wtorek, 20 października 2020

Od Admirała - "Taniec z Aniołami", cz. 1

Czasem ogół wydarzeń wydaje się obcy
Na tej ulicy trudno było znaleźć zwykły dom mieszkalny. Przytłaczającą większość stojących tu budynków stanowiły zużyte hale produkcyjne, ogrodzone przerdzewiałą siatką zwieńczoną poprzecinanym drutem kolczastym, zapisującym historię niejednego włamania. Nad nimi wszystkimi górowała większą fabryka. Dla osoby postronnej, która zatrzymałaby się tu na chwilę, by spojrzeć z boku na owo dzieło ludzkiego intelektu, wytwarzająca głównie gorącą parę i trochę słabo oczyszczonego dymu.
Osoby postronne, zachwycone postępem cywilizacji, dojrzałaby tyle. Prawie nikt zmęczonym wzrokiem nie omijał hal fabrycznych. Nie popatrzył prosto na to, co surowe i dzikie rozciągało się dalej, aż po horyzont.
A tam, letnimi porankami nieruchome, jesiennymi popołudniami kołysane zimnym wiatrem, niewzruszone czerniły się setki potężnych drzew, skrywające opuszczone przez zwierzęta i ludzi miejsce przed resztą świata.
Może dlatego wybrali to, a nie jakiekolwiek inne miejsce. Nie byli odludkami, ot, nie bardziej, niż przeciętna rodzina, żyjąca w tych czasach i w tym właśnie świecie. To mieszkanie, te trzy klaustrofobiczne pokoje z czymś na kształt kuchni, były po prostu tanie. A właściwie zupełnie darmowe. Stary, siedmiopiętrowy blok przeznaczony do rozbiórki, lecz zapomniany przez ostatnie lata z powodu nieporządku w papierach, stał jeszcze, straszył nieprzywykłych do podobnych widoków przechodniów brudnymi, czarnobrązowymi smugami na ścianach i obdrapanym tynkiem. Na zasiedlonym przez trawę chodniku, biegnącym tuż przed wejściem do klatki, walały się potłuczone i porozdeptywane odłamki szyb, niegdyś dumnie błyszczącymi w oknach zwróconych ku słońcu.
Oni byli już przyzwyczajeni. Od czasu, gdy przed czterema miesiącami wprowadzili się tu po cichu, wraz z kilkoma innymi rodzinami dotkniętymi kryzysem, żyli sobie spokojnie i zgodnie, dziękując odległej od ich niskiego świata Opatrzności, że znaleźli choćby taki lokal. Z biegiem czasu sąsiedzi, uciuławszy parę groszy na lepsze cztery ściany, znikali, zazwyczaj bez pożegnania i wielkiego rozgłosu, co stało się już niemal świecką tradycją tego miejsca.
Wreszcie to właśnie oni zostali jedynymi mieszkańcami domu. Cztery osoby w swoim odosobnionym, pustym świecie.
A jednak nie było dnia, w którym ojciec patrząc w oczy żonie i córce nie czuł się winny nędzy, jaka ich dotknęła. Gdy każdego poranka wychodził z klatki schodowej i szedł ulicą, czując na sobie jedynie przenikliwy wiatr i nieśmiały dotyk wschodzącego słońca, wierzył, że to ich ostatnie dni w owym ponurym miejscu. Praca w fabryce była wyczerpującą, jednak każdy udźwignięty worek z gipsem był dla niego jak uścisk najlepszego przyjaciela. Szelest papierków pod koniec miesiąca dopełniał radosną iluzję.
Jednak czas mijał, a oni, chcąc nie chcąc, zaczęli zadomawiać się na pustej ulicy. Potrzeby codzienne pochłaniały prawie całą zarobioną sumę, a to co zostało, jak do tej pory nie wystarczyłoby nawet na najtańszy, dziesięcioletni samochód.
Z ich czworga, jedynie córka imieniem Antonina, wraz z narzeczonym - sierotą, mieszkającą u nich kątem od wielu lat - wychodzili czasem do miasta. Każdy zadbany, ukwiecony ogródek i błyszczące auto, dla dziewczyny było jednoznaczne z przepychem. Lubiła patrzeć na ten bogaty świat. Na ich strach pomyśleć czym skażonym poletku, nawet sałata wyrastała niewielka i gorzka.
- Jak myślisz, może przy tej ulicy stoi nasz nowy dom? - pytała cicho, wtulając się w ramię chłopaka - a może tam? W tym kościele weźmiemy ślub.
Uśmiechał się.
- Na to trochę za wcześnie, Tosia. Spokojnie, jak trochę się odkujemy, najpierw skończysz studia, ja uzbieram na jakieś mieszkanie.
Oboje żyli przyszłością, choć zdawała się ona malować przed ich oczyma dwa zupełnie różne obrazy.
Żadne z nich nie wiedziało, że czas byłby zbyt łaskaw, gdyby zgodził się zatrzymać.

Pewnego jesiennego wieczoru, gdy wszyscy czworo czekali właśnie, aż czajnik zacznie gwizdać, a z piekarnika uniesie się zapach rumianego ciasta, które już za kilka minut miało umilić kolację, dwie podeszwy czarnych butów stanęły w miejscu, gdzie według zwyczaju powinna leżeć wycieraczka.
Pod stopami delikatnie, lecz nieprzyjemnie zachrzęściło kilka ziaren piachu, które zagłuszyły ciche kroki i nerwowy oddech. Na ten dźwięk, skrzywił się bezbarwnie, jakby ze wszystkich pustych mieszkań naokoło zaraz mieli zacząć wyglądać zaciekawieni hałasem sąsiedzi. Podniósł dłoń, chciał położyć ją na starej, metalowej klamce. Opuścił znowu.
Przez drzwi słychać było stłumione głosy.
Uniósł drugą rękę, by przetrzeć nią wilgotne czoło. 
To ten dzień i właśnie ta chwila.
Szybko zaczął wyobrażać sobie przebieg następnych minut, lecz plączące się, chaotycznie myśli przez cały czas powracały do paru tylko chwil.
Tak niewiele dzieliło ich od spotkania. Tylko brudna ściana i białe, a właściwie poszarzałe drzwi ze sklejki.
Opuszczając głowę, z nagłym ukłuciem trwogi dostrzegł, że pod klamką, przez sporą dziurkę od klucza, z wewnątrz wypływa światło. Pochylił się i z największą ostrożnością zajrzał do środka.
W otwartym na rozcież pokoju za kuchnią, naprzeciwko drzwi wejściowych, na łóżku siedziała dziewczyna. Ojciec czekał już przy stojącym pod ścianą stole, na miejscu tuż pod drzwiami i czytał gazetę, co chwila tylko rzucając jakieś zamyślone komentarze do jej treści.
Pozostałych dwojga nie było widać.
Dosłyszał tylko szczęk naczyń. A więc kobieta przygotowuje jedzenie.
Gdy wyprostował się, kolejna fala zdenerwowania przetoczyła się przez całe jego ciało. Przez chwilę chciał zawrócić, wyjść, odejść. Ale przecież nie mógł.
Zdawało mu się, że mijają nie minuty, a godziny, lecz wreszcie pierwsza część krótkiego planu stała się faktem.
Gwałtownie poderwał wiszącą bezwładnie rękę i zapukał do drzwi. Miał wrażenie, że na moment wszyscy ucichli.
Tak jak podejrzewał, dziewczyna pierwsza wstała i podeszła do drzwi. Przez jego głowę w panice przebiegła chaotyczna myśl.
"Jeśli teraz powiesz jej, żeby wyszła, wszystko będzie stracone".
Klamka opuściła się, a drzwi otworzyły na zewnątrz, wylewając na korytarz żółte światło. Odsunął się od nich szybkim ruchem. A więc nadeszła pora.
Zanim zdążyła krzyknąć, kula z hukiem przebiła jej smukłą szyję.
Zrobił dwa kroki naprzód, by przez zamglone źrenice dostrzec ruch po swojej lewej. To ojciec zerwał się z krzesła. Pistolet wymierzony prosto w czaszkę, pod wpływem nieskoordynowanego uderzenia ręką ofiary zsunął się i trafił pod obojczyk. Sprawca szybko posłał mu jeszcze jeden strzał.
Morderca słyszał już tylko przerażony pisk matki i rozlegające się wokół, bliżej nieokreślone trzaski i szumy. Przez załzawione z napięcia oczy wycelował w twarz kobiety plecami opartej o komodę, wpatrującej się w niego oczyma zająca.
Nagle prosto na jego kark spadł cios, zadany ciężkim, tępym narzędziem. Zaczął tracić oddech, ale adrenalina burzącą się w całym ciele nie pozwoliła mu upaść. Zatoczył się pod ścianę i chwytając broń obiema rękami strzelił na oślep.
Ach, odnalazł się luby naszej nadobnej łabędzicy.
Słysząc padające na ziemię ciało, mężczyzna uspokoił się trochę, uświadamiając sobie, że została mu tylko jedna ofiara. Zaciśniętymi palcami roztarł obolały kark. Przez tę krótką chwilę matka nawet nie ruszyła się ze swego miejsca. To zabawne, jak bardzo się bała, jak zwykły strach sparaliżował ją, odbierając możliwość obojętnie jakiej reakcji. Tak, oto właśnie najsilniejsza ze wszystkich emocji. Wystarczyło spojrzeć na kobietę, by zyskać pewność.
Powstrzymał drżenie rąk i wycelował po raz ostatni, trafiając prosto między oczy.
Wszystko ucichło. Słysząc tylko własny, chrapliwy oddech, rozejrzał się.
Kątem oka rejestrując ruch naprzeciwko siebie, na ziemi, raz jeszcze podniósł broń, by dokończyć dzieła. Pociągnął za spust. Cisza.
Powtórzył czynność. Cisza.
Jak w transie odłożył bezużyteczny przedmiot na stół. Wreszcie nigdzie mu się nie śpieszyło.
Podszedł do chłopaka, wokół którego żeber szybko rosła plama krwi. Jeszcze żył i zdawał się być w pełni świadomy, kula musiała ledwie drasnąć płuca.
Zawahał się. Wreszcie z całej siły kopnął leżącego. Raz, drugi. Dosłyszał tylko kaszel i cichy jęk.
Oparł ramię na stole. Podskoczył, obiema nogami uderzając w klatkę piersiową ofiary i samemu nieomal upadając na ziemię. Coraz więcej krwi i odgłos łamanych żeber wzbudzały w nim coraz silniejsze pragnienie. Skakał po czerwonej kałuży i szczątkach dopóki nie był absolutnie pewny, że wokół siebie ma już tylko zwłoki. Jeszcze przez moment czekał na ruch od strony któregoś z ciał.
Wreszcie wyszedł, prawie całkiem już spokojny, w pierwszej chwili na zewnątrz odetchnąwszy z ulgą.

- Tosiu - powiedział cicho głos w ciemności - wybacz, że nie zdążyłem mu przeszkodzić.
Krew plamiąca ich ubrania zniknęła, w przygaszonym świetle zapalającej się powoli, kuchennej lampki, stały już tylko dwa duchy.
- A gdzie mama i tata?
- W niebie, kwiatuszku.
- Chodźmy do nich. 
- Mamy jeszcze mnóstwo czasu - przygarnął ją do siebie ramieniem, jak dawniej. Drżała - boisz się jeszcze czegoś?
- Kto to był, powiedz mi... co to musiał być za człowiek?!
- Czy to jakaś różnica?
Leżeli teraz obok siebie, na ubogim łóżku obleczonym najprostszą, białą pościelą.
- Znał nas. 
- Ty też go znałaś. Przypomnij sobie.
Umilkła, jeszcze bardziej kurczowo obejmując go zimnymi dłońmi.
- Masz rację. To nieważne - odrzekła w końcu, głośniej - obiecaj, że następnym razem zdążysz.
Cisza. Dotknął policzkiem jej czoła. Przez chwilę w milczeniu leżeli obok siebie.
- Obiecaj, że uda Ci się chociaż raz - poruszyła głową. Teraz ciemne oczy wpatrywały się w niego z nadzieją. 
- ...Postaram się.
- Chodźmy w końcu, za nimi, do nieba. Jesteś słaby.
- Słucham? 
- Co was tak mocno tutaj trzyma?
Spojrzał na nią w zamyśleniu, ale było już za późno na bezsensowny upór. Już zaczęły wyrastać mu skrzydła.
Zaraz, czy anielskie? Nie...

Jednak pewne szczegóły pozostają niezmienne
Pierwszym jaskrawym znakiem jawy był przenikliwy wiatr sunący po mchu.
Wrona, podobnie jak wieczorem, leżała tuż obok. Teraz ściskała pomiędzy nadgarstkami już tylko przedramienną część skrzydła szarego ptaka. Widocznie nie poczuła, jak odsunął się od niej w nocy.
Delikatnie do końca wydostał się z objęć wilczycy i podniósł się, z westchnieniem przenosząc wzrok na pochmurne niebo. Spoza szarych kłębów wyglądały pierwsze karminowe promienie słońca.
Przez dłuższą chwilę zbierał myśli. Potem wstał i zaczął wolno iść przed siebie.
Nie uszedł kilku metrów, zanim obejrzał się na śpiące w pobliżu, małe, bordowe futerko. Przez dłuższą chwilę nie odrywał od niego wzroku.
Próbował dostrzec w nim podobieństwo do matki lub ojca. Analogiczna pręga biegnąca przez kręgosłup, barwa sierści...
Odetchnął głębiej i znów zaczął iść.
"Padło ci na mózg" - skomentował szybko.
Dlaczego ciągle miał wrażenie, że od jakiegoś czasu nic nowego nie rozpoczyna się, a jedynie rozmywa, zanika, odchodzi, by pojawić się znów, jak słoneczne światło po każdej nocy? Gdzieś tam, w pamięci, miał jeszcze zakończone ostatecznie historie i wilki, które odeszły. A jednak coś zdawało się właśnie wracać. Po ostatnim z nich, po zagubionym gdzieś pomiędzy rzeczywistościami Serduszku, spodziewał się w zasadzie wszystkiego.
W tamtym świecie było inaczej. Czasem nawet za nim tęsknił.
Nic co naprawdę odeszło, nie może powrócić do końca, ale może ukazać swoje widmo w znajomym kwiecie na obcej łące, w znajomej skale budującą ścianę nowego domu, w znajomym wyrazie jakichś nieznanych, nowych ślepiów. Czasem na przykład, istnieją bardzo podobni do siebie. Czasem trudno uwierzyć, że się nie znali i nigdy nie poznają. A to potęguje owo dziwne wrażenie.

   C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz