Azair ledwo przełknął smak gorzkiego rozczarowania.
Miał nadzieję, że to on będzie następny, po Mundurku, że będzie obserwował, jak jego jedyni przyjaciele rozszarpują jego ciało. Niestety, został pozostawiony na sam koniec.
Teraz jednak była jego kolei. Nie chciał zaczynać. Chciał patrzeć, jak Mundus męczy się, robiąc krzywdę Rutenowi. Chciał obserwować, jak waha się przed pierwszym ruchem.
— Ty zacznij, Mundus — powiedział Aza, kręcąc głową.
Niech Mundurek spełni prośbę Rutena, pobawi się trochę wiertarką i łomem, po czym odda sprawy w łapy Azy. Pardon, ręce.
Azair usiadł pod ścianą i zamknął oczy. Wyobrażał sobie zachód słońca, tak profilaktycznie, na uspokojenie. Żeby nie wybuchnął, nie odepchnął Mundusa i nie rozwalił Rutena na malutkie kawałeczki. Woli to zrobić porządnie, delikatnie, powoli. Własnymi dłońmi, nie żadnymi ludzkimi udogodnieniami.
Dźwięk wiertarki był krótszy, niż Azair się spodziewał. Ruten krzyknął, nie zdążywszy stłumić dźwięków. Ale Mundus najwidoczniej nie wytrzymał. Aza uchylił powiekę. Niebieskowłosy odrzucił narzędzie w bok, potem złapał łom i, najwyraźniej nie siląc się na jakąkolwiek kreatywność, zaczął nim walić Rutena bez opamiętania. Jego twarz była pozbawiona wszelkich uczuć poza chorobliwym wręcz opamiętaniem.
W końcu odłożył szkarłatny od krwi łom i skinął na Azę. Ten podniósł się niespiesznie, podszedł do Rutena i pochylił się nad nim. Zaciągnął się słodkim, metalicznym zapachem.
O ile wcześniejszy poziom był na szybko, bo cała trójka chciała się pospieszyć, to teraz atmosfera była wręcz leniwa, ospała.
Azair kucnął i chwilę obserwował swojego nauczyciela, który dał mu wszystko, co Aza teraz posiadał. Osobowość, pasję, przyjaciół. Wstał, ciągnąc za sobą Rutena, którego tak czy tak musiał podtrzymywać, bo całym sobą prezentował tylko i wyłącznie cierpienie. A mimo to uśmiechał się, patrzył na Azę, jakby rzucał mu wyzwanie. Azair odwzajemnił uśmiech, po czym pocałował przyjaciela w policzek. Miał wrażenie, że z krwią na ustach wygląda, jakby miał nieprzyjemny wypadek ze szminką.
Puścił Rutena i zanim ten zdążył upaść, kopnął go w żebra. Rozległ się głuchy trzask. Kolejne kopnięcie. Potem pięścią. Drugą też. Uderzenie, kopnięcie, uderzenie, potem znowu, potem kopnięcie. Bił bez opamiętania, tak jak wcześniej Mundus łomem. Walił, bił. Cieszył się każdą sekundą, nawet gdy Ruten upadł i on sam musiał przenieść się na podłogę.
Całe jego emocje wypływały z niego z każdym ciosem. Nie było tak, jak wczoraj, kiedy wrzaski w głowie przeszkadzały mu w myśleniu. Nie, teraz było inaczej. Spokojniej. Rozmyślał, znęcając się nad swoim najlepszym przyjacielem, nauczycielem, mentorem, ukochanym, mistrzem, bratem.
Przypominał sobie każdą ich wspólną chwilę, każdą lekcję. Jak dorastał pod jego pieczą, jak bliższy mu był niż Ojciec.
— Azair, wystarczy — odezwał się nagle Mundus. Azair przestał więc, orientując się, że już od dłuższej chwili martretuje martwe ciało. Uśmiechnął się lekko i odgarnął Rutenowi z twarzy bordowy kosmyk zakrwawionych włosów.
Znowu znajdowali się w tym pokoju. Cała trójka cała i zdrowa.
— No, panowie — odezwał się Aza. — Miłej zabawy.
< Ruten? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz