Okej, Yir nie spodziewał się, że jego jedyny punkt bezpieczeństwa po prostu go zostawi. Nie dość, że się bał jak jasna cholibka, to jeszcze Paki zostawił go samego w tej dziwnej mgle. Oj nie, tak to się bawić nie będą.
Pobiegł za nim, chwytając się jednego z trzech ogonów. Rudzielec odwrócił się z miną wyraźnie mówiącą "Naprawdę?", ale poza tym tylko wywrócił oczami i w ogóle się nie odezwał. Atramentowy basior wziął to za dobry znak. Nagle cała ta wyprawa wydała mu się bezsensowna, przerażająca, straszna i z dziesięć innych przymiotników, które mógłby wymienić. Chyba Paketenshika miał rację, że powinni byli się cofnąć. Ale teraz już było za późno.
A ten głos, ten zupełnie nienaturalny głos z innych sfer wszystko kilkakrotnie utrudniał. Może gdyby były tu tylko ta mgła i spalenizna to nie trząsł by tak nieistniejącymi portkami, ale to coś, co schowało się w mlecznej bieli, kompletnie go paraliżowało. Był tylko w stanie podążać na Pakim jak oślepiona owca za zaufanym pasterzem. Jeśli rudy wpadnie w dziurę, to on też.
Nagle odważniejszy basior zatrzymał się bez słowa, przez co Yir omal na niego nie wpadł. Nauczyciel przyglądał się czemuś leżącemu przed nimi, co było duże, wydawało się śliskie i… o $*@&), oddychało!
Atramentowy przyległ brzuchem do ziemi, chociaż jego towarzyszowi raczej się do tego nie spieszyło. Przyglądał się. W sumie było nawet czemu, bo to… coś miało jakieś dwa metry długości, było dziwnie szczupłe z wyjątkiem nienaturalnie dużych bioder, a głowę, również nieco wyrośniętą szczególnie w porównaniu z cieniutką szyją, chowało pod chudymi przednimi łapami, dość długimi i o anatomii jak u człowieka. Problem w tym, że człowiekiem na pewno nie było.
Basior zauważył, że to, co wpierw brał za dziwne przedłużenie ciała, było tak naprawdę ogonem o nieco ciemniejszej barwie i bardzo okrągłej końcówce. Przypominało ogon kota, tylko było łyse. Nawet się błyszczało. Na głowie w miejscach zwierzęcych uszu widoczne były wyrostki, wydawały się sztywne i miały zakrzywioną końcówkę. Stworzenie nie podniosło na nich wzroku, gdy podeszli, jednak na pewno zdawało sobie sprawę z ich obecności. Yir czuł to całym swoim jestestwem. Wiedział, że istota wbija się w jego mózg, odczytując jak książkę wszystkie jego myśli, wszystkie wspomnienia. Nawet głęboko ukryte pragnienia nie były bezpieczne.
”Do licha, to coś serio jest bogiem” pomyślał w przestrachu pomocnik medyka. Czuł trzęsące się jak galareta nogi, jednak nie mógł nic zrobić z tym faktem. Czekał na reakcję stworzenia, czy zechce ich zabić od razu, czy może rozerwie ich kawałek po kawałku. Bo przecież nie mogli tego przeżyć. To na pewno nie chciało ich żywych. To była pułapka.
Paketenshika był pierwszym w tej ciszy, który się odezwał.
– Jesteśmy. Chciałbym zauważyć, że jesteś trochę za duży, żeby cię nadepnąć, ale to już szczegół. Jak możemy ci pomóc?
W końcu coś się stało. Stworzenie wzięło głębszy wdech, opuściło jedną z łap, żeby się o nią oprzeć i zwróciło swoje lico w stronę dwóch kumpli. Miało jeszcze chwilę zamknięte oczy, jakby próbowało zebrać siły, by w ogóle na nich spojrzeć. Czyżby było aż tak wykończone? Nie… Chyba robiło to z czystego kaprysu. Milczało, co z jednej strony było jeszcze bardziej przerażające, a z drugiej Yir się cieszył, że nie musi słuchać tego nienormalnego głosu z głosów. Oby tylko to wszystko nie potrwało za długo.
– Chcesz wody? – zapytał ponownie rudzielec, z jakiegoś powodu mając faktycznie szczerą chęć pomocy temu czemuś. – Przynieść ci coś do jedzenia?
– Nie potrzebuję jeść – zaprotestowała istota.
Atramentowy z trwogą w sercu zorientował się, że to kotopodobne coś w ogóle nie poruszało ustami, gdy mówiło. Jakby te dźwięki wydostawały się bezpośrednio z głowy… albo trafiały od razu do ich umysłów.
– Byłbym jednak wdzięczny, gdybyście obmyli mnie zimną wodą. Czuję na sobie krew.
Te ciemne plamy. To nie były zwykłe zmiany skórne. To była krew.
– Oczywiście. – Paketenshika odwrócił się tyłem do stworzenia, wcale nie przejmując się jego dziwnymi właściwościami.
Stwór opuścił głowę, opierając ją na jednej łapie, tej wyprostowanej i położonej na ziemi. Druga wciąż osłaniała łeb, jakby chroniąc przed nieistniejącym zagrożeniem.
Yir dobiegł do oddalonego już o sporą odległość wychowanka lisów.
– Paks, ty chcesz temu pomóc?? – zapytał szeptem z niedowierzaniem. Kto normalny chce pomóc takiemu czemuś?!
– Pierwszy wysunąłeś do przodu, żeby tu w ogóle przyjść! – syknął rudzielec. Nie był zdenerwowany, to nie w jego stylu, ale stał się wyjątkowo niemiły. – Skoro już nas tu wyciągnąłeś, to wypadałoby pomóc tej istocie! Chyba widzisz, że coś jest nie tak.
– To, co widzę, to ona nie przypomina nic, z czym się kiedykolwiek spotkaliśmy. To istota z innego wymiaru. Nie czułeś, jak cię prześwietla? Jest niebezpieczna!
Nauczyciel zatrzymał się w pół kroku. Coś w nim buzowało, choć atramentowy nie był w stanie stwierdzić, co to było. Tylko jedno wiedział na pewno: w tym momencie bał się bardziej osądu ze złotych oczu niż wściekłości ze śliskich, ludzkich łap.
– Słuchaj. Sam to zacząłeś. Sam się uparłeś, żeby tu przyjść. Chciałeś przeżyć przygodę, to masz przygodę. Nic mnie nie obchodzi, że się boisz. Ta istota potrzebuje pomocy, a skoro jest na tyle biedna, że o nią otwarcie prosi, to nie może być aż tak niebezpieczna, jak sądzisz. Obiecała, że wyjaśni, co tu zaszło, a ja chcę to wiedzieć. A jeśli ty się aż tak tego boisz, to po prostu zejdź mi z oczu i wracaj do Watahy Srebrnego Chabra. Poradzę sobie bez ciebie, łaski bez.
– Ale ty jesteś przystojny, jak się złościsz.
– Co?
– Nic!
Pomocnik medyka odwrócił wzrok, czując napływ świeżego, czerwonego rumieńca na pysku. Uszy niemal próbowały schować się wśród czarnych włosów, ale z oczywistych powodów im się to nie udawało. Paketenshika tylko westchnął i poszedł dalej. Nie dał po sobie znać, czy w ogóle dotarło do niego znaczenie słów. Być może je ignorował. Nawet lepiej. Powinni obaj udawać, że tego nie było. Atramentowy basior już się więcej nie odzywał, tylko grzecznie podążał za towarzyszem.
<Paki pisze dalej>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz