Dziś o wschodzie słońca obudziłam się z wielką ochotą na wyprawę w góry. Niby przebywałam już tam mnóstwo razy, lecz było to nieustannie zmieniające się środowisko: ich zarys owszem, pozostawał taki sam i nie zmieni się zapewne przez najbliższe kilka tysięcy lat (wykluczając psychicznych wandali dysponujących nadzwyczajnymi mocami), jednak lawiny, kamienie, roślinność i zwierzęta robiły swoje.
Wyszłam po cichu z jaskini i przeszłam korytarzem do wyjścia. Niemal cała wataha jeszcze spała. Śniadanie postanowiłam upolować na miejscu. Przypadłam do ziemi, rozprostowując skrzydła, po czym skoczyłam raz przed siebie, równocześnie nimi machając. W ten sposób już po chwili szybowałam pewnie na wysokości około piętnastu metrów, mając przed oczami góry.
Byłam już niedaleko, kiedy na horyzoncie zauważyłam małą, brązową plamkę, zmierzającą w moją stronę. Rozpoznałam w niej jakiegoś drapieżnika, a gdy podleciałam bliżej - bielika. Orzeł zaniepokoił się dopiero, kiedy byłam bardzo blisko. Choć nadal pozostał na poły pewny siebie i dumny, zaczął się szybko oddalać. Wyrwałam do przodu i wczepiłam pazury w ciało ptaka. Rozpoczęła się gwałtowna szarpanina w powietrzu, jednak na moje szczęście zanim uderzyliśmy o ziemię moja ofiara wydała ostatni dech. Spadłam prawie że na cztery łapy. Chwyciłam leżącą nieopodal zdobycz w pysk i przeszłam w cień dębu, by spokojnie ją skonsumować. Po posiłku od razu zabrałam się za trening, najpierw w lesie, slalomem wśród krzewów i drzew lub wspinając się na nie, następnie wyższą partią, po skałach.
Zatrzymałam się na jednym ze szczytów z którego rozciągał się widok na całą dolinę. Słońce grzało mnie w plecy. Pozachwycałam się trochę krajobrazem, po czym oderwałam od ziemi ku niebu, w locie próbując ukształtować mroczną zasłonę i przelecieć przez nią w wielkim stylu. Bezskutecznie, oczywiście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz