Spacerowałam przy granicy WSC i WWN, nie skłaniając się wyraźnie ku żadnej ze stron. Krawędzie terenów były swoistą ziemią niczyją - dopiero dobre kilkaset kroków dalej można było mówić, że się komuś wlazło na działkę. Poza tym z tego, co mi było wiadome, aktualnie byliśmy z tą watahą w dobrych, wręcz przyjacielskich stosunkach. Nie musiałam się spinać i przemykać tak, jak w przypadku WSJ, gdzie nigdy nie można było być pewnym co do nastawienia gospodarzy.
Szukałam głównie punktów strategicznych do niepostrzeżonego przedostania się na ich teren, swoistych korytarzy. Maszerowałam jedną z wydeptanych przez leśną zwierzynę ścieżek, kiedy krzaki kilka metrów dalej, zaszeleściły i wyłoniło się z nich stworzenie nieprzynależące do tego świata. Ciało demona przypominało dzikiego kota, o wyjątkowo masywnych kończynach i puchatym ogonie. Głowa, ozdobiona licznymi kolcami, była bardziej spłaszczona. Z paszczy wysuwał się rozdwojony język, sycząc cicho. Całość otaczała piekielna, ciemna aura.
Zatrzymaliśmy się i przyglądaliśmy sobie przez dłuższą chwilę. Demon ruszył pierwszy. Postanowiłam pójść za nim, w głąb terenów WWN. Niekiedy kształty zamazywały mi się, lecz nie musiałam już wytężać wzroku do tego stopnia, by utrzymać obraz. Istota mimo wszystko zniknęła w pewnym momencie, zostawiając mnie samą. Rozejrzałam się pobieżnie. Tuż przy zarośniętym wąwozie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz