Azair szedł pierwszy.
To była nowość; zwykle trzymał się albo na końcu, albo tuż za Rutenem. Ale teraz to on wyglądał na przywódcę ich paczki.
Jakimś dziwnym sposobem to Azair najłatwiej odnalazł się w ludzkim wymiarze. Może dlatego, że podobał się sobie w tej formie.
Był... Inny. Nie tylko z wyglądu, ale też z charakteru. Nie potrafił jeszcze wyjaśnić, o co chodzi, ale czuł się o wiele bardziej wyrazisty.
Otworzył drzwi wejściowe kamienicy i przytrzymał je, żeby jego towarzysze mogli wyjść. Zamknął je za nimi i kątem oka spojrzał na tabliczkę informującą o nazwie ulicy.
Srebrny Chaber 20.
Czy to kpina? A jak się nazywa ich miasto? Zawilcolandia?
Azair machnął na tabliczkę ręką i dołączył do Rutena i Mundusa, którzy cicho naradzali się, idąc. Niebieskowłosy najwyraźniej miał najlepszą orientację w terenie, bo to on tym razem prowadził, jakby miał całą mapę miasta i okolic w głowie.
Po prawie godzinie drogi (ulica Srebrnej Jabłoni znajdowała się w innym mieście) stanęli przed kolorowym szyldem klubu. Neon był jednak tak jaskrawy, że nijak nie dało się odczytać napisu. Mężczyźni popatrzyli więc po sobie, wzruszyli ramionami i weszli do środka, przepuszczeni przez potężnego ochroniarza.
— Jak myślicie, kim on może być? — zapytał Aza, z miejsca wykluczając możliwość, że to kobieta wrobiła ich w tą "ludzką przygodę".
— Nie mam pojęcia — odparł półgłosem Mundus, jakby oszołomiony liczbą obecnych w klubie ludzi.
Pomieszczenie nie było małe, ale wypchane ludźmi po brzegi mogło sprawiać wrażenie. Jedynym źródłem światła były kolorowe lampy poprzyczepiane do sufitu, a sztuczny dym pokrywający podłogę mógł doprowadzić prawie so stanu uduszenia. Spocone i gorące ciała podnosiły temperaturę sali do poziomu tropików.
Nasza trójka przepchnęła się do stolików, jedynego miejsca, w którym dało się oddychać. Nawet bar zapchany był tłumem.
Nagle czas zwolnił. Skoczna, hip hopowa muzyka zmieniła rytm, jakby ktoś włączył opcję spowolnienia. Masa ludzka wolniej poruszała ramionami i biodrami. Światła już tak szybko nie migały. Jedyną osobą oprócz Azy, Rutena i Mundusa, na której zmiana czasu zdawała się nie działać, był czarnoskóry mężyczyzna siedziący samotnie przy stoliku pod ścianę i sączący powoli kolorowego drinka.
Widzicie, nazwanie go po prostu czarnoskórym mijało się z prawdą. Bo o ile Afroamerykańska skóra jest brązowa, to ta nieznajomego była po prostu czarna.
Miał ogoloną do zera skórę głowy, typową dla Afrykan budowę twarzy i kpiący uśmiech. Ubrany był w elegancki, trzyczęściowy garnitur. W kieszeni kamizelki lśnił mu staroświecki, srebrny zegarek na łańcuszku, w tym samym odcieniu co kolczyk w jego lewym uchu. Miał również wypastowane do połysku buty.
Przywołał Azę, Rutena i Mundusa do siebie gestem dłoni całej w srebrnych pierścieniach (Azair poczuł do niego sympatię; mieli bardzo podobny styl). Gdy podeszli bliżej i usiedli przy stoliku, zauważyli, że skóra mężczyzny pokryta była drobnymi tatuażami, które kończyły się na lini szczęki. Oczy miały kocie źrenice i szare tęczówki.
— Witajcie, moi drodzy — powiedział szorstkim, nieprzyjemnym głosem i wszystko wróciło do normalnego biegu czasu.
— Czego od nas chcesz? — zaczął od razu Ruten.
— Małego... Eksperymentu, jeśli można to tak nazwać. — Mężczyzna dopił do końca swój drink.
Azair zerknął w bok, na lustra rozwieszone po ścianach i przeszedł go dziwny dreszcz.
Według odbić zwierciadeł siedzieli przy stoliku razem z dwumetrowym, czarnym dymem, który w ostateczności można by nazwać uformowanym w ludzki kształt, z czerwonymi oczami i szerokim (do przesady) uśmiechem pełnym białych kłów. Białowłosy dyskretnie szturchnął Rutena stopą i delikatnym ruchem głowy wskazał lustro.
— I na czym miałby ten eksperyment polegać? — zapytał Mundus.
< Ruten? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz