W słowach młodej wadery było coś, co momentalnie zbiło mnie z tropu. Przez chwilę zdawało mi się, że wyziera z nich przerażenie, obraz może trochę wyolbrzymiony przez niemałą bliznę na jednym z dużych oczu, które na mnie patrzyły; szybko jednak dotarło do mnie, że tym, czego w nich szukałem, był raczej pewien szczególny rodzaj niespokojnej ekscytacji. W uczuciu tym kryło się coś tak urzekająco pięknego, że w jednym momencie zapragnąłem złapać ją za łapę i pociągnąć poprzez nurt rzeki pomiędzy białe domy, a potem obserwować reakcje, które zbudzić miał w niej powrót do miejsca, jakie z pewnością musiała kiedyś już znać.
Z drugiej strony odezwała się we mnie jakiegoś rodzaju troska, a może obawa, że poprowadzona w ten sposób wadera nie zdecyduje się na dłuższe pozostanie członkinią naszej watahy, skuszona bardziej wiejskim rodzajem życia, i jaki byłby wtedy ze mnie przewodnik? Cholera, drażniła mnie myśl, że w ogóle mógłbym przejmować się interesami naszej watahy, może więc lepiej czułbym się wmawiając sobie, że chcę ją tu zatrzymać w trosce o jej własne dobro.
– Wiesz, tak naprawdę, to my ich raczej... nie lubimy – zamachałem ogonem, czując się nieswojo z tego rodzaju słowami na ustach. – Ludzie to bardziej problem naszej sąsiedniej watahy, mieszkają tak daleko na zachodzie, że ich tutaj w ogóle nie widujemy.
– Przed chwilą mówiłeś, że to tuż za rzeką – Domino uśmiechnęła się nieznacznie, strzygąc uchem.
– Pewnie, jeszcze brakuje, żebyś zaczęła mnie słuchać – zaśmiałem się krótko, nieśpiesznie naciągając mokry jeszcze szalik na nos. Szybkim ruchem wydostałem się z rzeki i strząsnąłem z futra nadmiar kropel, uwalniając w powietrze błyszczące w słońcu cienkie stróżki wody. – No, to teraz chodźmy, prosto na wschód! W jednej linii pokażę ci wszystkie najpiękniejsza miejsca w watasze, góry, jeziorka i na morzu kończąc!
Odwróciłem się, by sprawdzić, czy wadera nadąża za prędkością, z jaką przechodziłem do kolejnych pomysłów i choć rzeczywiście, w jej ładnych oczach z pewnością kryło się zrozumienie, to nie można było tam jednak dojrzeć najmniejszej iskierki ekscytacji. Zrezygnowany, posmutniałem trochę, instynktownie sięgając łapą do schowanej w materiale paczki papierosów. Jeśli i to miejsce wzbudzało w niej jakieś dziwne wspomnienia, to, cholera, nic więcej już nie wymyślę...
Przed przyjęciem kolejnej tego dnia dawki tytoniu powstrzymał mnie jednak nagły ruch Domino, która, stanąwszy na brzegu, gotowa już była do dalszej drogi. Uśmiechnąłem się, trochę zaskoczony, a trochę na powrót szczęśliwy, i nie pozostało mi już nic innego, jak prowadzić nową waderę wybranym wcześniej szlakiem.
Ponownie więc znaleźliśmy się w lesie, miejscu najbardziej nudnym i pospolitym, na szczęście jednak dzisiaj przynajmniej dopisywała nam pogoda. Słońce ciągle wisiało jeszcze na bezchmurnym niebie, obdarowując nas kilkoma pięknymi obrazami, kiedy to delikatne jak jedwabne nici promienie przebijały się przez mozaikę kolorowych liści, drżących na półnagich już drzewach przy każdym najmniejszym ruchu powietrza. Było w tej aurze coś pięknego, co przywodziło na myśl wspomnienia o wiośnie; obudziła się we mnie pewnego rodzaju beztroska, dzięki której z łatwością utrzymywałem kontakt z nową znajomą, znajdując raz po raz kolejne wesołe tematy, na których trop mogłem kierować naszą niekończącą się pogawędkę. W krótkich chwilach przerwy między zdaniami nie poddawałem się ciszy, podśpiewując na wpół wyraźnie jakieś pogodne melodie.
Następne na drodze były jakieś niewielkie górskie wzniesienia; dwójka tak młodych wilków pokonała je bez wielkiego wysiłku, by następnie odnaleźć ukryty wśród wiekowych skał wodospad.
– Jest piękny – powiedziała Domino, wzbudzając we mnie pewien rodzaj dumy i radości z faktu, że być może nie radzę sobie aż tak całkiem beznadziejnie w nowej roli przewodnika. – Jak się nazywa?
– Szczerze mówiąc, nie wiem – zaśmiałem się, drapiąc się po głowie, szybko na powrót postawiony przed rzeczywistością. – Nie bywam tu często. To, można powiedzieć, dosyć ukryte miejsce. Wyjątkowe. – uśmiechnąłem się szeroko.
Domino pokiwała głową. Przysiadłszy przy brzegu, w milczeniu wpatrywała się w wodospad. Znajdując się nagle przy jej boku, próbowałem skupić się na tym samym, szybko jednak uznałem, że to zbyt nudne zajęcie - zamiast tego pociągnąłem Domino za łapę, wiodąc na szlak ułożony z mokrych głazów. Skacząc z jednego na drugi, obejrzeliśmy wodospad z każdej strony; śmialiśmy się i bawiliśmy, ochlapując się wzajemnie, a nasze uszy wypełniał huk pędzącej wody. Kolejne lodowate krople uderzały w nas jak deszcz pocisków, nie oszczędzając oczu, które przez większość czasu zmuszony byłem trzymać zamknięte.
Dla skrzydlatej Domino wszystkie te akrobacje były nieporównywalnie łatwiejsze, z niemałym wysiłkiem dorównywałem jej jednak kroku. Niezwykła lekkość wadery wzbudzała we mnie ogromny podziw.
W końcu, zmęczeni i ociekający wodą, ale ciągle jeszcze żywi, zakończyliśmy zabawę i ruszyliśmy dalej. Spacerowaliśmy górskimi ścieżkami skąpanymi w złotym blasku południowego słońca. Wciąż jeszcze rozbudzeni i szczęśliwi po poprzedniej rozrywce, bez przerwy żartowaliśmy z siebie, kłócąc się ze śmiechem przy wyborze kolejnych ścieżek.
Odpoczęliśmy dopiero na Polanie Życia, przy brzegu lazurowego prawie jeziora. Słońce, które powoli zaczynało zachodzić, malowało wspaniałe obrazy na niebie i ziemi; leżąc na plecach, z jedną łapą przyłożoną do czoła, wpatrywałem się w jasną przestrzeń, po której pojedyncze, popychane wiatrem obłoki przemykały niczym owce zaganiane przez pasterza na kwitnącą łąkę. I nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to wszystko było tak niewypowiedzianie piękne...
Kiedy już oboje względnie odzyskaliśmy siły, nadszedł czas na kolejny, ostatni już chyba punkt naszej wycieczki - morze. Podnosząc się jednak powoli z miękkiego łoża trawy, zauważyłem, z jak wielką niechęcią myślałem teraz o tym miejscu i, choć nie byłem pewien uczuć Domino, nie mogłem oprzeć się pokusie, by odpuścić sobie ten jeden przystanek. Przecież słońce już zachodzi, pomyślałem, sięgając wzrokiem płonącego złotem nieba. A dzisiaj zabrałem ją już nad rzekę, wodospad i jezioro. To nie jest przecież cholerna ryba.
– Hej, Domino – zawołałem, przecierając łapą oko. – Co ty na to, żebyśmy kończyli powoli z tą wycieczką? – urwałem, by przeciągnąć się niedbale. – Do mojej jaskini jest stąd niedaleko, wystarczy przejść przez góry do lasu. Będzie mi bardzo miło zaproponować ci gościnę czy nocleg – uśmiechnąłem się szczerze, zbyt zmęczony, by stać mnie było na cokolwiek innego.
Z drugiej strony odezwała się we mnie jakiegoś rodzaju troska, a może obawa, że poprowadzona w ten sposób wadera nie zdecyduje się na dłuższe pozostanie członkinią naszej watahy, skuszona bardziej wiejskim rodzajem życia, i jaki byłby wtedy ze mnie przewodnik? Cholera, drażniła mnie myśl, że w ogóle mógłbym przejmować się interesami naszej watahy, może więc lepiej czułbym się wmawiając sobie, że chcę ją tu zatrzymać w trosce o jej własne dobro.
– Wiesz, tak naprawdę, to my ich raczej... nie lubimy – zamachałem ogonem, czując się nieswojo z tego rodzaju słowami na ustach. – Ludzie to bardziej problem naszej sąsiedniej watahy, mieszkają tak daleko na zachodzie, że ich tutaj w ogóle nie widujemy.
– Przed chwilą mówiłeś, że to tuż za rzeką – Domino uśmiechnęła się nieznacznie, strzygąc uchem.
– Pewnie, jeszcze brakuje, żebyś zaczęła mnie słuchać – zaśmiałem się krótko, nieśpiesznie naciągając mokry jeszcze szalik na nos. Szybkim ruchem wydostałem się z rzeki i strząsnąłem z futra nadmiar kropel, uwalniając w powietrze błyszczące w słońcu cienkie stróżki wody. – No, to teraz chodźmy, prosto na wschód! W jednej linii pokażę ci wszystkie najpiękniejsza miejsca w watasze, góry, jeziorka i na morzu kończąc!
Odwróciłem się, by sprawdzić, czy wadera nadąża za prędkością, z jaką przechodziłem do kolejnych pomysłów i choć rzeczywiście, w jej ładnych oczach z pewnością kryło się zrozumienie, to nie można było tam jednak dojrzeć najmniejszej iskierki ekscytacji. Zrezygnowany, posmutniałem trochę, instynktownie sięgając łapą do schowanej w materiale paczki papierosów. Jeśli i to miejsce wzbudzało w niej jakieś dziwne wspomnienia, to, cholera, nic więcej już nie wymyślę...
Przed przyjęciem kolejnej tego dnia dawki tytoniu powstrzymał mnie jednak nagły ruch Domino, która, stanąwszy na brzegu, gotowa już była do dalszej drogi. Uśmiechnąłem się, trochę zaskoczony, a trochę na powrót szczęśliwy, i nie pozostało mi już nic innego, jak prowadzić nową waderę wybranym wcześniej szlakiem.
Ponownie więc znaleźliśmy się w lesie, miejscu najbardziej nudnym i pospolitym, na szczęście jednak dzisiaj przynajmniej dopisywała nam pogoda. Słońce ciągle wisiało jeszcze na bezchmurnym niebie, obdarowując nas kilkoma pięknymi obrazami, kiedy to delikatne jak jedwabne nici promienie przebijały się przez mozaikę kolorowych liści, drżących na półnagich już drzewach przy każdym najmniejszym ruchu powietrza. Było w tej aurze coś pięknego, co przywodziło na myśl wspomnienia o wiośnie; obudziła się we mnie pewnego rodzaju beztroska, dzięki której z łatwością utrzymywałem kontakt z nową znajomą, znajdując raz po raz kolejne wesołe tematy, na których trop mogłem kierować naszą niekończącą się pogawędkę. W krótkich chwilach przerwy między zdaniami nie poddawałem się ciszy, podśpiewując na wpół wyraźnie jakieś pogodne melodie.
Następne na drodze były jakieś niewielkie górskie wzniesienia; dwójka tak młodych wilków pokonała je bez wielkiego wysiłku, by następnie odnaleźć ukryty wśród wiekowych skał wodospad.
– Jest piękny – powiedziała Domino, wzbudzając we mnie pewien rodzaj dumy i radości z faktu, że być może nie radzę sobie aż tak całkiem beznadziejnie w nowej roli przewodnika. – Jak się nazywa?
– Szczerze mówiąc, nie wiem – zaśmiałem się, drapiąc się po głowie, szybko na powrót postawiony przed rzeczywistością. – Nie bywam tu często. To, można powiedzieć, dosyć ukryte miejsce. Wyjątkowe. – uśmiechnąłem się szeroko.
Domino pokiwała głową. Przysiadłszy przy brzegu, w milczeniu wpatrywała się w wodospad. Znajdując się nagle przy jej boku, próbowałem skupić się na tym samym, szybko jednak uznałem, że to zbyt nudne zajęcie - zamiast tego pociągnąłem Domino za łapę, wiodąc na szlak ułożony z mokrych głazów. Skacząc z jednego na drugi, obejrzeliśmy wodospad z każdej strony; śmialiśmy się i bawiliśmy, ochlapując się wzajemnie, a nasze uszy wypełniał huk pędzącej wody. Kolejne lodowate krople uderzały w nas jak deszcz pocisków, nie oszczędzając oczu, które przez większość czasu zmuszony byłem trzymać zamknięte.
Dla skrzydlatej Domino wszystkie te akrobacje były nieporównywalnie łatwiejsze, z niemałym wysiłkiem dorównywałem jej jednak kroku. Niezwykła lekkość wadery wzbudzała we mnie ogromny podziw.
W końcu, zmęczeni i ociekający wodą, ale ciągle jeszcze żywi, zakończyliśmy zabawę i ruszyliśmy dalej. Spacerowaliśmy górskimi ścieżkami skąpanymi w złotym blasku południowego słońca. Wciąż jeszcze rozbudzeni i szczęśliwi po poprzedniej rozrywce, bez przerwy żartowaliśmy z siebie, kłócąc się ze śmiechem przy wyborze kolejnych ścieżek.
Odpoczęliśmy dopiero na Polanie Życia, przy brzegu lazurowego prawie jeziora. Słońce, które powoli zaczynało zachodzić, malowało wspaniałe obrazy na niebie i ziemi; leżąc na plecach, z jedną łapą przyłożoną do czoła, wpatrywałem się w jasną przestrzeń, po której pojedyncze, popychane wiatrem obłoki przemykały niczym owce zaganiane przez pasterza na kwitnącą łąkę. I nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to wszystko było tak niewypowiedzianie piękne...
Kiedy już oboje względnie odzyskaliśmy siły, nadszedł czas na kolejny, ostatni już chyba punkt naszej wycieczki - morze. Podnosząc się jednak powoli z miękkiego łoża trawy, zauważyłem, z jak wielką niechęcią myślałem teraz o tym miejscu i, choć nie byłem pewien uczuć Domino, nie mogłem oprzeć się pokusie, by odpuścić sobie ten jeden przystanek. Przecież słońce już zachodzi, pomyślałem, sięgając wzrokiem płonącego złotem nieba. A dzisiaj zabrałem ją już nad rzekę, wodospad i jezioro. To nie jest przecież cholerna ryba.
– Hej, Domino – zawołałem, przecierając łapą oko. – Co ty na to, żebyśmy kończyli powoli z tą wycieczką? – urwałem, by przeciągnąć się niedbale. – Do mojej jaskini jest stąd niedaleko, wystarczy przejść przez góry do lasu. Będzie mi bardzo miło zaproponować ci gościnę czy nocleg – uśmiechnąłem się szczerze, zbyt zmęczony, by stać mnie było na cokolwiek innego.
< Domino? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz