Poranek spędziłam pilnując nowo narodzonych szczeniąt pary znanej mi jako Aisu i Conquest. Musieli się gdzieś pilnie udać, a natknęli się na swojej drodze akurat na mnie. Nie miałam specjalnie nic przeciwko, obiecali, że nie zajmie im to wiele czasu. Tak młode szczeniaki nie umiały jeszcze nawet do końca chodzić, więc nie wymagały uwagi sześćdziesiąt sekund na minutę. Głównie drzemały w ciepłych, wiosennych promieniach słońca na starym, ludzkim kocu, podobnie jak ja, przekomarzały się ze sobą albo urządzały krótkie wycieczki po grocie. Czasami tylko odciągałam je od wyjścia z powrotem na środek. Brat i siostra, razem zawierający wszystkie kolory tęczy. Miło było na nich popatrzeć, ale sama wolałabym nie musieć nikogo prosić o taką pomoc.
Rodzice wywiązali się ze swojej obietnicy. Po krótkim pożegnaniu udałam się na zewnątrz. Tam trochę się porozciągałam, po czym wzbiłam wysoko w powietrze. Wiatr był dzisiaj dość silny, lecz ponad nim istniała strefa ,,wolna", idealna do treningu. Tam zaczęłam przeróżne podniebne akrobacje i zawijasy. Fikołki, skoki w powietrzu, wiszenie głową w dół, latanie do tyłu, kontrolowane spadanie, układy figur. Czułam się jak ryba w wodzie, że tak powiem.
Po skończeniu tej części ćwiczeń postanowiłam spróbować kontroli nad mocą w obecnym położeniu, gdzie powietrze było znacznie czystsze, a otoczenie mniej rozpraszające. Odczuwałam mniejsze zmęczenie, jednak to wciąż nie było to, o co mi chodziło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz