Niemalże tuż po przebudzeniu do głowy wpadł mi pomysł, żeby wznowić intensywniejsze treningi. Na co dzień dbałam o formę, ale z grubsza tylko o jej utrzymanie. Musiał przyjść taki moment, w którym zapragnę wejść na nowy poziom. Rozwój to domena życia. A ja żyję. Chyba. Przynajmniej po części.
Ogarnęłam podstawowe czynności i wygląd po przebudzeniu się, po czym z ulgą opuściłam jaskinię. Po kilku próbach upolowałam kulawego zająca i tłustego szpaka. W zwyczaju miałam przekuwać od razu myśli w czyny, więc po tym skromnym śniadaniu raźnym truchtem ruszyłam na najbliższą polanę. Tam wzbiłam się w powietrze i skierowałam na wschód. W oddali widziałam już stoki gór i ich poszarpane szczyty, najlepsze miejsce do ćwiczenia, zwłaszcza zwinności. Po pewnym czasie dotarłam na miejsce. Zaczęłam od wolnego lawirowania między pniami i krzakami, poprzez szybkie przemierzanie wąskich, skalistych ścieżyn, gdzie każdy błąd groził upadkiem i zbieganie w dół zboczy, na rozciąganiu kończąc.
Położyłam się nad jeziorem, by trochę ochłonąć, po czym znów rozprostowałam skrzydła i wróciłam do lasu. Reszta dnia minęła całkiem spokojnie, jak na tę watahę. Nadszedł czas odpoczynku. Paradoksalnie, mimo treningu nie chciało mi się spać. Była na to jednak bardzo prosta rada.
Usiadłam pośrodku swojej jaskini i skupiłam się na upragnionej wizji tego, jak z własnej woli wywołuję z ciemności pęta mroku. Ani ja, ani ona nie zamierzała się poddać. Próbowałam tak długo, dopóki z psychicznego wykończenia nie zapadłam w sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz