Wilk o beżowym futrze znany z imienia Valentine stawiał lekko kroki jakby twarda ziemia pod jego łapami miała się zaraz zawalić. Szedł przed siebie nie wiedząc tak naprawdę dokąd instynkt go prowadzi. Wszystko widział jak zza mgły. To się teraz nie liczyło, liczył się tylko ból i smutek rozlany po ciele basiora. Ogromna fala rozpaczy, niczym tsunami przelała się przez ciało Valentine gdy ten tracił swych towarzyszy. Jeden po drugim legli na polu bitwy jak muchy a dla dowódcy był to ogromny cios. Teraz już nie miał bezpiecznego miejsca ani poczucia przynależności, teraz był tylko on sam, samemu sobie. Prawdę mówiąc był zmęczony, był wręcz wypruty z emocji i nie myślał trzeźwo. Jesienne liście miło ugniatały się pod lapami wojownika szczycąc oko swoimi pięknymi różnorodnymi kolorami. Tak mała rzecz a tak podniosła na duchu Valentine. Zrozumiał on bowiem że z wilkami jest tak jak z jesiennymi liśćmi. Każde drzewo zrzuca liście raz do roku by potem odrodzić się na nowo, jeszcze większe i silniejsze. Drzewo poświęca prawie wszystko co ma by za jakiś czas móc stać się silniejszym. Podobnie było z Valentine, basior musiał poświęcić wiele by po jakimś czasie przebudzić się o niebo mocniejszym. O Bogowie! Dlaczego każda strata musi być tak bolesna, dlaczego wichura rozpaczy musi niszczyć duszę nawet tych niewinnych? Niesprawiedliwość tego świata była mało powiedziawszy żenująca. I to jest najbardziej irytujące z tych wszystkich możliwych problemów. Nieważne już było co się wydarzyło ważne było jednak że przyniosło to jakieś skutki.
Wilk doszedł do jednego z niewielkich zbiorników wodnych po czym usiadł tuż przy tafli. Zbliżywszy łeb do jeziorka pozwolił wziąć sobie kilka kojących łyków. Woda była niesamowicie przyjemna, chłód każdej kropli był niezwykle błogi. Jednak coś tu nie grało, wyczuł coś, nieznajomego o niezwykle intensywnym zapachu. W mgnieniu oka przyjął pozycje obronną i czekał na zjawienie się nieznajomego. Stres zawładnął jego ciałem głównie z posiadania świadomości na temat swojego aktualnego stanu psychicznego, nie był gotów na walkę, jeszcze nie teraz. Przeżywał ból mentalny jak i fizyczny, tego było zbyt wiele.
Zza jednego z bujnie rosnących krzewów, nie spiesząc się wyszedł nie wysoki basior o atramentowym, lśniącym futrze. Grzywka zasłaniała mu oczy a na szyi miał brązowy szal. Uśmiechnął się lekko na widok Valentine po czym rzekł;
- To ciebie wyczuwałem od tylu minut - zaśmiał się cicho jakby nie przejmował się nieznajomym.
Val widząc że basior nie ma złych zamiarów, wysunął lekko prawą łapę na przód, rozprostował skrzydła i utworzył pozę w rodzaju formalnego ukłonu.
- Witaj, zwą mnie Valentine, proszę byś zaprowadził mnie do swojego przełożonego - powiedział praktycznie szeptem by nie odstraszyć nieznajomego
I w ten sposób wilk imieniem Valentine szedł krok w krok przy nieznanym mu wilku.
Yir?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz