Świat zdawał
się wreszcie przebudzić z marazmu, jaki opadł nań ciężką kurtyną ostatnich przepełnionych
deszczem dni i, jakby w ostatnim już podmuchu lata, wypełnił się dzisiaj
zdrowym, słonecznym blaskiem. Idąc przez las, dziwnie zresztą zielony i
spokojny, z podniesioną głową, patrzyłem to na blask promieni kładących się
wzdłuż odległego horyzontu, to na nieskończone tego dnia niebo; choć wypełniały
je skłębione, śnieżnobiałe obłoki, wiatr, który swym tchnieniem nadawał owym
obiektom prawdziwie diabelskie tempo, sprawiał, że choć nieboskłon można było
określić wieloma epitetami, to w żaden sposób nie był on dzisiaj ciężki ani tym
bardziej przytłaczający.
Ha, nad
głową jasne niebo, skwar słoneczka na karku i rozpalony papieros w ustach –
czego od życia można było chcieć więcej? Stawiając kolejne, odmierzone jakby
miarowo kroki, zastanawiałem się nad kwestią tego, w jak dziwny sposób potrafi
się czasem ułożyć życie; bo czy nie spędziłem ostatnich, krótkich wrześniowych
dni tylko na niekończących się poszukiwaniu nawet nie tyle szczęścia i
przyjemności, ile zwyczajnie wewnętrznego spokoju i usatysfakcjonowania?
Od kiedy
dobiegło jednak końca moje dzieciństwo, objąłem stanowisko i znalazłem własny
kawałek ziemi, na którym mogłem zamieszkać, wszystko wydawało się takie puste i
cholernie nudne, nieważne jak bardzo ekscytujące może zazwyczaj wydawać się
rozpoczęcie życia na własną rękę.
Pierwsze
lata mojego życia, choć w miarę spokojne i bezpieczne, wydawały mi się w pewien
sposób wybrakowane. I choć nie potrafiłem nazwać dokładnego powodu, przez który
w moim sercu zagnieździła się owa wiejącą tęsknotą pustka, to od kiedy tylko po
raz pierwszy nawiedziła mnie świadomość tego nadzwyczajnego stanu, ze
wszystkich sił starałem się czymś wypełnić owo brakujące miejsce. I jakkolwiek
przyjemna była wolność płynąca z własnego mieszkania, jak miłe były
wielogodzinne wędrówki, białe noce przemykające niezauważalnie pomiędzy jedną a
drugą przygodą, jak wspaniały smak miały litry naprawdę kolorowej gamy napojów
oferowanych przez szeroki świat oraz najprostsza gorycz tytoniu wylewająca się
z gardła, tak ukryta w sercu frustracja nie ustępowała. Ujawniając się raz za
razem w najbardziej niespodziewanych momentach, coraz to bardziej burzyła
porządek moich myśli.
Polowanie
nie należało na pewno do owej kategorii najprzyjemniejszych czynności. Pomimo
wszelakich predyspozycji, jakimi obdarzyła mnie hojna przynajmniej w tym jednym
przypadku natura, nigdy nie potrafiłem polubić tego rodzaju rozrywki; dla mnie
zdobywanie pożywienia było raczej tym najbardziej haniebnym, najbledszym
obowiązkiem dnia codziennego. I nawet w tak piękny dzień, gdy cieszy każdy
podmuch wiatru i każdy promień słońca prześwitujący przez na wpół umarłe korony
drzew, trzeba było robić swoje! Wilcza natura nie pozwalała przegapić okazji,
jaką stało się stado saren pojawiające się ni z tego ni z owego przed linią
horyzontu.
Wystarczająco
pewny swego, a może tylko całkowicie obojętny na wynik polowania, krótką chwilę
przeznaczoną zazwyczaj na obserwację zwierzyny z bliskiej odległości wykorzystałem
raczej na spokojnie dopalenie papierosa; rzuciwszy ostatni gorejący w mojej
łapie kawałek na ziemię, ostrożnie przydeptałem go kilka razy, by następnie, z
cichym westchnieniem na ustach, wyskoczyć na jakieś niczego nieświadome
zwierzę, które w przepływie nieuwagi trochę chyba za bardzo oddaliło się od
środka grupy.
W momencie
ataku czas zdał się jakby zatrzymać, w wyniku czego chwilę później nie
pamiętałem już przebiegu walki; kiedy oprzytomniałem, miałem przed sobą nieżywe
już zwierzę i litry, zdawało się całe litry gęstej krwi na swojej białej
sierści. W zamyśleniu zbliżyłem szalik do nosa; wąchając miękki materiał
przesiąknięty teraz zapachem żelaza, z przytłaczającą irytacją zauważyłem, że
przepiękną rzecz ponownie trzeba będzie wyprać.
Tak się kończą spontaniczne polowania,
zauważyłem oschle. Po co w ogóle się
wysilam, skoro stado ma tak dobrze funkcjonującą drużyna łowców? Nie
doczekawszy się z żadnej strony odpowiedzi na postawione w ten sposób pytanie,
urwałem przemyślenia cichym westchnieniem i, prawie już nieświadomie,
wyciągnąłem ukryty między warstwami materiału nóż.
Zbliżyłem
narzędzie do chudej nogi ofiary i już byłem gotowy wykonać cięcie, gdy nagle
jakiś kształt zafalował ponad warstwą brązowej sierści. Uniósłszy spojrzenie,
ujrzałem waderę, która wyłoniła się właśnie spomiędzy zarośli. Widocznie
zamierzała się przywitać, coś jednak sprawiło, że nim dotarła bliżej, zamarła nagle
w połowie drogi. Przez chwilę wpatrywałem się w nią w podobnym, pozbawionym
zrozumienia milczeniu, po czym, wciąż nie do końca przytomnie, rozejrzałem się
gorączkowym gestem po okolicy, próbując zrozumieć, co mogło wywołać w
nowoprzybyłej tak niespodziewaną reakcję.
– Ach, to? –
szepnąłem bardziej do siebie, niż do wadery, zyskując pewien pomysł na temat
przyczyny niezwykłego zachowania. Zadrżałem na miejscu, chcąc schować obce
narzędzie ponownie w fałdach szalika; zaraz dotarło do mnie, że lepiej będzie
rzucić je na ziemię, nim jednak zdążyłem wykonać także i tę czynność, wybuchnąłem nagle nerwowym śmiechem. – Przepraszam – rzuciłem krótko, poczuwszy, że
zaczynam powoli dochodzić do siebie. – To tylko pamiątka – zerknąłem na nóż,
który wciąż tkwił w mojej łapie. – Długa historia – pokręciłem głową w
dyskretnym geście. – Jestem Ry, a ty?
– Domino –
przedstawiła się wadera, która w nagłym przypływie ufności, względnie odwagi, zdecydowała
się przysiąść tuż przy sarnim truchle.
– Domino –
powtórzyłem, uśmiechając się ciepło – Jesteś może głodna?
– Nie
chciałabym… – zaczęła nieśmiało. Przerwałem jej, dla odmiany bardzo stanowczo,
odsuwając się jednocześnie, by zrobić dla niej miejsce przy samym brzuchu zwierzęcia.
– To żaden
problem! Masz ochotę na nogę? – spytałem, pewniej chwytając nóż, gotów ukroić
dla wadery same najlepsze kawałki. Nagły przebłysk rozsądku kazał mi jednak
porzucić ten zamiar w połowie działania, w wyniku czego ostatecznie ukryłem
broń przed spojrzeniem wadery.
Domino miała
chyba dość klasy, by przemilczeć ów incydent, w wyniku czego wspólny posiłek
minął nam w całkiem przyzwoitej atmosferze.
– Nie jesteś
stąd, prawda? – zapytałem, zlizując ostatnie krople gęstej krwi ściekające powoli po mojej twarzy.
– Stąd, to
znaczy…? – zarumieniła się wadera.
– Wataha
Srebrnego Chabra – uśmiechnąłem się – A może chciałabyś się u nas na chwilę
zatrzymać?
Domino
umilkła, pochmurniejąc wyraźnie pod wpływem nagłej, wszystko wskazywało na to,
że dość głębokiej refleksji.
–A czemu by
nie? – uśmiechnąłem się, machając ogonem w zachęcającym geście.
Zdawało się,
że i twarz Domino na moment pojaśniała, świadoma tego najwyraźniej wadera
szybko spuściła jednak spojrzenie.
– Zgoda –
rzuciła krótko, choć słowa te wybrzmiały niezaprzeczalnie pogodnym tonem.
Nim zdążyłem
wyrazić jakoś radość, która ogarnęła mnie w wyniku podjęcia przez waderę tak
dobrej decyzji, Domino odezwała się ponownie:
– Czy nie
powinnam teraz spotkać się z Alfą?
– O, nie ma
potrzeby – spoważniałem nagle pod wpływem krótkiego zawahania, nerwowo machając
ogonem. – Tak się składa, że jestem jego… bratankiem – drapiąc się po karku,
opuściłem czapkę niżej nad oczy. – Z pewnością będzie w porządku, jeśli to ja
się wszystkim zajmę.
– Jesteś
tego pewny? – nowa znajoma zmierzyła mnie wzrokiem.
Oczywiście, że nie. Nigdy wcześniej nie
wątpiłem w nic tak bardzo, zdawało mi się jednak, że było już za późno, żeby
się teraz wycofać. Trudno, westchnąłem dyskretnie. W razie czego wszystkie problemy biorę na siebie.
– Tak,
zaufaj mi – rzuciłem, uśmiechając się bez przekonania. Czując, że moja mimika
może zdradzić nadciągające kłopoty, szybko zmieniłem temat – Założę się, że
chciałabyś teraz obmyć się trochę z całej tej krwi – skrzywiłem się, odruchowo
poprawiając obwiązany wokół mojej szyi szalik. – Niedaleko jest rzeka, chętnie
pokażę ci drogę.
– A później
moglibyśmy… – dodałem, podnosząc się z miejsca – Tuż obok rzeki znajduje się
niewielka wioska. Jeśli zechcesz, przedstawię ci kilku moich przyjaciół –
uśmiechnąłem się lekko – Niedługo zrobi się ciemno. Możemy rozpalić ognisko
albo przenocować tam u jakiejś miłej duszy.
< Domino?
>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz