Azair, leżąc w jaskini, przysłuchiwał się przytłumionym głosom swoich przyjaciół. Mimo, że docierało do niego tylko co drugie słowo, mniej więcej rozumiał sens ich wypowiedzi.
Ruten i Mundus. Dwójka najbliższych mu istot, bliższych niż ktokolwiek inny na świecie. Mówiąc szczerze, bliższych nawet niż Matka.
Od feralnego spotkania z nią i jej nową rodziną coraz bardziej czuł, że mimo iż Aza darzy ją bezinteresowną, fanatyczną miłością, ona uważa go za cień przeszłości, głupią wpadkę, której na szczęście się pozbyła. Nie na długo, oczywiście. I w dodatku za wyjątkowo mściwą wpadkę.
Rozmyślania przerwał mu Ruten, który, ułożywszy się wygodnie w kącie jaskini, złączył swoje spojrzenie z tym Azy, po czym przymknął powieki, wyraźnie zmęczony. Ale to nic złego. Każdy byłby zmęczony po śmierci, bójce ze swoim uczniem i próbie uduszenia.
Uczniem. Ha, jak bardzo Aza chciałby, żeby zamiast tego słowa, w oczach Rutena opisywało go jakieś inne. Większe. Wypełnione uczuciem.
— Ruten — wyszeptał cicho, tak cicho, że miał nadzieję, że wilk go nie usłyszy. — Nie mogę powiedzieć ci, że nigdy nie chciałem cię skrzywdzić, bo chciałem. O bogowie, ile razy ja chciałem cię krzywdzić. Ale mogę obiecać ci, że jeśli ktokolwiek inny kiedykolwiek spróbuje cię skrzywdzić, ja stanę mu na drodze. I jako świadectwo mojego przywiązania przyniosę ci jego flaki przystrojone krwią. I serce, może nawet jeszcze bijące, na potwierdzenie mojego uczucia. Kocham cię, Ruten. Śpij dobrze.
Sam nie wiedział, czemu wypowiedział te słowa. Może dlatego, że już od dawna rozsadzały go od środka, pragnąc znaleźć ujście w rzeczywistości? Że chciał, aby Ruten był pewny, że nieważne kiedy i gdzie, będzie miał na kogo liczyć, nawet jeśli wszyscy inni się od niego odwrócą.
Bo Azair Ethal całe swoje życie poświęcił Rutenowi. Od szczeniaka Ruten był nieodłączną częścią jego codzienności. Jego mentorem. Osobą, która wprowadziła go w dorosłość, kiedy Ojciec zawiódł.
Aza zamknął oczy.
Tak, to był bardzo męczący dzień.
Rano cała trójka stała przed jaskinią.
— Kto to zrobi? — zapytał Aza, wypowiadając myśl całej trójki na głos.
Nikt nie odpowiedział. Biały basior westchnął więc ciężko.
Złapał delikatnie klucz w zęby. Włożył go w powietrze, które na dotyk przedmiotu jakby stwardniało i uformowało się w dziurkę od klucza. Powoli przekręcił...
I zamknął oczy, porażony ogromem bieli, która uderzyła go w źrenice.
Gdy odważył się je otworzyć, ukazało mu się skąpane w bieli wejście. Dwójka jego przyjaciół, stojąc nieco z tyłu, również wpatrywali się w portal.
Mundus opamiętał się pierwszy i jako królik doświadczalny przekroczył próg, po czym zniknął w białym rozbłysku.
Ruten ruszył tuż za nim, a Aza zamknął tyły.
Nie trwało to długo, zanim ukazała mu się przed oczami znajoma kuchnia. Lodówka z ludzką zawartością stała przy ścianie.
— Znowu tutaj — rzekł Ruten z nutką rozczarowania w głosie.
— Możliwe, że to moja wina — oznajmił Azair, przyglądając się kluczowi na swojej szyi. — Przed przekręceniem klucza myślałem o tym miejscu.
No, może nie do końca o tym. O oddalonym zaledwie o parę kroków. O pamiętnej scenie.
Złapał przelotny kontakt wzrokowy z Rutenem. Bordowowłosy odwrócił głowę w bok.
— Co więc teraz robimy? — odezwał się Mundus, przejeżdżając dłonią po włosach. — Wyjdziemy z mieszkania i zaczniemy pytać o dziewczynę z dziwnymi oczami?
< Ruten? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz