Biegłem przed siebie już dłuższy czas, drugi dzień pod rząd, po jednodniowej przerwie, na którą pozwolił, a nawet którą zalecił mi mój nauczyciel. Uważał, że przy tak intensywnej pracy (z czym w pełni się zgadzałem i czego miałem zdrową świadomość) należy mi się sporo przerw (z tym także się zgadzałem), byle nie za długich, nie rozstrajających i nierozleniwiających organizmu (może być).
Krok za krokiem, każdy następny przybliżał mnie do osiągnięcia maksimum mojej wydolności i wytrzymałości. Lubiłem stawiać sobie słabe, niestabilne granice. Lubiłem napierać na nie znienacka, z całą swoją mocą, lubiłem obalać je kopniakiem, przekraczać. I lecieć za ciosem, daleko, daleko, gdzie ustawiałem następne. Taką już miałem gwałtowną naturę.
- Kiedy skończymy, praktycznie nic co grozi ci w lesie, nie będzie w stanie cię wykończyć - pocieszał mnie Mundurek - będziesz silny w każdym tego słowa znaczeniu. Już zresztą jesteś, ale nie siadaj na laurach. Znasz to przysłowie...?
- Jakie? Że co mnie nie zabije...
Pokiwał głową. Nie kończyłem, byłem absolutnie zmachany, jak właściwie cały czas ostatnio.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz