Przez cały czas nie spuszczałem wzroku z gałęzi falujących na wietrze. Zamrugałem, orientując się, że moje oczy zaczynają się męczyć. Gdzieś tam przed chwilą zobaczyłem coś dziwnego, tak mi się przynajmniej zdawało.
Ale to, że wokół roznosił się intensywny zapach psów, to był już fakt, nie moje osobiste odczucia. To, że przed chwilą kilkukrotnie usłyszałem całkiem wyraźne, przeraźliwe piski, to też nie było urojeniem.
Popychany niepokojem i odruchem, bez namysłu ruszyłem więc w tamtą stronę, nie zdążając przebyć nawet kilkudziesięciu metrów, gdy mój wzrok zatrzymał się na pobliskich koronach drzew. Byłem pewien, że przez chwilę widziałem coś przypominającego czerwoną mgłę, lub jakieś szkarłatne światło.
A teraz patrzyłem na te drzewa, powoli odzyskując przytomność umysłu. Nie co dzień widziało się coś takiego. Coś, czego mój wilczy umysł nie potrafił przyporządkować do kategorii żadnego ze znanych zjawisk.
Znów ruszyłem przed siebie szybkim kłusem, już po chwili docierając do celu. To co zastałem na miejscu, bez dwóch zdań przerosło to, czego się spodziewałem.
Zanim dostrzegłem kilkoro rozszarpanych psów gończych, których ciała leżały splamione krwią w brudnych, błotnistych kałużach bordowej cieczy i przyciśniętą do drzewa struchlałą suczkę, spodziewałem się, że to jakiś wilk z jednej z pobliskich watah zajmuje się właśnie kontrolowaniem populacji dzikich psów na naszych terenach.
Dostrzegając, że nie ma już potrzeby walki, podbiegłem do przerażonej istoty, która ranna leżała w pobliżu drzewa.
- Proszę, pomóż - jej głos dotarł chyba do samego wnętrza mojej duszy. Rzuciłem się na ziemię, podnosząc ją ostrożnie i kładąc sobie na grzbiecie.
- No... chyba nie czas na pytania - powiedziałem przez zęby, z wysiłkiem robiąc kilka pierwszych kroków, żeby potem znów ruszyć kłusem. Wszystko to stało się tak szybko, że nie zdążyłem nawet dobrze przyjrzeć się wszystkim zabitym, wystarczył sam fakt, że nic już nie tylko nie postawi ich na nogi, ale nawet nie sprawi, by o własnych siłach wzięli choć wdech.
Wędrówka nie trwała długo, szczęśliwy przypadek sprawił, że byliśmy właśnie na północy naszych terenów, więc droga do jaskini Etain, naszej medyk nie była daleka. Ostatkiem sił położyłem ranną na ziemi i kilkoma słowami wyjaśniłem tylko, co prawdopodobnie zaszło. W pierwszej chwili nie miałem wątpliwości co do tego, że były to typowo psie porachunki, których jako wychowany w dziczy i w innych zwyczajach, po prostu nie rozumiałem. Tego dnia zetknęły się ze sobą dwa osobne światy, których sens leżał zapewne gdzieś pośrodku.
Minęło sporo czasu. Byłem ciekaw, czy ta, którą przyniosłem do naszego szpitala, odzyskała przytomność. Przez cały dzień bez lepszego pomysłu krążyłem w pobliżu jaskini, by pod wieczór w końcu udać się tam ponownie. Samej Etain nie zastałem w środku, była natomiast Joena, jej pomocnik. I oczywiście pacjentka. Ze zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że nie pachniała już jak pies. Od początku czułem, że silny zapach naszych mniejszych krewnych w jej obecności mieszał się z innym, bardziej znajomym. Teraz, kiedy nie pachniała już martwymi psami, a sobą samą, czyli... wilkiem?
- Dobry wieczór - skłoniłem się lekko, widząc, że leży na sienniku i przygląda mi się.
- Dobry wieczór... - odpowiedziała szeptem. Wglądała na bardzo osłabioną. Uśmiechnąłem się, nie chcąc przestraszyć jej już na początku.
- Przepraszam, jeśli nie w porę. Chciałem tylko zapytać, czy już lepiej? Straciłaś przytomność, wszystkie psy zabite - nieśmiało usiadłem pod ścianą.
- Gdzie... gdzie ja jestem? - pokręciła głową, a jej wzrok błądził gdzieś pomiędzy stopami.
- To Wataha Srebrnego Chabra. Możesz spokojnie tutaj zdrowieć, nie obawiaj się, że ktokolwiek będzie próbował cię wyrzucić.
Dziewczyna smutno pokiwała głową. Pomyślałem, że nie chciałbym póki co męczyć jej pytaniami.
- Jestem Szkło - lekko zamachałem ogonem, na znak jak najlepszych intencji - w razie jakichkolwiek kłopotów, pytaj o mnie - to mówiąc wstałem i powoli odwróciłem, by skierować się do wyjścia i nie przeszkadzać jej dłużej.
< Kzeris? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz