poniedziałek, 5 października 2020

Od Ry'a CD Domino

Świat zdawał się wreszcie przebudzić z marazmu, jaki opadł nań ciężką kurtyną ostatnich przepełnionych deszczem dni i, jakby w ostatnim już podmuchu lata, wypełnił się dzisiaj zdrowym, słonecznym blaskiem. Idąc przez las, dziwnie zresztą zielony i spokojny, z podniesioną głową, patrzyłem to na blask promieni kładących się wzdłuż odległego horyzontu, to na nieskończone tego dnia niebo; choć wypełniały je skłębione, śnieżnobiałe obłoki, wiatr, który swym tchnieniem nadawał owym obiektom prawdziwie diabelskie tempo, sprawiał, że choć nieboskłon można było określić wieloma epitetami, to w żaden sposób nie był on dzisiaj ciężki ani tym bardziej przytłaczający.
Ha, nad głową jasne niebo, skwar słoneczka na karku i rozpalony papieros w ustach – czego od życia można było chcieć więcej? Stawiając kolejne, odmierzone jakby miarowo kroki, zastanawiałem się nad kwestią tego, w jak dziwny sposób potrafi się czasem ułożyć życie; bo czy nie spędziłem ostatnich, krótkich wrześniowych dni tylko na niekończących się poszukiwaniu nawet nie tyle szczęścia i przyjemności, ile zwyczajnie wewnętrznego spokoju i usatysfakcjonowania?
Od kiedy dobiegło jednak końca moje dzieciństwo, objąłem stanowisko i znalazłem własny kawałek ziemi, na którym mogłem zamieszkać, wszystko wydawało się takie puste i cholernie nudne, nieważne jak bardzo ekscytujące może zazwyczaj wydawać się rozpoczęcie życia na własną rękę.
Pierwsze lata mojego życia, choć w miarę spokojne i bezpieczne, wydawały mi się w pewien sposób wybrakowane. I choć nie potrafiłem nazwać dokładnego powodu, przez który w moim sercu zagnieździła się owa wiejącą tęsknotą pustka, to od kiedy tylko po raz pierwszy nawiedziła mnie świadomość tego nadzwyczajnego stanu, ze wszystkich sił starałem się czymś wypełnić owo brakujące miejsce. I jakkolwiek przyjemna była wolność płynąca z własnego mieszkania, jak miłe były wielogodzinne wędrówki, białe noce przemykające niezauważalnie pomiędzy jedną a drugą przygodą, jak wspaniały smak miały litry naprawdę kolorowej gamy napojów oferowanych przez szeroki świat oraz najprostsza gorycz tytoniu wylewająca się z gardła, tak ukryta w sercu frustracja nie ustępowała. Ujawniając się raz za razem w najbardziej niespodziewanych momentach, coraz to bardziej burzyła porządek moich myśli.
Polowanie nie należało na pewno do owej kategorii najprzyjemniejszych czynności. Pomimo wszelakich predyspozycji, jakimi obdarzyła mnie hojna przynajmniej w tym jednym przypadku natura, nigdy nie potrafiłem polubić tego rodzaju rozrywki; dla mnie zdobywanie pożywienia było raczej tym najbardziej haniebnym, najbledszym obowiązkiem dnia codziennego. I nawet w tak piękny dzień, gdy cieszy każdy podmuch wiatru i każdy promień słońca prześwitujący przez na wpół umarłe korony drzew, trzeba było robić swoje! Wilcza natura nie pozwalała przegapić okazji, jaką stało się stado saren pojawiające się ni z tego ni z owego przed linią horyzontu.
Wystarczająco pewny swego, a może tylko całkowicie obojętny na wynik polowania, krótką chwilę przeznaczoną zazwyczaj na obserwację zwierzyny z bliskiej odległości wykorzystałem raczej na spokojnie dopalenie papierosa; rzuciwszy ostatni gorejący w mojej łapie kawałek na ziemię, ostrożnie przydeptałem go kilka razy, by następnie, z cichym westchnieniem na ustach, wyskoczyć na jakieś niczego nieświadome zwierzę, które w przepływie nieuwagi trochę chyba za bardzo oddaliło się od środka grupy.
W momencie ataku czas zdał się jakby zatrzymać, w wyniku czego chwilę później nie pamiętałem już przebiegu walki; kiedy oprzytomniałem, miałem przed sobą nieżywe już zwierzę i litry, zdawało się całe litry gęstej krwi na swojej białej sierści. W zamyśleniu zbliżyłem szalik do nosa; wąchając miękki materiał przesiąknięty teraz zapachem żelaza, z przytłaczającą irytacją zauważyłem, że przepiękną rzecz ponownie trzeba będzie wyprać.
Tak się kończą spontaniczne polowania, zauważyłem oschle. Po co w ogóle się wysilam, skoro stado ma tak dobrze funkcjonującą drużyna łowców? Nie doczekawszy się z żadnej strony odpowiedzi na postawione w ten sposób pytanie, urwałem przemyślenia cichym westchnieniem i, prawie już nieświadomie, wyciągnąłem ukryty między warstwami materiału nóż.
Zbliżyłem narzędzie do chudej nogi ofiary i już byłem gotowy wykonać cięcie, gdy nagle jakiś kształt zafalował ponad warstwą brązowej sierści. Uniósłszy spojrzenie, ujrzałem waderę, która wyłoniła się właśnie spomiędzy zarośli. Widocznie zamierzała się przywitać, coś jednak sprawiło, że nim dotarła bliżej, zamarła nagle w połowie drogi. Przez chwilę wpatrywałem się w nią w podobnym, pozbawionym zrozumienia milczeniu, po czym, wciąż nie do końca przytomnie, rozejrzałem się gorączkowym gestem po okolicy, próbując zrozumieć, co mogło wywołać w nowoprzybyłej tak niespodziewaną reakcję.
– Ach, to? – szepnąłem bardziej do siebie, niż do wadery, zyskując pewien pomysł na temat przyczyny niezwykłego zachowania. Zadrżałem na miejscu, chcąc schować obce narzędzie ponownie w fałdach szalika; zaraz dotarło do mnie, że lepiej będzie rzucić je na ziemię, nim jednak zdążyłem wykonać także i tę czynność, wybuchnąłem nagle nerwowym śmiechem. – Przepraszam – rzuciłem krótko, poczuwszy, że zaczynam powoli dochodzić do siebie. – To tylko pamiątka – zerknąłem na nóż, który wciąż tkwił w mojej łapie. – Długa historia – pokręciłem głową w dyskretnym geście. – Jestem Ry, a ty?
– Domino – przedstawiła się wadera, która w nagłym przypływie ufności, względnie odwagi, zdecydowała się przysiąść tuż przy sarnim truchle.
– Domino – powtórzyłem, uśmiechając się ciepło – Jesteś może głodna?
– Nie chciałabym… – zaczęła nieśmiało. Przerwałem jej, dla odmiany bardzo stanowczo, odsuwając się jednocześnie, by zrobić dla niej miejsce przy samym brzuchu zwierzęcia.
– To żaden problem! Masz ochotę na nogę? – spytałem, pewniej chwytając nóż, gotów ukroić dla wadery same najlepsze kawałki. Nagły przebłysk rozsądku kazał mi jednak porzucić ten zamiar w połowie działania, w wyniku czego ostatecznie ukryłem broń przed spojrzeniem wadery.
Domino miała chyba dość klasy, by przemilczeć ów incydent, w wyniku czego wspólny posiłek minął nam w całkiem przyzwoitej atmosferze.
– Nie jesteś stąd, prawda? – zapytałem, zlizując ostatnie krople gęstej krwi ściekające powoli po mojej twarzy.
– Stąd, to znaczy…? – zarumieniła się wadera.
– Wataha Srebrnego Chabra – uśmiechnąłem się – A może chciałabyś się u nas na chwilę zatrzymać?
Domino umilkła, pochmurniejąc wyraźnie pod wpływem nagłej, wszystko wskazywało na to, że dość głębokiej refleksji.
–A czemu by nie? – uśmiechnąłem się, machając ogonem w zachęcającym geście.
Zdawało się, że i twarz Domino na moment pojaśniała, świadoma tego najwyraźniej wadera szybko spuściła jednak spojrzenie.
– Zgoda – rzuciła krótko, choć słowa te wybrzmiały niezaprzeczalnie pogodnym tonem.
Nim zdążyłem wyrazić jakoś radość, która ogarnęła mnie w wyniku podjęcia przez waderę tak dobrej decyzji, Domino odezwała się ponownie:
– Czy nie powinnam teraz spotkać się z Alfą?
– O, nie ma potrzeby – spoważniałem nagle pod wpływem krótkiego zawahania, nerwowo machając ogonem. – Tak się składa, że jestem jego… bratankiem – drapiąc się po karku, opuściłem czapkę niżej nad oczy. – Z pewnością będzie w porządku, jeśli to ja się wszystkim zajmę.
– Jesteś tego pewny? – nowa znajoma zmierzyła mnie wzrokiem.
Oczywiście, że nie. Nigdy wcześniej nie wątpiłem w nic tak bardzo, zdawało mi się jednak, że było już za późno, żeby się teraz wycofać. Trudno, westchnąłem dyskretnie. W razie czego wszystkie problemy biorę na siebie.
– Tak, zaufaj mi – rzuciłem, uśmiechając się bez przekonania. Czując, że moja mimika może zdradzić nadciągające kłopoty, szybko zmieniłem temat – Założę się, że chciałabyś teraz obmyć się trochę z całej tej krwi – skrzywiłem się, odruchowo poprawiając obwiązany wokół mojej szyi szalik. – Niedaleko jest rzeka, chętnie pokażę ci drogę.
– A później moglibyśmy… – dodałem, podnosząc się z miejsca – Tuż obok rzeki znajduje się niewielka wioska. Jeśli zechcesz, przedstawię ci kilku moich przyjaciół – uśmiechnąłem się lekko – Niedługo zrobi się ciemno. Możemy rozpalić ognisko albo przenocować tam u jakiejś miłej duszy.
 
< Domino? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz