Leżałem rozłożony na boku, między moimi przednimi łapami siedział Zawilec, trzęsąc się i skomląc. Chciałem go jakoś pocieszyć, uspokoić, podnieść na duchu, ale nie miałem nawet siły podnieść głowy. Wszystko to powoli stawało się jak jakiś straszny sen. Byłem już tak bardzo zmęczony, że gdy tylko popatrzyłem na swojego chorego syna, albo dotknąłem którejś ze swoich obolałych łap chciało mi się płakać. Najgorzej jednak było wieczorem i w nocy. Chwilami, w gorszych momentach traciłem wszelkie siły i naprawdę chciałem odejść, zostawiając to wszystko tu, na pełnej nieszczęść ziemi. Nie mogłem nawet zobaczyć ukochanej małżonki, ani małej córki. Może za kilka lat nie będzie już pamiętała o swoim ojcu? Przypomni go sobie tylko kiedyś, w dalekiej przyszłości, jako chorego, zakrwawionego wilka, którego widziała we wczesnym dzieciństwie.
Toph próbowała dodawać mi sił, walczyła dzielnie ze zmęczeniem, które ją nachodziło i podnosiła na duchu wszystkich chorych, bo chyba wszystkim ostatnio się pogorszyło.
Kolejne dni zebrały naprawdę krwawe żniwo. Toph powiedziała, że to pewnie przesilenie w epidemii, a pewnie wirus namnożył się tak niesamowicie, że wielu z nas czeka najgorsze. Czekał nas teraz straszny czas pełen niepewności.
Ja sam już żegnałem się z życiem, czując się coraz gorzej i gorzej, jakby organizm był powoli zabijany przez chorobę. Szczególnie jednak bałem się o Zawilca, który był z nas wszystkich w najgorszej sytuacji. Jednak o dziwo i ku radości, żaden z nas nie pożegnał tego świata. Chociaż obaj wyglądaliśmy jak żywe trupy, rozszarpane przez stado dzikich szakali, nie nastąpił żaden tragiczny krach.
Niestety, większość chorych nie mogła cieszyć się ze szczęśliwego zrządzenia losu. Pierwsza odeszła Crazy, którejś nocy, tak jak Murka. Następnego dnia Woldie, a zaraz po niej Torer. On od początku wyglądał na bardzo chorego.
Jaskinia nagle opustoszała. Zostaliśmy tylko Lerka, Zawilec i ja. Toph odetchnęła, gdy do opieki zostały tylko trzy osoby, choć bez wątpienia żałowała, że zamiast odesłać chorych z powrotem do domu, pożegnała ich na zawsze.
Dzień później, w jaskini pojawił się Głóg, dowódca straży w Watasze Wielkich Nadziei. On również zachorował, a było to znakiem, że wirus rozprzestrzenił się już na południe.
Miałem serdecznie dość tej epidemii. Czułem się strasznie bezsilny, nawet jako samiec alfa nie mogłem powstrzymać choroby, unicestwić wirusa, który wykańczał naszą społeczność.
Widziałem tylko wyciszającą ciemność, patrząc przez świat przez zamknięte powieki. Toph siedziała W kącie jaskini, odpoczywając. Nagle usłyszałem coś znajomego. Podniosłem powieki i zastrzygłem uszami, nie mając siły podnieść głowy.
- Jaskier? - zapytałem. Po tylu latach znajomości byłem pewien. Intuicja mówiła mi, że usłyszałem kroki Jaskra.
Toph podniosła się gwałtownie. Do jaskinia wszedł mój przyjaciel. Właściwie nie wszedł, wczołgał się.
- Toph, pomóż mi - mruknął, kładąc się z miejscu, gdzie wcześniej leżała jego babcia.
- A więc jednak...? - smutno pokiwała głową wadera.
< Kanaa? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz