach wsi widocznych w oddali. Widok samej polany też
zdawał się znajomy, ale jednak dużo bardziej odległy. W trawie leżało
różnorakie szkło i kawałki mięsa porozrzucane jak po rzezi. Blada, rozcieńczona
poranną rosą i jeszcze innym, gęstszym, choć podobnie przezroczystym rodzajem
płynu krew zastygła na jego nadgarstkach.
Podniósł łapę do góry, by lepiej przyjrzeć się plamom.
Nie zdążył tego zrobić, szybko bowiem odrzuciła go ciężka mieszanina zapachów.
Krzywiąc się, jęknął boleśnie i opadł na ziemię, ponownie podejmując ciężką
walkę o to, by utrzymać zawartość żołądka na miejscu.
– Ry, nie śpisz? – jego uwagę przykuły nagle czyjeś
ciche słowa.
Przez chwilę nie poznawał tego głosu; z grymasem
zdumienia na twarzy podniósł głowę i ujrzał czarno-białą postać opartą o pień
brzozy. Gdyby nie raczej postawna
sylwetka, może miałby szansę ukryć się w cieniu kolorowego drzewa. Ponownie
parsknął krótkim śmiechem, tym razem jednak, trochę już zażenowany poziomem
tego czegoś, co można by nazwać poczuciem humoru, momentalnie powrócił do
rzeczywistości, wlepiając spojrzenie w dwubarwnego towarzysza.
– Nie,
Russell, nie śpię. Lepsze pytanie, czy ty tam jeszcze w ogóle żyjesz?
Oparty o smukły pień drzewa owczarek parsknął
ponurym śmiechem, spuszczając wzrok z rozmówcy, by pogapić się dla odmiany w
mglistą otchłań, jaką stał się dla nich otaczający ich las w aurze tak
brzydkiego poranka, a przy tym jakby mocniej chwycił się za brzuch.
– Nawet mnie nie wnerwiaj – potrząsnął głową,
wydając z siebie coś pomiędzy westchnieniem, a krótką salwą śmiechu – Ile tam
tego wczoraj było?
– Jakieś… – jego wilczy towarzysz rozejrzał się, by podliczyć straty, coś
jednak większego musiało przykuć jego uwagę, sądząc przynajmniej po okrzyku,
jaki wydobył się z jego nadwyrężonego całonocną libacją gardła.
Nim pies zdążył zadać pytanie o przyczynę całego
zamieszania, usłyszał, jak jego przyjaciel przeklina cicho, by za chwilę zwrócić się do niego w pewnej ważnej kwestii:
– Gdzie oni zniknęli?
– Tamci? – pies machnął obojętnie głową – Pewnie
poszli do domu.
– Dawno?
– Zapewne przed świtem. Nie obudzili mnie – wyznał,
mrugając kilkukrotnie jakby na słodkie wspomnienie krótkiego tej nocy snu.
Widział, jak jego wilczy przyjaciel kiwa w
zamyśleniu głową, by następnie, rozbudzony na nowo jakąś kolejną myślą, rzucić
się w kierunku wieńczącego polanę kłębowiska krzewów, wśród których na ziemi
leżał, zwinięty niedbale, jego ulubiony szalik. Przez chwilę przekopywał w
gorączce kolejne warstwy materiału, by wreszcie wyciągnąć spomiędzy nich błyszczący w
świetle dnia biały nóż. Śmiejąc się w głos, uniósł przedmiot na wysokość oczu,
a nawet ucałował rękojeść, by następnie ostrożnie położyć przedmiot z powrotem na
ziemi. Po czym, jak gdyby nigdy nic, zaczął powoli zakładać na szyję kawałek
materiału.
– Kiedyś naprawdę mnie okradną… – rzucił, idąc w
stronę psa, gdy już skończył się ubierać.
– To po co pijesz z nieznajomymi? – parsknął
Russell, nieruchomo obserwując kolejne poczynania przyjaciela.
– Hmm – basior zerknął w ciemne oczy towarzysza –
Ty przecież jesteś znajomy.
– Bardzo śmieszne. Wiesz, o co mi chodzi. Ty masz
przecież swoją watahę, prawda? Dlaczego więc nie pijesz ze swoimi? – zmrużywszy
oczy, pokręcił niechętnie głową – Wiesz, lepiej jest, jeśli niektóre rzeczy
zostają wewnątrz.
– Tamta dwójka przecież była tutejsza –
odpowiedział basior, podnosząc z ziemi najbliżej leżącą butelkę. Ustawiwszy ją
pod słońce, szukał resztek wczorajszego napoju. – Przedstawili się jako
członkowie Watahy Szarych Jabłoni, a więc to nasi bliscy sąsiedzi. Ty ze swojej
wioski też masz do nich raczej bliżej niż dalej – choć naczynie nie zdradzało
śladów jakiejkolwiek zawartości, basior na wszelki wypadek potrząsnął nią nad
językiem, w nadziei na dorwanie się do ostatnich kropel. Później cisnął butelką
o ziemię. – A o stosunki z sąsiadami trzeba dbać! – uśmiechnął się, oblizując
usta.
– Tak się przedstawili, a teraz mogą być już w drodze
na drugi koniec świata – Russell wyszczerzył się zjadliwie, na co Ry jedynie
wzruszył ramionami.
– Po prostu się o ciebie martwię – ciągnął owczarek
– Jeśli będziesz utrzymywał takie przypadkowe znajomości, mówię ci, skończysz
jeszcze jako bardzo młody ojciec.
– Tak mówisz? – uśmiechnął się basior – Bo jeśli
pijesz do naszej wczorajszej towarzyszki, to była całkiem ładna.
– Ładna, dopóki nie przyjdzie upomnieć się o
wsparcie.
Oboje zaśmiali się krótko, choć nie sposób było nie
zauważyć, że atmosfera zaczęła robić się dość napięta.
– O czym w ogóle ta rozmowa? – Ry wzruszył
ramionami – Nie chcę pić ze swoimi, bo wszyscy tam znają mnie praktycznie od
dziecka. To by było dziwne – powiedział, wkładając w usta papierosa. Russell
domyśl się, że musiał wyciągnąć paczkę wtedy, wraz z nożem.
– I nie czujesz się przez to samotny? Obcy?
– Ta, mów mi o tym. O ile się nie mylę, zaraz idę
do pracy, w której moim partnerem jest mój własny ojciec – umilknął,
zwlekając z sięgnięciem po zapalniczkę – Praca mnie nie bawi – wyrzucił po
chwili, ogarnięty już nagłym, dziwnym rodzajem zamyślenia.
– I nie chcesz jej zmienić?
Ry spojrzał na przyjaciela.
– Teraz jest już chyba za późno, żeby się wycofać. Pójdę
tam i będę się modlić, żeby to wszystko szybko się skończyło, a potem wrócę do…
– Do szklanki? – dokończył Russell.
Ry zmierzył go spojrzeniem, uśmiechając się słabo.
– Mówisz tak, jakbyś sam ze mną nie pił.
– Ale ja mam dokąd wracać – pies zerknął w stronę
majaczącej w oddali wioski – Mam rodzinę, przyjaciół, właścicieli. Mam pracę, a
nawet powołanie, ciepły, bezpieczny kąt. Mam dom – oczy owczarka posmutniały
odbiciem szczerej troski, które tak zadziwiło młodego basiora – Źle się dzieje,
gdy człowiek, wilk, czy pies… Gdy nie ma się dokąd wrócić.
– Więc mówisz, że przydałaby mi się pomoc? –
zapytał basior, machając nieodpalonym papierosem trzymanym w łapie. –
Psycholog? O ile mi się wydaje, w całej okolicy mamy tylko jednego, Vitale.
Takie nowinki nie dotarły jeszcze do naszych sąsiadów, a szkoda – uniósł wzrok,
wkładając papierosa w usta i błyskawicznie podpalając jego końcówkę. Zaciągnął
się, wzdychając głęboko. – Gdyby to nie był ktoś od nas, to jeszcze wchodziłoby
w grę, ale tak… Choć, powiem ci, ty byś się nadawał całkiem nieźle – uśmiechnął
się zza obłoku szarego dymu.
Pies odwzajemnił ten gest.
– Bo ja jestem twoim przyjacielem, nie to, co te
dwie wilcze przybłędy, które wczoraj z nami piły – splunął na ziemię – Gdyby
nie przynieśli tej połówki jelenia…
– Kto nie pracuje, ten nie je? – uśmiechnął się basior.
Rus popatrzył na niego w zdezorientowaniu.
Siedzieli pod drzewem, obserwując, jak budzący się dzień
zmienia kolory nieba i ziemi. Ry częstował Russella papierosami, ten jednak
konsekwentnie odmawiał, wpatrzony w przestrzeń horyzontu kładącą się u podstawy
niewielkiego wzniesienia.
– Więc, nie masz z kim o tym porozmawiać? – odezwał
się pies.
Wilk poczuł dotkliwe ciepło ognia na języku,
zupełnie jakby papieros w jego ustach nagle obrócił się na drugą stronę.
– Nie wiem. Może spróbuję zapytać swoją siostrę. Co
prawda obie są już dorosłe… Mają własne życie… Ale… – po ciele basiora
przebiegły dreszcze, sprawiając, że omal nie upuścił trzymanego w łapie
przedmiotu.
Rus obserwował go przez chwilę w milczeniu.
– Siostrę? – odezwał się wreszcie, kiwając głową w
zamyśleniu – Może być i siostra.
– Mhm – zgodził się basior, zaciągając się głęboko
dymem. Strząsnąwszy popiół na mokrą trawę, westchnął ciężko. – Ale najpierw
praca.
– W porządku – przytaknął pies, ociężale podnosząc
się z miejsca – Kiedy znowu się spotkamy, opowiesz mi, jak było. Tymczasem
muszę iść, bo jeszcze gospodarz coś zauważy – przez chwilę spoglądał na swojego
wilczego towarzysza – Nie wyglądasz tak źle. Napij się koniecznie wody, to może
szef nie zauważy, że piliśmy do świtu.
– Mhm – przytaknął Ry, na wpół żartem naciągając
szalik na nos – Pa, Russell! – rzucił, machając na pożegnanie wolną łapą.
Pies pożegnał się tym samym gestem. Szybciej niż Ry
mógł to zauważyć, zniknął w gęstwinie lasu.
Zostawszy samemu, basior westchnął głęboko, po czym
spokojnie dokończył palenie. Kaszląc nieznacznie, podniósł się z miejsca. Walcząc
z zawrotami głowy i znaczącym dyskomfortem w żołądku, z trudem utrzymywał się
na nogach.
Czuł, że to nie będzie łatwy dzień…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz