Wilki wpadły w czarną nicość, której lepkie łapska owinęły się wokół nich, wciągając gdzieś w lodowate zimno. Spanikowany Yir uporczywie ściskał łapę Paketenshiki, z kolei ten tylko rozglądał się dookoła w poszukiwaniu Kalmy. Wiedział, że gdzieś tu jest, czuł jej irytującą obecność, jej wzrok przewiercający ich dusze na wylot, wiatr wiejący z jej nieczułego serca.
Była wściekła.
– Jak śmiesz?! – zagrzmiała głosem wodospadu, materializując się przed nimi w formie już nie eterycznego kruka, a całkiem realistycznego i wyraźnego bóstwa.
Dobra, dalej przypominała jednego z tych czarnych ptaków, które przestrzegały Pakiego przed śmiercią, gdy wychodził z nory, jednak teraz była o wiele paskudniejsza. Długa szyja bez piór ani skóry, jakby wyciągnięta siłą, wiła się dookoła głowy istoty, tworząc swego rodzaju groteskową aureolę. Czarna krew wypływała z pustych oczodołów, pryskając dookoła, na szczęście nie zatrzymywała się na nierzeczywistych ciałach uwięzionych wilków. Skrzydła, jakby połamane kolce wystające z ciała, z zaledwie resztą piór, które jeszcze nie zdążyły odpaść. Z nich również ciekła krew, ale nie była to krew istoty. Była zbyt świeża. Nogi miały wiele zgięć w miejscach, gdzie owych wcale nie powinno być. Zmiażdżone kości przebijały się przez cienką jak pergamin skórę, zaglądając na zewnątrz niczym dziwne owady.
Atramentowy basior, który wplątał się w to wszystko zupełnym przypadkiem, chyba zwymiotował, sądząc po dźwiękach zza głowy Pakiego. Rudemu też się zbliżało na wymioty, ale umiał to znieść. Nie ugiął się pod rozgniewanym spojrzeniem.
– Powiedziałeś im! Zdradziłeś! Zdradziłeś! – wodospad był piskliwie krzykliwy, ale wciąż przerażał swoją potęgą. Trudno będzie to przeżyć. – Wypaplałeś, zdrajco! Nie zasługujesz na życie! Nie zasługujesz na śmierć! Zasługujesz tylko na wieczne cierpienie.
– Nie będziesz mi rozkazywać, demonie. – Głos Paketenshiki był tak spokojny, że niemal przerażający bardziej niż Kalma. To nie był wilk, który miał do wykonania zadanie, a postanowił się zabawić z watahą. To było coś innego, coś o wiele gorszego. – Oszukałaś mnie, więc nie jestem ci winien żadnego posłuszeństwa. Zejdź mi z drogi. – W oczach pomarańczowego wilka rozbłysły niebezpieczne pioruny, których nawet Kalma się wystraszyła. Nie chciała jednak się jeszcze poddać.
– Nic mi nie zrobisz! Jesteś zerem! Czystym, niepotrzebnym śmieciem! Mogę się ciebie pozbyć i nikt za tobą nie będzie tęsknił! Do niczego się nie nadajesz i nikomu nie jesteś potrzebny, rozumiesz?! Znikniesz jak zdmuchnięty kurz!
Groźby nie wywierały żadnego wrażenia, jednak demoniczny kruk zdawał się tego nie zauważać. Coraz bardziej się wściekała, bryzgała krwią dookoła, pióra po kolei odpadały, a na ich miejscu wyrastały nowe, coraz to brzydsze. Ale jak dotąd nawet nie spróbowała pozbyć się Paketenshiki.
– Zejdź mi z drogi.
To już nie był w ogóle Paketenshika, co zauważył tylko i wyłącznie Yir. Chwycił mocniej łapę tego… czegoś, co przed chwilą było atrakcyjnym basiorem o lisim umaszczeniu. Za to Kalma jakby się uśmiechnęła.
– I co zamierzasz zrobić? Zostawisz tego idiotę, który się ciebie uczepił, na moją łaskę? Nie możesz go zabrać, dobrze o tym wiesz. Musisz go zostawić. Nic go nie zbawi, nic. Będziesz miał cudzą duszę na sumieniu, gnoju!
Grochem o ścianę, a ściana się rozsunie, żeby zrobić ci miejsce do rzucania. Paki w milczeniu odwrócił się do atramentowego wilka, zdjął swój komin, który zawsze tak wielbił i wsadził go na szyję drugiego basiora. Yir przez chwilę lewitował, bo staniem tego nie można było nazwać, zastanawiając się, o co chodzi. Potem dopiero go olśniło.
Skupił swoje moce, by stworzyć amulet w kształcie pentagramu.
– Nie! Nie! Co wy robicie, idioci?! Przestańcie! – kruk machał na nich swoimi kikutami skrzydeł, ale w żaden sposób nie mógł ich dosięgnąć.
Paki napełnił amulet swoją własną energią życiową, bo przecież jeszcze nie umarł. Choć raczej nie był to już Paketenshika, a coś wykorzystywało jego obecność w tym wymiarze, żeby cokolwiek zdziałać i ocalić dwa nieszczęsne wilki.
– Dość! Dość! Skończcie!
Związali amulet na kominie, żeby nigdy się nie zgubił.
– Nie! Przestańcie! Dość! Akka, nienawidzę cię…
Głos Kalmy powoli zanikał, wilki jakby wpływały pod wodę, bardzo ciepłą, przyjemną dla skóry i pełną życiodajnego powietrza, które obaj chciwie chwytali. Ostatnie momenty, jakieś złote, cudowne oczy spojrzały z głębin na rudzielca, jakby mu dziękując, że żadnego z planów nie wypełnił zgodnie z oczekiwaniami Kalmy. Kiwnięcie głową, ostatnie pożegnanie.
Basiory obudziły się na polanie, na tej samej, na której Paki umarł. A przynajmniej “umarł”, bo jego ciało było nienaruszone, jakby wcale się nie rozkładało przez cały ten czas. Jego przyjaciół, z którymi polował zanim to wszystko się stało, nigdzie nie było. No trudno. Sam się ogarnie.
Obejrzał się na Yira. Nieco skołowany wilk próbował się podnieść na nogi, ale wyraźnie nie dawał rady. Paks postanowił mu pomóc.
– To co…? Idziemy do ciebie? – zapytał atramentowy, jakby udając, że nic się nie dzieje. Paketenshika nie zamierzał zmieniać tematu.
– Na to wygląda.
Powoli człapali do głównej siedziby żywej już Watahy Srebrnego Chabra, żeby zdać Agrestowi raport i zgłosić pojawienie się nowego członka. W trakcie drogi pewna raczej ważna kwestia zainteresowała Yira.
– Jakie było twoje zadanie związane z naszą watahą?
Chwila ciszy poprzedzała nieciekawą odpowiedź.
– Miałem zabić alfę.
– Och.
<Koniec, wow, wreszcie, po dwóch miesiącach, aaaaaa>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz