czwartek, 29 października 2020

Od Admirała - "Taniec z Aniołami", cz. 3

Szliśmy szybkim krokiem, mijając puste polanki i nieuczęszczane zazwyczaj ścieżki. Nie rozmawialiśmy, bo nie było o czym. Przynajmniej żaden budujący pomysł na wymianę zdań z matką nie przychodził mi do głowy.
Gdyby się zastanowić, na tle zwyczajnej długości przeciętnego, wilczego życia, była niewiele starsza ode mnie. Ledwie wyrosła, a już pod tym względem goniłem ją bardzo szybko, z tygodnia na tydzień przybierając na wadze.
- To dokąd idziemy? - zapytałem w końcu, pchnięty chyba bardziej rodzącą się z tyłu głowy nudą, niż pragnieniem sympatycznego spędzenia czasu z, mimo wszystko, jednak rodzicielką.
- Nie wiem, porozmawiamy z jednym czy dwoma wilkami i będziemy wracać.
- Mhm.
Westchnąłem obojętnym tonem, a mimo to, gdzieś w sercu poczułem ukłucie. Może gdyby naprawdę, szczerze chciała spędzić ze mną trochę czasu, może moglibyśmy wspólnie zrobić coś rzeczywiście ciekawego? Może nawet ona była w jakiś sposób wartościową osobą?
Ale fakt był faktem, szliśmy na spacer tylko po to, żeby móc naciągnąć prawdę w rozmowie z niebieskim i udawać, że jesteśmy dwójką wilków szczęśliwych z własnego towarzystwa... przed kim? Przed wszystkimi wokół? Przed sobą nawzajem?
- O... - bąknąłem, gdy kilkadziesiąt metrów dalej dostrzegliśmy biegnącego przez Polanę Życia wilka.
- Ry!!! - wykrzyknęła nagle matka, biegiem ruszając przed siebie. Położyłem uszy po sobie, po czym nieco opieszale ruszyłem za nią. Wiedziałem tylko tyle, że byli rodzeństwem. I najchętniej na tym bym poprzestał, ale obowiązki towarzyskie wzywały.
- Wrona - basior wydał się zaskoczony. Prawdopodobnie nie widywali się często, a po jego zakłopotanym spojrzeniu krążącym pomiędzy nią a mną, dało się wywnioskować, że nawet i same spotkania nie mogły być stuprocentowo beztroskie. Napięcie wisiało w powietrzu, lecz wilczyca rozładowała je brutalnie, rzucając się bratu na szyję i, dałbym głowę, jakoś wyjątkowo starannie wciągając powietrze tuż przed jego pyskiem.
Bez słowa stanąłem z boku, przyglądając się scenie.
- Ależ się dawno nie widzieliśmy. Znowu p... polujesz?
- Tak, szukam czegoś - odpowiedział spokojnie, by wysunąć się z zapalczywego uścisku i z lekkim uśmiechem popatrzyć na waderę z większej odległości - a wy co tu robicie? To twój syn, prawda?
- Tak, to Admirał - chyba właśnie przypomniała sobie, że przez cały czas jestem obok, bo jej spojrzenie wróciło na ziemię i zatrzymało się na mojej głowie.
- Dzień dobry - mruknąłem.
- Dzień dobry - odpowiedział.
I to w przybliżeniu tyle. Większość ogarniętych słuchaczy opowieści spodziewałaby się pewnie czegoś innego, a jednak, moja kariera towarzyska nie malowała się setkami barw. Wilki zaczęły rozmawiać same ze sobą, rozemocjonowana matka i jej najwyraźniej trochę mniej rozemocjonowany brat, a ja, trochę znudzony, trochę niepotrzebny, po prostu wycofałem się pod granicę drzew, aby bez szczególnego zainteresowania zacząć śledzić trasę, którą biegł przed siebie szereg dużych, czarnych mrówek.
Z początku zajęcie było średnio ciekawe. Maleńki pochód maszerował naprzód, tworząc widoczną z góry, ciemną linię, z której trochę drobinek uciekało na boki, by po chwili znów wrócić na szlak, a trochę sunęło prosto, uporczywie, jakby były już zupełnie spóźnione. Przyglądałem się im przez chwilę, aż ten prosty, ruchomy obraz, stopniowo zaczął wciągać mój szczenięcy, głodny bodźców mózg. Po chwili miałem już wrażenie, że świat zaczął wirować. Chyba nawet lekko otworzyłem pysk.
"Maleńkie mróweczki. Jak pewne siebie jesteście. Jak spokojnie, równo idziecie naprzód. Z jakim zaangażowaniem znosicie do domu, na swoich cieniutkich pleckach, wszystkie tak dla was wartościowe rzeczy".
Odetchnąłem głębiej, to przymykając, to znów otwierając oczy. Ta obserwacja stała się dla mnie czymś na kształt medytacji, uspokajającej i układającej rozbiegane wszędzie myśli. Jak te mrówki, schodzące się w równy rząd.
W zadumie uniosłem łapę. Delikatnie zbliżyłem ją do ciemnej linii drobnych ciałek i patrząc, jak rozbiegają się w popłochu, położyłem pomiędzy nimi, na środku drogi. Po krótkiej chwili towarzystwo uspokoiło się i znów zaczęło iść, obierając nową ścieżkę omijającą przeszkodę. Jak interesujące było to chwilowe zmieszanie.
Potem zrodziła się ciekawość.
Co się z nimi stanie, jeśli...
Podniosłem łapę drugi raz, jak najwyżej byłem w stanie, wykorzystując swoje nierozciągnięte mięśnie jak katapultę, po czym z całej siły uderzyłem w ubity piach, miażdżąc wszystkie znajdujące się na linii ognia stworzonka. W grupie znów zapanował zamęt, lecz tym razem okazał się nie tak wyraźny, najprawdopodobniej przez fakt, że moja kończyna zaraz po uderzeniu, ponownie zawisła w powietrzu.
To dopiero ciekawe.
"Maleńkie mróweczki. Jest was tak wiele, że nawet śmierć towarzyszek nie robi na was dużego wrażenia. Nie to, co u wilków, gdzie każdy każdego zna i... a może właśnie nie? Czy to stan pożądany dla naszego gatunku? Pewnie tak, ale może, tylko być może, wilków jest dużo, jak mrówek? A może za dużo?"
Usłyszałem kroki w zmniejszającej się stale odległości. Nie podnosząc wzroku, uporczywie wpatrywałem się w swoje małe stworzonka, próbując zignorować odgłos nóg stykających się z ziemią i powrócić myślami do refleksji, z której mnie wyrwał.
- Świat jest fascynujący, prawda? Świat, przyroda, nasza ziemia... - zapytał znajomy głos, z taką mocą, choć niegłośno, że ostatecznie porzuciłem poprzednie rozmyślania na koszt widma zbliżającej się rozmowy. Pokiwałem głową.
- Dziwny świat. Skomplikowany świat. Wielki świat - wymamrotałem, nieznacznie rozluźniając powieki i pozwalając swoim oczom nie wyglądać już na przejęte. Choć ich wyraz wskazywał teraz bardziej na znużenie, głowa nadal zajęta była przez dziesiątki goniących się głosów i pomysłów.
- Czym chciałbyś zajmować się w przyszłości? - zapytał nagle, bez ostrzeżenia przebijając zasłonę prostych odpowiedzi na pytania, których mogłem spodziewać się w tamtej chwili. Podniosłem uszy.
- Czym? - ożywiłem się, a w ślad za uszami poszła głowa. Otwarte szeroko oczy utkwione w poszarzałym lesie zamarły na kilka krótkich chwil, w trakcie których przez mój umysł przewijały się jak film wszystkie wspomnienia i pragnienia, które próbowałem teraz uporządkować i dopasować do najważniejszych miejsc w swoim życiu - mógłbym zostać odkrywcą. Jest tu coś takiego, prawda?
Choć przejęty swoimi ostatnimi słowami nie patrzyłem na rozmówcę, czułem, że uśmiechnął się.
- Jest, to tacy jak oni pchają ten świat do przodu. A co chciałbyś badać?
- Mrówki - burknąłem bez namysłu - albo cokolwiek.
- Też zawsze bardzo lubiłem biologię. A może nie tyle lubiłem, co po prostu czułem. A więc myślisz, by właśnie nią się zająć? To świetnie, możesz nawet mieć genetyczne predyspozycje - zażartował.
Położyłem uszy po sobie.
Biologię. Zabrzmiało to w sumie całkiem nieźle. Żebym tylko wiedział, od czego zacząć. Popatrzyłem jeszcze raz na dziesiątki małych kropeczek biegających po ziemi. Od mrówek? Nagle wydało się to tak banalne.
- Od czego zacząć? - rzuciłem nagle, mową nadganiając swoje myśli.
- Może od narzędzi? - usłyszałem, jak jego głos wchodzi na bezsprzecznie zainteresowany ton, choć pozostaje równie beztroski, jak wcześniej - gdybym to ja chciał w przyszłości wybrać stanowisko odkrywcy, myślę, że najpierw poszukałbym jakichś przydatnych narzędzi. A potem zacznij się uczyć, aby, gdy nadejdzie czas, po prostu pójść do alfy i powiedzieć mu: "już wiem kim chcę zostać!".
Podniosłem wzrok i wzdrygnąłem się, napotykając owo ciepłe spojrzenie... rdzawych ślepiów płowego wilka. Był tak młody, iż sam fakt, że formalnie był moim dziadkiem, budził we mnie pewien dyskomfort.
- A ty kim zostałeś? - zapytałem, postanawiając nie kłopotać się wpuszczeniem na pysk uśmiechu.
- Śledczym. To dobre stanowisko - odrzekł, a gdy już prawie słyszałem w myślach zapowiedź czegoś w rodzaju "daje szacunek społeczny i stabilność", usłyszałem - to może jeden z tych kluczy, które otwierają kolejne drzwi do czystszego świata. Przynajmniej bardzo chcę w to wierzyć. I wierzę.
Szarobiałe chmury płynęły po niebie, nadając mu raz ciemniejszy, raz jaśniejszy odcień, a ja patrzyłem na basiora jak na wysłannika niebios. Rzeczywiście, gdy tak mówił, siedząc naprzeciw mnie w blasku wybielonego słońca, w tych jego okrągłych, bursztynowych oczach, głębokim głosie, jasnej sierści i statycznej postawie było coś, co pokazane jakiemuś pierwotnemu ludowi, mogłoby spowodować niekontrolowane otoczenie go kultem.
Moją pierwszą myślą było to, jak bardzo podobny był do niego, przynajmniej pod tym względem, jego syn. Dwie takie postacie naraz, to już archaniołowie. Dostrzeżone przez wylęknionych, zagubionych w potrzebie obywateli, którym zostało tylko płakać nad skradzionym w ich rodzinie dobrem, albo, co straszniejsze, popełnioną zbrodnią, musiały wydawać się żywym, świetlistym znakiem od samego Boga. Tak, to stanowisko doskonale pasowało do owych bohaterskich sylwetek.
Ja jednak zdawszy sobie sprawę z myśli, które napłynęły mi do głowy, otrząsnąłem się z nich szybko, czując, jak ich chłodne krople mieszają się powoli z czymś nowym, z... pogardą.
Korzystając z tego, że basior zamilkł, przyglądając mi się, ponownie przeniosłem wzrok na swoje mrówki. Zapadła cisza.
- Fajnie. Za lepszy świat - mruknąłem, chyba tylko sam do siebie.

   C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz