Emocje
powoli opadały, przyspieszony oddech niknął w półprzezroczystych
pozostałościach porannej mgły, nadając rzeczywistości oblicze proste, zwyczajne
i przyzwoite, zacierając przy tym wspomnienia ostatniej walki, a przynajmniej te
najbardziej pozorne jej aspekty.
Ostatnim
wyrazistym reliktem pojedynku był nawet nie tyle ból, nawet nie plama ciepłej,
klejącej krwi płonąca na piersi pod warstwą improwizowanego opatrunku z, nie da
się zaprzeczyć, bardzo miękkiego i przyjemnego w dotyku materiału. Nie,
ostatnim, co jeszcze czułem i potrafiłem nazwać, było zwyczajne ludzkie
zmęczenie, które rozpraszało moje myśli i wprowadzało przednie łapy w stan
jakiegoś histerycznego prawie drżenia.
Po – wciąż nie
wiem jakim cudem – szczęśliwie dla mnie zakończonej walce nie byłem w stanie
zaprzepaścić tak wspaniałej okazji i w myśl tej idei aż do syta napełniłem
żołądek mięsem przeciwnika. Dzik ciągle był dla mnie pewnego rodzaju rarytasem,
nie tylko z powodu trudności, z jaką przychodziło polowanie na tego rodzaju
zwierzynę (o czym przekonałem się tego dnia raz jeszcze, płacąc za odnowienie wiedzy
świeżą krwią), ale też najzwyczajniej w świecie przez wspaniały smak tego
rodzaju mięsa. I choć w pierwszej chwili wydawało mi się, że takie przysmaki błyskawicznie
postawią mnie na nogi, tak wypełniony przy jednym posiedzeniu żołądek stał się
przyczyną jeszcze większej senności.
Nabrałem
nagłej ochoty na kawę, a następnie na głośne przeklinanie faktu, że wciąż
podróżuję z tak skąpym wyposażeniem. No bo, może nie termos, ale gdyby tak
piersiówkę…? Pokręciłem głową, godząc się z faktem, że na tego rodzaju
przyjemności będę musiał zaczekać do powrotu. A ponieważ przedłużanie
oczekiwania w obliczu tak jaskrawego pragnienia wydawało się co najmniej nierozsądne,
wykrzesałem z siebie resztki skupienia, by poszukać drogi powrotnej z ciągle
jeszcze górzystego, nieprzyjaznego terenu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz