Obudziłam się nadzwyczaj wypoczęta i pełna energii. Może to kwestia orzeźwiającego wpływu zapachu wiosny w powietrzu? Na pewno rozwijające się powoli pąki, soczyście zielona trawa i fruwające w tę i z powrotem ptactwo było bardziej motywującym widokiem niż rzędy nagich drzew wśród śnieżnych zasp. Wykorzystałam tę poranną siłę na trening mocy. Stało się to już po prawdzie mówiąc moim codziennym rytuałem. Z drugiej strony praktykowałam go w większej części dla zasady. Nie śmiałam już marzyć o opanowaniu swojej natury. Ta psychiczna gimnastyka była dla mnie po prostu ukojeniem.
Następnie zajęłam się upolowaniem śniadania. W moim brzuchu wylądowało kilka burunduków, które kręciły się akurat w zaroślach. Po wszystkim usiadłam na szczycie skały u wejścia do jaskiń i rozejrzałam się po okolicy. Kolejne slalomy? Ćwiczenie skrzydeł? Góry? Nie...Potrzebowałam czegoś innego. W końcu do głowy wpadł mi pomysł. Trochę ryzykowny, ale czymże byłoby życie bez szczypty hazardu.
Drogą powietrzną w ciągu około godziny znalazłam się w pobliżu wioski, dokładnie od wschodniej strony, najrzadziej zaludnionej, składającej się z ciasno stojących domków. Wiele z nich było zapadłych, bez jakichkolwiek oznak życia. Zeszłam na ziemię i ustawiłam się pod pierwszym ogrodzeniem, po czym wyskoczyłam w górę i przeleciałam nad nim. Pobiegłam sprintem na kolejne, i tak cały czas. Usłyszałam tylko dwa, może trzy okrzyki ze strony ludzi. Zrobiłam kilka rundek w różnych miejscach. Byłam w połowie jednej z nich, kiedy przy zeskoku pod sobą ujrzałam małe dziecko. W ostatniej chwili machnęłam skrzydłami i wyrwałam do góry, muskając je tylko końcówkami piór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz