Azair obserwował Rutena, jak ten, pogrążony w amoku zadawania bólu, powoli rozcina skórę Mundusa.
Po chwili przed oczami zaczęły latać mu mroczki.
Euforia!
Nareszcie, nareszcie, nareszcie!
Nareszcie będzie mógł skrzywdzić Mundusa. Fizycznie. Za pełną zgodą Rutena. Pozbawić go życia. Zabić go. Zniszczyć. Wypruć mu flaki. O tak, to będzie pierwsze na jego liście "do odhaczenia". Potem co innego. Szkoda, że w okolicy nie ma szczurów. Wszyłby mu je na miejsce bebechów. Oh, tak. Euforia!
Przez sekundę żałował nawet, że jego niebieskowłosy przyjaciel wypił sobie przed sesją i nie jest w pełni świadomy. Gdyby był, widok dwójki jego najbliższych radośnie maltretujących jego ciało zmiażdżyłby jego psychikę.
A gdyby ładnie poprosił pana demona... Może pozwoliłby na jeszcze jedną, czwartą rundkę? Taką z trzeźwym Mundusem?
Multum możliwości rozlewało się po umyśle Azaira. Jest tyle opcji! Tyle można zrobić! O słodcy bogowie, jeśli jednak istniejecie, to ten wilk złoży wam ofiarę z jeszcze bijącego serca tej nędznej istoty! Podpali jego włosy, obserwując, jak płomienie wyżerają mu skórę! Wydłubie mu oczy i wepchnie mu je do gardła!
A może tortury? Może przywiązać go tak, żeby nie mógł się ruszać? I pozwolić wodzie skapywać na jego czoło, tak, żeby powoli tracił zmysły?
O, słodcy bogowie, wyraźcie swoją wolę! Powiedzcie słudze, czego pragniecie? Jakich cierpień dla Mundusa?
Azair ledwo zarejestrował, że Ruten przekazał mu pałeczkę. Jak w transie odepchnął bordowowłosego na bok. Chyba się przewrócił... Nie ważne! Ważny jest ciężar noża w dłoni! Ważne są wrzaski w głowie, krzyki, odgłosy agonii, które atakują jego uszy, jego nerwy, jego zmysły. Ah, słodcy bogowie, co ma mu zrobić?!
Ciął w górę, rozpłatując coraz to większe partie brzucha, aż miał widok na jelita. Azair odrzucił nóż na bok, starł z ust tą dziwną czarną substancję, która teraz równo skapywała w gęstych kroplach na ziemię, chociaż przez te krzyki nie powinien być w ogóle w stanie usłyszeć tego delikatnego dźwięku.
Złapał jelito cienkie w dłoń i szarpnął. Potem szarpał i szarpał, aż wypadło na ziemię. Pociągnął jeszcze raz, żeby w ślad za nim wypadło też grube. Narządy upadły u jego stóp niczym sznur, na którym samobójca mógłby się powiesić, kiedy stwierdziłby, że już dosyć tego życia.
Azair zachichotał. Mundus już nie musiałby się wieszać. Ma dobrych, wiernych przyjaciół, którzy nie pozwoliliby mu popełnić samobójstwa. Sami by go zabili z miłosierdzia. Mundurek powinien być wdzięczny. Nie każdy trafił na takich cudownych... Braci. Tak, poniekąd byli braćmi. Braćmi w zbrodni. Braćmi w radości. Braćmi w smutku i przerażeniu. Nierozłączne trio.
Aza złapał jelita, związał je za sobą tak mocno, na ile pozwoliły mu ślizgające się we krwi i czarnej substancji ręce, po czym odrzucił je na chwilę na bok.
Euforia! Miał ochotę krzyczeć. Ale wiedział, że i tak nie przekrzyczałby głosów w swojej głowie. One zawsze wrzeszczały najgłośniej.
Było mu żal przyjaciela. Chciałby, żeby był obecny w stanie trzeźwości, żeby nie miał wątpliwości, że to on, Azair, właśnie odbiera mu życie.
Nagle przyszedł mu do głowy pomysł. Nie był może oryginalny ani specjalnie kreatywny, poza tym zakrawający na głupotę, skoro Mundus tak czy tak jedną nogą już był na tamtym świecie.
Poruszył dłonią i już czuł w niej znajomy dotyk przeźroczystej folii. Jako wilk widział ją pierwszy raz, ale ludzka część często jej używała.
Owinął nią szczelnie głowę Mundusa, pomimo tego że ten już chyba nie żył. Ale nie, nie, jeszcze oddycha. Powoli, co prawda, z trudem, ledwo, ledwo. Ale jeszcze.
Zacisnął ręce i czekał, aż folia odbierze mu resztki powietrza.
< Ruten? Szaleństwo... >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz