wtorek, 13 października 2020

Od Ry’a – 6 trening siły

Emocje powoli opadały, przyspieszony oddech niknął w półprzezroczystych pozostałościach porannej mgły, nadając rzeczywistości oblicze proste, zwyczajne i przyzwoite, zacierając przy tym wspomnienia ostatniej walki, a przynajmniej te najbardziej pozorne jej aspekty.
Ostatnim wyrazistym reliktem pojedynku był nawet nie tyle ból, nawet nie plama ciepłej, klejącej krwi płonąca na piersi pod warstwą improwizowanego opatrunku z, nie da się zaprzeczyć, bardzo miękkiego i przyjemnego w dotyku materiału. Nie, ostatnim, co jeszcze czułem i potrafiłem nazwać, było zwyczajne ludzkie zmęczenie, które rozpraszało moje myśli i wprowadzało przednie łapy w stan jakiegoś histerycznego prawie drżenia.
Po – wciąż nie wiem jakim cudem – szczęśliwie dla mnie zakończonej walce nie byłem w stanie zaprzepaścić tak wspaniałej okazji i w myśl tej idei aż do syta napełniłem żołądek mięsem przeciwnika. Dzik ciągle był dla mnie pewnego rodzaju rarytasem, nie tylko z powodu trudności, z jaką przychodziło polowanie na tego rodzaju zwierzynę (o czym przekonałem się tego dnia raz jeszcze, płacąc za odnowienie wiedzy świeżą krwią), ale też najzwyczajniej w świecie przez wspaniały smak tego rodzaju mięsa. I choć w pierwszej chwili wydawało mi się, że takie przysmaki błyskawicznie postawią mnie na nogi, tak wypełniony przy jednym posiedzeniu żołądek stał się przyczyną jeszcze większej senności.
Nabrałem nagłej ochoty na kawę, a następnie na głośne przeklinanie faktu, że wciąż podróżuję z tak skąpym wyposażeniem. No bo, może nie termos, ale gdyby tak piersiówkę…? Pokręciłem głową, godząc się z faktem, że na tego rodzaju przyjemności będę musiał zaczekać do powrotu. A ponieważ przedłużanie oczekiwania w obliczu tak jaskrawego pragnienia wydawało się co najmniej nierozsądne, wykrzesałem z siebie resztki skupienia, by poszukać drogi powrotnej z ciągle jeszcze górzystego, nieprzyjaznego terenu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz