Mój wzrok w ułamku sekundy odruchowo powędrował za oczyma tego ludzkiego Azaira. Czując uderzenie gorąca rozchodzące się nieubłaganie po całym ciele dostrzegłem w odbiciu wiszącego nieopodal lustra jakieś dziwne zjawisko, ni dym, ni chmurę, z całą pewnością równie nierealne, jak cała skąpana w chaosie rzeczywistość, w której jakimś niepojętym sposobem się znaleźliśmy. Miałem dosyć narastającej z każdą sekundą niepewności. Nie czułem już niemal nic, oprócz coraz większego niepokoju, który sprawił, że wszystkie moje mięśnie napięły się nerwowo, a nogi pode mną, najwyraźniej chcąc strząsnąć z siebie nienaturalne podniecenie, były aż nazbyt bliskie drżenia.
- I na czym miałby ten eksperyment polegać? - nagłe słowa siedzącego obok mnie Mundusa sprowadziły moje myśli znów na tory rozmowy z nieznajomym.
- Przekładając na wasz, pospolicie naukowy język, ma na celu sprawdzenie reakcji psychicznej na bodźce wykraczające poza granice tego, co sami jesteście w stanie świadomie tworzyć. Jesteście interesujący, bo na co dzień macie do czynienia z cierpieniem. W przeciwieństwie do większości pogłowia trzody, spośród której zostaliście wybrani, przywołujecie je celowo. To czyni z was trzech doskonałe przedmioty tego doświadczenia. Zwłaszcza dwóch z was - czarny człowiek zwrócił swoje kocie oczy na... Azaira i na mnie.
- Mamy kogoś zabić, czy co? - prychnąłem lekceważąco, uznając ten pomysł za zwyczajnie śmieszny, choć nadal nie mogłem spojrzeć w oczy nieznajomego bez odczuwania nieprzyjemnych dreszczy przebiegających jakby wewnątrz kręgosłupa - mówiłeś coś o granicach?
- Granicach, które przekroczą wasze umysły. Jeśli będą dostatecznie wytrzymałe. Masz rację, chodzi o śmierć, ale nie tylko o śmierć. Także o cierpienie.
- Jeśli dobrze rozumiem, mamy kogoś zabić, zadając mu ból. Świetnie, czyli po robocie wracamy do naszego wymiaru? - z ukrytym pod płaszczykiem lekceważenia niedowierzaniem zmarszczyłem brwi. Przecież zabijaliśmy już wcześniej. Zabijaliśmy i zadawaliśmy cierpienie. Na co dzień. Dla wyższego dobra, oczywiście. Dla nauki. Więc czego jeszcze moglibyśmy nie dać rady zrobić?
- Zasady są takie - mówił dalej obcy - macie odebrać trzy życia. W jaki sposób, to zależy od was. Warunek jest jeden: przed śmiercią ofiara musi cierpieć.
- To żaden warunek. Sposobów zadawania bólu jest mnóstwo, a jeśli nadarza się okazja do wypróbowania ich, kto by nie skorzystał? - wolno przeniosłem wzrok na Azaira i uśmiechnąłem się lekko.
- Zobaczymy - mruknął czarny.
- Gdzie pacjenci? - zapytałem pośpiesznie, z nutą arogancji w głosie.
- Tutaj - tym razem to na twarzy mężczyzny dostrzegłem prawie niezauważalny uśmieszek.
- Słucham? - wykrztusiłem po chwili drażniącej ciszy.
- Przyjmijmy, że to miejsce jest waszym wspólnym snem. Głębokim snem z trzeciego poziomu. Ponieważ śmierć zawsze kończy sen, jedynym wyjściem, aby wydostać się stąd jest śmierć przynajmniej jednego z was. Macie doprowadzić do niej po kolei każdego - mówił spokojnie - kiedy jeden umrze, obudzicie się wszyscy trzej, lecz będziecie mieli przed sobą jeszcze dwa poziomy.
- Sen we śnie? - Azair lekko kiwnął głową, uważnie przypatrując się mówcy.
- Dla was tak jest. Śmierć ostatniego z waszej trójki przeniesie was z powrotem do waszego świata.
- Kiedy zaczynamy? - dopytał szorstko Aza.
- Za kilka chwil.
- Mamy jakąkolwiek gwarancję, że dzięki temu przeniesiemy się do właściwej dla nas rzeczywistości? - zapytał ten z nas, który wcześniej nie był wilkiem.
- Nie, nie macie. Tak jak nie macie innego wyjścia. Przypatrzcie się temu światu. Dla was to iluzja, jedynie pusta przestrzeń niezdatna do życia, nawet pojęcie czasu jest tu inne, niż na waszej ziemi - obcy rozłożył ręce, jakby chcąc wskazać naraz wszystko wokół.
- To chore, bezsensowne - Mundus pokręcił głową - musielibyśmy być samobójcami, żeby...
- Gdzie zatem chcecie szukać, jak tutaj żyć, może twój wybitnie analityczny umysł znajdzie odpowiedź na chociaż jedno z tych pytań? To miasto, te ulice, ludzie, to pustka. Wasze dusze nie mają z nią nic wspólnego. Gdziekolwiek nie pójdziecie, czeka was los po stokroć gorszy. Teraz. Dokonajcie wyboru, kto podejmie ryzyko bycia pierwszym?
Lekko opuściłem głowę, spode łba spoglądając w kierunku wyjścia z klubu. Nagle dostrzegłem, że na zewnątrz zrobiło się zupełnie czarno. Poczułem niewyjaśnionego pochodzenia zawroty głowy, to co widziałem wokół zaczynało przypominać senny koszmar.
Popatrzyłem na towarzyszy. Tego nie było w planach. Zabić wilka, czy jakiekolwiek inne zwierzę, żadna to dla mnie rzecz. Ale w tamtej chwili widziałem ich, obu moich przyjaciół, którzy mieliby zginąć... z mojej ręki? Zabić mnie? To brzmiało jak absurdalna paranoja. Z jednej strony, jako przywódca powinienem chronić członków swojego zespołu, z drugiej, wizja prawdopodobnych, przyszłych wydarzeń wydawała się dziwnie pociągająca.
Zerknąłem na Azaira, potem w drugą stronę, jakoś odruchowo na dłuższą chwilę zatrzymując wzrok na Mundusie. Gdy nasze spojrzenia spotkały się, ten gwałtownie odchylił się do tyłu, na oparcie krzesła i włożył ręce do kieszeni, wbijając wzrok w dal.
- To co - mruknąłem - miejmy już to za sobą.
- Świetnie, proponuję... - Azair nie skończył zdania, bowiem przerwał nasz trzeci towarzysz, równocześnie szukając czegoś w kieszeni spodni.
- Poczekajcie chwilę - zaczął obracać w dłoniach połączone kółkiem klucze, przedmiot, w którym można było rozpoznać odznakę policyjną i kilka drobniaków. Schowawszy z powrotem wszystko, co nie było pieniędzmi wstał od stolika i zniknął wśród tłumu znajdujących się wokół ludzi, kierując się w stronę widniejącego gdzieś nieopodal baru.
- Ja... - zawahałem się, jednak w końcu również wstałem - zaraz wrócę.
Podążyłem za nim, by już po chwili usiąść obok, przy barze. Przez chwilę milczałem, słuchając jego rozmowy z kobietą stojącą za ladą.
- Dwanaście procent? Pani chyba żartuje, potrzebuję przynajmniej czterdziestu.
- Przykro mi, nie mamy tyle.
- Jak to nie macie? - jego głos zdawał się drżeć - to co tu w ogóle jest?
- Nie sprzedajemy alkoholów wysokoprocentowych.
- Mundus? - zagadnąłem, korzystając z chwili ciszy, która właśnie zapadła.
- Zamknij się - mój towarzysz najwyraźniej intensywnie nad czymś myśląc oparł czoło na dłoni, na chwilę zamierając w bezruchu. Gdy po chwili podniósł wzrok, w następnych słowach znów zwrócił się do kobiety - macie na zapleczu spirytus? Musicie mieć...
- No, rektyfikowany tylko - odparła zdumiona.
- Całą butelkę?
- Będą ze dwie.
- Zatem niech mi pani przyniesie obie.
Zniknęła, by po chwili pojawić się z dwiema półlitrowymi buteleczkami w rękach.
- Można wiedzieć, co ty do diabła robisz? - zapytałem, przyglądając się przyjacielowi, który wziął jedną z butelek, odkręcił i desperacko wziął łyk.
- Masz mnie za idiotę? - syknął po chwili, zebrawszy siły na wydobycie z siebie głosu - kto z nas będzie pierwszy, no kto? - zaraz po tych słowach uraczył się kolejnymi mililitrami. Nie mogąc powstrzymać zaciekawienia, oparłem łokieć na blacie i przez dłuższą chwilę przyglądałem się znikającej zawartości butelki. Nie przypominam sobie, bym wcześniej widział coś takiego. Któraś z naszych swojskich naleweczek, tak, ale nie czysty spirytus. A już na pewno nie podejrzewałbym o to akurat mojego przyjaciela. Nie minęły dwie minuty, gdy położył przed sobą na stole wszystkie drobne i dokończył zawartość pierwszej flaszki.
- Opamiętaj się, na twoją wagę to będzie z siedem promili! - prychnąłem, wyrywając mu drugą butelkę, która podniósł z zamiarem odkręcenia - idziemy, bo się nam przekręcisz przed czasem - chwyciłem go za ramię, próbując podnieść.
- Co teraz robimy? - popatrzył na mnie mętnym wzrokiem.
- Idziemy cię pokroić - odparłem i poklepałem go po ramieniu.
- A, no tak - zmrużył oczy i zaczął wolno przemieszczać się w stronę, gdzie czekali na nas Azair i to dziwne widmo.
- Przepraszam, można? - jeszcze na moment odwróciłem się w stronę baru i złapałem butelkę spirytusu, której nie zdążył otworzyć Mundurek. Odkręciłem ją i po chwili wahania wziąłem mały łyk, niemal równocześnie czując palący ucisk na języku. Powstrzymałem odruch wyplucia płynu i przełknąłem go szybko, po czym kaszląc, pośpiesznie odstawiłem butelkę.
- Co mu się stało? - zapytał Azair, wskazując na chwiejącego się Mundusa, gdy obaj wróciliśmy już na miejsce.
- Właśnie wychlał całą butelkę spirytusu.
- Widzę, że nie mineralnej - białowłosy z zafrasowaniem skrzyżował ramiona i zwrócił się do obcego - zaczynamy?
Zanim usłyszeliśmy odpowiedź, wszystko wokół nas nagle znikło, by w ciągu kilkunastu sekund nerwowego oczekiwania odbudować się i ukazać jako mały, obskurny pokoik z jednym tylko stołem na środku.
- Dobra, gdzie są jakieś narzędzia? - rozejrzałem się wokół - gołymi rękoma mam mu serce wyrwać?
- Jeśli to sen, możemy chyba... - Azair podszedł do stołu i położył na nim dłoń. Kiedy oderwałem wzrok od jego białych oczu i spojrzałem na rękę, zobaczyłem, że leży pod nią sztylet. Obrócił go w dłoniach i obejrzał dokładnie, a następnie wolno podniósł głowę i przeniósł spojrzenie na naszego trzeciego towarzysza - to co?
Mundus również podszedł do stołu, opierając się o niego jedną ręką i próbując utrzymać równowagę. W jego krwi było coraz więcej alkoholu.
- Mam lepszy pomysł - powiedziałem, pstrykając palcami. Nasza ofiara wisiała teraz do góry nogami na jednej ze ścian. W sumie nie wiem, po co. Może przypominało mi to trochę sposób wieszania za nogi zarżniętych gęsi.
- Chhholera, co wy... - mruknął przedmiot naszego następnego zajęcia. dostrzegłem, że ja również trzymam w ręku nóż. Podszedłem do Mundusa i przyłożyłem ostrze do jego brzucha.
- Spokojnie, tak się już sam znieczuliłeś, że nawet nie poczujesz - uśmiechnąłem się pod nosem, czując rozpierającą moje mięśnie adrenalinę, która wprowadzała mnie w nastrój niemal euforyczny.
Przez chwilę zawahałem się i zacząłem zastanawiać, co teraz. Rzeczywiście, sytuacja była niecodzienna. Wreszcie niepewnym ruchem zacząłem od prawego boku, który miałem akurat na wysokości oczu, w miejscu, gdzie według mojej wiedzy i podejrzeń mogła znajdować się ludzka wątroba. Z zadowoleniem dostrzegłem, że wymierzyłem cięcie niemal doskonale w jej środek. Potem, stopniowo z coraz większą siłą, wcisnąłem ostrze pod żebra, w stronę płuc.
Na chwilę zapomniałem o celu naszego zajęcia i o tym, że Azair przez cały czas stał obok. Byłem już cały we krwi, wpychając nóż jeszcze dalej i przekłuwając nim opłucną, równocześnie wolną rękę wciskając pomiędzy płuca, tam, gdzie znajdowało się bijące jeszcze serce. W końcu rzuciłem zakrwawiony nóż na stół i drżącymi rękoma chwyciłem ostatnią parę żeber połączonych z mostkiem. Pociągnąłem za jedno z nich, ramieniem opierając się o ścianę i obserwując moje pobladłe z wysiłku palce. Wreszcie usłyszałem rozrywaną chrząstkę.
- O, odpływa - Azair stał przy mnie, jedną ręką opierając się o ścianę, a w drugiej trzymając sztylet. Dopiero teraz zorientowałem się, że przez cały ten czas ofiara nawet nie pisnęła.
- Co ja poradzę, pijany jak owocówka na jesieni - odsunąłem się od ciała, przez chwilę przyglądając się efektowi chwili mojego amoku. W tej samej chwili nędzna świetlówka rozjaśniająca pomieszczenie zaczęła migać.
- Chyba zaczyna działać - spojrzałem w górę - zmęczyłem się. Spróbuj sprawić, by zgasła, zanim ukośnik i trzy kółka nas uprzedzą.
< Azairku? Pisanie tego było wyzwaniem xD 🔪 >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz