wtorek, 20 października 2020

Od Paketenshiki CD. Yira - "Projekt Różowego Słońca" cz.2

Po głowie rudzielca kołatało się naprawdę wiele myśli. Niektóre przerażały samym swoim cieniem, inne intrygowały i zachęcały do działania, a część z nich niestety powodowało wewnętrzny atak paniki, który nie sposób było wyciszyć. A był to cały łańcuch z przyczepioną na końcu kulą zmartwień w postaci Alkestis i Skinki.

Proste. Jeśli to trzęsienie i widoczne w oddali światło miało sprowadzić kłopoty na całą watahę, narażona była też jego rodzina. I ta właśnie myśl, z pozoru normalna i zrozumiała, drążyła bolesny tunel w umyśle biednego Paketenshiki, wbijając się jak wściekła wiertarka. Oby to różowe światełko nie okazało się czymś niebezpiecznym, bo inaczej przeklnie cały ten świat i żółwia, na którym stoi. Jego Alkestis i Skinterifiri musiały być bezpieczne.

– Jaka jest twoja teoria? Wiesz, na temat tego światła i wybuchu – zagadał Yir. Rudy basior się wzdrygnął, zapomniał, że ma towarzystwo.

– Nie mam pojęcia, co to mogło być. Słyszałem od Atsume i kilku innych wilków, że gdzieś w tamtą stronę ludzie mają swoje laboratorium i prowadzą tam eksperymenty. Może to była ich sprawka. A może to było coś innego. – Paki czuł coraz większy ciężar na sercu. Każda kolejna wizja wydawała się straszniejsza od poprzedniej, choć nie mógł stwierdzić, dlaczego go tak przerażały. – Mogły być różne przyczyny.

– Na przykład?

– Magia. Testy broni. Dziwna anomalia natury. Może nawet nie zdołamy odkryć źródła zanim to zniknie bez śladu i więcej o tym nie usłyszymy.

– Och… – Atramentowy spuścił po sobie uszy, zdawał się być przygnębiony na te informacje. O Imitarpjonie, broń, żeby on nie chciał iść na jakąś niebezpieczną przygodę. Chyba nie jest aż taki głupi? Przecież oni mogliby zginąć! Żaden z nich nie jest przygotowany na takie coś. Nie mają nawet doświadczenia.

Nauczyciel łowiectwa prychnął na tą minę, jednak nic nie powiedział. Lepiej po prostu siedzieć cicho. Chociaż o zanikającym świetle raczej wypadało poinformować.

– Zobacz – odezwał się. – Światło zaczęło znikać. Nie wiem, czy znajdziemy to miejsce.

– Będę pamiętać, gdzie świeciło. Na pewno je znajdziemy! Znaczy się, o ile będzie jakiś ślad po tym, chociaż jakaś spalenizna, czy coś… Albo faktycznie to całe laboratorium? Albo szczątki ludzkie?

– Jasne… – Rudzielec zamilkł na stałe. Nie chciał się kłócić, wiedział, że tak łatwo nie przekona tego pacana do zmiany zdania. Tylko czemu wydaje mu się ta upartość taka urocza?!

Pomimo wszelkich wątpliwości, Paks z zadziwiającym zaufaniem podążał za pewnym siebie Yirem, który zdawał się dokładnie wiedzieć, dokąd iść. Miarowy, niemęczący kłus prowadził ich do przodu, łapy z pewną chęcią wyciągały do przodu, omijając zalegające na glebie gałązki i kamienie. Las grał swoją wieczną muzykę według własnego, nieodgadnionego rytmu, dobrze znanego sercom wilków i innych mieszkających tu stworzeń. Mleczna, gęsta mgła wysuwała swoje macki między drzewami, głaszcząc naturalną, gęstą ściółkę i chowając w swoim wnętrzu najróżniejsze potwory. Tylko wiszący w powietrzu dziwny, zupełnie obcy zapach zdradzał, że gdzieś w okolicy stało się coś bardzo złego.

Podróż nie była ciężka, a właściwie należała do tych przyjemnych. Dwójka basiorów trochę rozmawiała, plotkowała, dyskutowali o tajemniczym różowym świetle, a Paki nie mógł się pozbyć wrażenia, że lubi delikatny śmiech i wyjątkową żywotność atramentowego wilka. Zaczął się naprawdę cieszyć, że zgodził się na tą wyprawę.

– Hej, zobacz! – Yir wskazał na widoczne przerzedzenie wśród drzew. Tam gdzieś było źródło dziwnego, jakby chemicznego zapachu.

Gdy wyszli na ową polanę, pod ich nogami rozpadła się na pył czarna trawa.

Wszystko było spalone. Czerń przebijała się przez chmurę mgły, dając wyraźnie do zrozumienia, że stało się tu coś okropnego. Chemiczny zapach, który ich tu przyprowadził, teraz wbijał się maleńkimi igłami w nozdrza, sprawiając nieprzyjemny, choć nieszkodliwy ból. Paketenshika zakrył pysk swoim nowym szalem. Dostał go niedawno od Tisi jako zamiennik starego, oddanego w posiadanie Yira. Trochę pomogło.

– To chyba nie jest laboratorium – wyszeptał atramentowy towarzysz.

– Też tak sądzę. – Wychowanek lisów zastrzygł uszami, nasłuchując jakichś podejrzanych dźwięków. – Rozejrzyjmy się.

– Na pewno?

Paki w milczeniu kiwnął głową, po czym wykonał pierwszy krok. Gdzieś z mgły zabrzmiał głos.

– Coście za jedni? – zapytał.

To było... dziwnie i jakieś takie nienaturalne. Głos zdawał się należeć jednocześnie do kobiety oraz do mężczyzny, jakby dwie różne nuty grały jednocześnie i były jedną. To jak akordeon i gitara będące jednym instrumentem, to brzmiało niemożliwie. Również słyszalne było echo, choć umysły basiorów słyszały tylko jeden, pojedynczy głos. Przemawiało zarówno bóstwo, jak i demon z najgłębszych czeluści piekła. Sierść na grzbiecie Paketenshiki stanęła dęba na wzór przestraszonego konia. Yir przytulił się do kumpla w poszukiwaniu komfortu.

– Paketenshika i Yir – odpowiedział rudy. On przynajmniej był w stanie mówić. – Nie chcemy cię skrzywdzić.

– Nawet gdybyście chcieli, nie jesteście w stanie.

To zabrzmiało jak groźba. A może zapewnienie? Przez ten nierzeczywisty głos trudno było stwierdzić. Być może było obiema opcjami na raz.

– Jesteś w stanie nam powiedzieć, co tu się stało?

– Oczywiście. Jednakże wolałbym wpierw trochę odpocząć. Nie czuję się najlepiej.

– Jasne… Spoko.

Nauczyciel spojrzał na pomocnika medyka wielkimi oczami. To coś nie tylko miało mowę z innego wymiaru, ale również używało w dużej mierze dość wyrafinowanych słów. A przynajmniej nie takich, których używałaby normalna osoba, która źle się czuje. No ale cóż, każdemu wypada pomóc.

– Możemy ci jakoś pomóc? Gdzie jesteś? – Paki poczuł na łapie uścisk Yira. Pewnie uważał te pytania za zły pomysł, no ale co się już powiedziało, tego cofnąć nie można.

– Owszem, jeżeli taka jest wasza wola. Jestem po waszej prawej. Nie nadepnijcie mnie.

Wychowanek lisów, mniej przerażony niż jego towarzysz, ruszył we wskazaną stronę. Atramentowy basior na razie się wahał.

<Yir?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz