Chmury. Deszcz. Śnieg. Burza. Grad. Huragan. Zniosę wszystko. Tylko proszę, do cholery jasnej, nie upał.
Zbliżało się południe, a słońce grzało tak, jakby zostało mu ledwie kilka minut życia. Żar lał się z rozpalonego, jasnego, błękitnego nieba, po którym pływało ledwo parę samotnych chmurek. Natężenie światła sprawiało, że musiałam mrużyć oczy. Próżno szukać porządnego cienia. Wszystko kipiało i ociekało gorącem, nawet tutaj, nad morzem. Wiatr był dosyć słaby, fale niskie. Powietrze drżało niespokojnie. Świat zamarł w oczekiwaniu na lepsze czasy. Ukryłam się pod jednym z drzew przy klifie i, obserwując wodę, próbowałam skupić się na swoim zadaniu, a nie na tym, jak chętnie zmiażdżyłabym jasną, stojącą nade mną kulę. Nawet ptaki zrezygnowały z nawoływania i wyśpiewywania miłosnych treli.
Tym razem przerwał mi Ursal, zachęcając, żebym poszła za nim. Mój towarzysz był aż nazbyt grzecznym dzieckiem; nigdy się nie wtrącał, nie marudził, sam organizował sobie czas, stawał się coraz bardziej samodzielny, aczkolwiek wciąż był właśnie dzieckiem, potrzebującym czyjejś uwagi. To jeszcze umiałam zrobić. Na szczęście przerwał mi już pod koniec. Obejrzałam posłusznie jego znalezisko, pokiwałam głową. Tyle wystarczy.
Gratulacje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz