czwartek, 22 października 2020

Od Ry'a - "Poszukiwanie" cz.2

 Szedł przez las równym, niespiesznym krokiem i być może to właśnie ta technika sprawiała, że – mając oczywiście na względzie nierówny, wypełniony przeszkodami teren – nie zataczał się wcale aż tak bardzo. Uważnie, z przekorną jakby dokładnością obserwował otoczenie, wystawiając zmęczone oczy na bezlitosne światło poranka; uszy zaś nakrył czapką i, jakby to nie wystarczyło, wzdrygał się na każdy kolejny szelest dochodzący z lasu. Na nos naciągnął szalik, zdawało się jednak, że czynność ta jako jedyna z wymienionych nie miała właściwie praktycznego zastosowania i najmniej była użyteczna dla zmordowanego świetlaną nocą basiora; był to raczej wyraz ponurego nastroju, jaki targał jego zmęczoną duszą, wiadomość dla świata, że - ktokolwiek by się na nią natknął - od wilka tego należy trzymać się z daleka i, broń Boże, pod żadnym pozorem nie zaczynać z nim rozmowy. 
Było jednak jasno, na tyle jasno, że - nieważne jak wiele razy potykał się i zataczał - w końcu dotarł do jaskini wojskowej. Z zewnątrz miejsce to wyglądało całkiem normalnie, a nawet przyzwoicie - aura potęgowana dodatkowo przez dumną nazwę lokacji przyciągała go już od dzieciństwa i to właśnie między innymi było powodem, dla którego wybrał zawód ściśle związany z ową lokacją. Od tamtych dni oddzielał go jednak gruby mur przeszłości. Kurz złudzeń opadł lata temu, choć niewykluczone, że to jego unoszące się w powietrzu resztki były przyczyną, dla której wchodząc przez jasne drzwi, odruchowo musiał wstrzymać oddech. 
Jak złodziej przesunął się pod ścianę, zgrabnie unikając kontaktu ze współpracownikami, po czym, gdy już poczuł się bezpieczny, schował nos w stosach papierów. Siedząc wygodnie, przemykał wzrokiem po kolejnych stronach notatek i sprawozdań, jakby była to dla niego najwybitniejsza lektura, która każdą nabazgraną pośpiesznie, czarną literą, powoli rozplątywała jego skłębione świeżym stresem myśli. 
Niezwykle cieszył go przy tym fakt, że w oczach innych wyglądał zapewne teraz jak bardzo pilny młody adept, podczas gdy w rzeczywistości nie mogło mu być bardziej obojętne wszystko, co miało miejsce w tych czterech ścianach. Być może rzeczywiście był to jeszcze błogosławiony przywilej nowicjusza, ale basior rzadko kiedy sam spisywał podobne notatki, a gdy rzeczywiście miała miejsce jakaś akcja, wszyscy niemo przystawali na fakt, że będzie on stał z tyłu, spokojnie obserwując i odzywając się jedynie w ostateczności. Koniec końców dochodził zawsze do wniosku, że to praca jak każda inna, i gdyby rzeczywiście został kiedyś ostatecznie postawiony przed koniecznością prawdziwego wykonywania obowiązku, to z pewnością by sobie z owym zadaniem poradził, dopóki jednak dane mu było markować pracę bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji, nie potrafił znaleźć powodu, dla którego miałby postępować w jakikolwiek inny sposób. 
Aktorstwo tego pokroju samo w sobie było przecież niezwykle wymagającym zajęciem. By nie wzbudzać niczyich podejrzeń musiał na przykład często przemieszczać się z miejsca na miejsce - i tak, nabrawszy siły i równowagi przy spokojnej lekturze, jak gdyby nigdy nic przybrał teraz maskę wesołej, podekscytowanej osoby. Opuścił z twarzy szalik i po kolei podchodził do współpracowników, tu opowiadając jakiż żart, tu rzucając komplementem, a jeszcze w innym miejscu - by rola zagrana była do perfekcji - poruszyć temat jakiejś znalezionej przed chwilą, względnie świeżej sprawy. 
Wszystkie elementy sztuki miał więc opanowane do perfekcji, dlatego kiedy zbliżał się już ostatni jej akt, basior zdecydował się podjąć dosyć ryzykowne działanie. Oświadczył cicho, że w poszukiwaniu informacji o jakimś tajemniczym zgonie idzie zasięgnąć rady u sąsiadów. Chociaż śledczy z Watahy Wielkich Nadziei tworzyli w zasadzie bliźniaczą instytucję, która często łączyła z nami siły w razie większych problemów, tamtejsze wilki zawsze miały trochę świeższe spojrzenie - tłumacząc się podobnymi słowami, wyszedł, i w ten właśnie sposób zafundował sobie mały spacer poza granice w ciągu najpiękniejszych, najcieplejszych godzin krótkiego jesiennego dnia. 
Choć był już w tak doskonałym nastroju, że przez chwilę na poważnie rozważał pociągnięcie tej farsy jeszcze odrobinę dalej i, na przykład, pójście na picie w godzinach pracy, chociażby w celu przetestowania, czy na prawdę coś mu za to groziło (a może rzeczywiście chciał podleczyć kaca), w ostateczności bez żalu udał się do jaskini wojskowej południowych sąsiadów.  
Lubił tam chodzić, chociażby dlatego, że z tamtejszymi wilkami miał dużo lepszy, bardziej szczery i naturalny kontakt. Silwestr, Opal, nawet Brus - to byli jego przyjaciele. Przyjaciele, których sam sobie wybrał, i nie łączyło ich z nim nic, jak tylko ta jedna, przyjemnie luźna więź. 
Żartował właśnie z Opal przed wspomnianą jaskinią, w cieniu zewnętrznej ściany, gdy nagle jak spod ziemi wyrósł przed nimi Głóg. Wiekowy basior należał do tych postaci, które nie musiały wielce się starać, by budzić w swoim otoczeniu respekt i prawie bojaźliwy nawet szacunek. Więcej, o postaci tej krążyły już prawie legendy, a każdy młody mundurowy był szybko, jeśli nie straszony, to przynajmniej przestrzegany na temat surowości owej postaci. Ry nie był w owym przypadku wyjątkiem, dlatego już pierwszy rzut oka na dowódcę zdawał się wywrócić jego żołądek do góry nogami. Zdawało się, że wraz z owym impulsem powróciły do niego wszystkie konsekwencje nieprzespanej (to mało powiedziane) nocy; zamroczyło go, wciąż jednak starał się zachować spokój. 
– O, Ry – dowódca uniósł posrebrzone wiekiem brwi – Jaka to sprawa cię znowu do nas sprowadza? 
Młodszy basior z trudem przełknął ślinę. Czuł, jakby jego gardło w jednym momencie wyschło na popiół. 
– Sprawa, tak – ze wszystkich możliwych rozwiązań wybrał chyba najgorsze. Z drugiej strony, oszukiwanie przełożonego wiązało się z tym niesamowitym uczuciem adrenaliny wypełniającej całe ciało. – Chciałem jeszcze popytać o to ostatnie morderstwo. 
– Które? – ciemny basior nie wydawał się wielce zaskoczony. Ry natomiast, ku własnej rozpaczy, czuł już niemal duszący zapach dymu, w jakim znikał grunt palący się pod jego łapami. 
– No, tamto... – w ostatnim akcie desperacji przeszukał pamięć, próbując wyciągnąć pierwsze lepsze nazwisko wyczytane ostatnio w którymś z setek różnorakich akt, ostatecznie jednak nie pozostało mu nic innego, jak tylko zaakceptować swoją porażkę. Umilkł, z cichym westchnieniem nieznacznie odwracając wzrok. 
– Eh, Ry – odezwał się cicho dowódca – Po synu Szkła mogliśmy się więcej spodziewać. 
– Rozumiem – wymówił przez zaciśnięte zęby. Odbicie gniewu zalśniło w jego oczach, ze wszystkich sił walczył jednak, by nie pogorszyć swojej sytuacji. – Przepraszam, chyba rzeczywiście pomieszałem sprawy. Pozwólcie, że wrócę i lepiej zaznajomię się z przedmiotem śledztwa.  
– W porządku – dowódca uśmiechnął się nieznacznie – Możesz odejść. 
Zza cienia czapki zerknął w oczy Opal; to było całe pożegnanie. Podnosząc się ociężale, wyprostował się, by błyskawicznie zniknąć pomiędzy drzewami. 
Jaskinia wojskowa została w oddali, kryjąc się za zasłoną ognisto żółtych drzew. Nie biegł, maszerował tylko, a mimo tego czuł, że powoli ogarnia go zmęczenie tak silne, że nie był już w stanie poruszać się naprzód. Ufając dziwnemu uczuciu, którego jednak absolutnie nie rozumiał, zatrzymał się i odwrócił za siebie, chcąc przekonać się, że w tym pięknym miejscu jest absolutnie sam.  
Uspokojony, odetchnął z ulgą, siadając wygodnie na pokrytej liśćmi ziemi. Uniósł pysk ku niebu, jakby chciał zawyć, w ostatniej chwili powstrzymał jednak rodzący się w nim odruch. Znieruchomiał. Ciszę przerywał tylko szumiący gdzieś obok, zimny wiatr. 
Czas zatrzymał się tylko na jeden krótki moment. Czując, jak nieprzyjemne uczucia wzbierają w jego sercu, odzywając się tępym bólem, zadrżał nieznacznie, po czym szerzej otworzył oczy. Parsknął krótkim śmiechem. Miotając ciche przekleństwo, opuścił głowę, po czym niespiesznie wstał na cztery łapy. Rozejrzał się po okolicy, jakby nie mogąc przypomnieć sobie sposobu, w jaki się tu znalazł. 
Pomiędzy kilkoma głębokimi oddechami zaczęło mu się rozjaśniać w głowie. W pierwszej chwili chciał wrócić do jaskini wojskowej, tej swojskiej, znajomej, ale obraz zachodzącego w ciszy słońca uświadomił mu, że dzień roboczy dobiegał powoli końca. Uśmiechnął się blado, mocniej zaciskając szalik na swej szyi. 
Ah, co teraz? Dokąd miałem pójść? 
 
Wbiegł do pustej jaskini, echo kroków rozbrzmiewało w jego głowie, gdy cienie, które urosły nagle do ogromnych rozmiarów, żywiąc się krwią płonącego szkarłatem słońca, pełzały po zimnych ścianach, tańcząc w rytm melodii jaką wygrywał, przekopując gorączkowo wszystkie swoje graty. Dźwięk szkła – ostatnia nuta wybrzmiała w jego głowie, przeszywając ciało siłą elektrycznego impulsu. Butelka przewracała się w jego drżących łapach, ale ją utrzymał, by gorycz mogła wypełnić jego usta, gardło, zdawało się, że sięgnęła pazurami aż do jego serca – i nie wiadomo, czy łzy, jakie pojawiły się w jego oczach, zrodziły się z tego bólu, czy może tylko równoległe z nim. 
Kropelki zamarzły, nim zdążyły sięgnąć jego policzków, bo i jego serce nagle stało się nadzwyczaj chłodne, zupełnie jakby był już martwy. I jakby na dodatkowe tego potwierdzenie, opadł sztywno na plecy, uśmiechając się krzywo jak pod wpływem jakichś pośmiertnych skurczy. 
A gdybym tak naprawdę przestał czuć?  
A gdybym tak naprawdę – 
Zadrżał, jakby wszechobecny chłód zaczął mu nagle przeszkadzać. W panice przycisnął łapy do oczu i załkał, rozmyślając jednocześnie przez chwilę, czy przypadkiem nie zrobić użytku z pazurów i nie wcisnąć ich głębiej w miękkie tkanki narządów.  
Boże!, jęknął ze śmiechem, choć w żadne bóstwo nigdy nie wierzył. Co się ze mną dzieje? To tak, jakby jedna połowa mnie była już martwa, a druga szalona.  
Nie mam sposobu i tu przyszedłem go dociec. 
Podniósł się chwiejnie niczym ranny żołnierz, z łapą przyciśniętą do serca, chcąc jakby powstrzymać fantomowe krwawienie, a z każdą chwilą czuł się coraz słabiej. Szumiało mu w głowie i niewiele widział, ale czuł się dużo pewniej, dużo spokojniej i jakoś, na wskroś jakby chłodno i obojętnie. Wątpliwości wywietrzały mu z głowy, niewykluczone, że z całą resztką rozsądku, ale nie mógł powiedzieć, by czuł się z tym jakkolwiek źle, chociażby dlatego, że wreszcie znalazł przed sobą jakiś prosty, widoczny cel. Nie kwestionował, dlaczego i po co, po prostu czuł, że musi go wykonać i, z całą swoją determinacją i spokojem, wymaszerował z jaskini, gładko zanurzając się w głębinie nocy. 
Teraz już naprawdę czuł, że przesadził i zdawało mu się, że naprawdę umiera, lecz mimo wszystkich swoim potknięć, wszystkich otarć, obić i braku jakiejkolwiek orientacji w terenie, znajdował pewną przyjemność w nocnej wędrówce.  
Kiedy dotarł na miejsce, zdawało mu się, że na niebie zaczyna już rodzić się świt, on sam był jednak zbyt zamroczony, by wywnioskować z owego obrazka, że to nie najlepsza pora na składanie wizyty. Zajrzał więc do niewielkiej groty z niewyraźnym powitaniem na pysku, szybko jednak zorientował się, że miejsce to było całkowicie puste. Było w owym widoku coś tak boleśnie znajomego i niewyobrażalnie smutnego, że, nie rozumiejąc jeszcze nawet własnych myśli, wycofał się chwiejnie; łapy odmówiły mu posłuszeństwa, przysiadł więc i, chowając pysk, zapłakał głośno, nie bacząc na to, czy ktoś mógł go usłyszeć. 
Uspokoił się szybko, nagłym przebłyskiem świadomości przypominając sobie, że całonocna nieobecność jego siostry w domu nie powinna wzbudzać żadnego niepokoju, chociażby dlatego, że to jedyna pora, podczas której może cokolwiek zobaczyć. Ponownie poczuł w sercu jakiś głęboki smutek, a jednak uspokoił się już na tyle, że nie zapłakał nad losem siostry. Przynajmniej… nie kolejny raz. 
Zamiast tego postanowił spokojnie poczekać na powrót Kali, który, oceniając po rodzącym się świcie, nie wydawał się zbytnio odległy. Przysiadł na progu, opierając się o podtrzymujące wejście ściany. Przymknął oczy, czując nagle przytłaczające zmęczenie i tylko półświadomie wpatrywał się w festiwal kolorów budzący się na wschodnim niebie. Być może tylko z winy nieświadomego odruchu, a być może z dobrej intencji zachowania przytomności, zaczął śpiewać pod nosem jakąś starą piosenkę na prostych nutach:  
‘’Ponury las otoczył nas murem 
Stoi zamyślony, wypatrując ruchu 
I tylko wicher z głębi wyje czasem: 
Naprzód, przyjacielu, naprzód, drogi druhu!'' 

C.D.N

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz