Po upływie
kolejnych kwadransów wypełnionych biegiem, dyszeniem, płaczem, przekleństwami,
modlitwą i desperacją udało mi się wreszcie dopiąć swego – z terenów Wysokich
Skałek wydostałem się gdzieś w okolice dobrze znanego mi lasu.
Nic nie
stało na przeszkodzie, by wrócić do domu, od którego dzieliło mnie teraz zaledwie
kilka minut sprintu - odpocząć, opatrzyć ranę, ugasić pragnienie i może jeszcze
przekąsić coś delikatnego. Ponieważ jednak zorientowałem się nagle, jak puste było
teraz owo miejsce oraz jak wysoko jeszcze słońce znajdowało się na niebie,
propozycja ta wydała się jakoś dużo mniej kusząca niż jeszcze kilkanaście minut
temu, gdy gdzieś pośrodku stepów modliłem się o właściwą drogę. I, zdecydowawszy
się zaufać kolejnej spontanicznej idei, jaka pojawiła się w mojej głowie, zgrabnie
zmieniłem kierunek biegu, obierając za swój nowy cel naszą dobrą wioskę.
Wśród
jasnych budynków przywitał mnie świetnie znany głos:
– Hej, Ry! –
przyjaciel umilkł nagle, by zmierzyć mnie spojrzeniem – Coś ty, znowu się z
kimś biłeś?
– Aha – zaśmiałem
się, jakimś niespodziewanym odruchem wycierając błoto z pyska, choć
niewykluczone, że była też tam przysychająca z wolna krew. – Pokazać ci, czego
się nauczyłem?
Gratulacje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz