Ponownie jak zwykle stawiłam się na swoim torze treningowym przed południem, będąc wypoczęta i w pełni sił po skonsumowaniu kulawego, a więc praktycznie bezbronnego szaraka. Zaczęłam robić szybkie rundy wokół drzew i ponad kłodą w tę i z powrotem, kątem oka jednak uważnie obserwując otoczenie. Po ponad pół godzinie, kiedy przez moment nieuwagi wpakowałam się prosto na spróchniałe, leżące drewno i wyrżnęłam pyskiem w ziemię, otrzepałam się i zrezygnowałam. Mimo wszystko miałam cichą nadzieję, że demon się pojawi.
Westchnęłam ciężko. Wciąż nie czułam się dość zmęczona, ale odeszła mi ochota na slalomy. Niedaleko zauważyłam jeszcze w miarę świeżą, dużą kłodę. Trening siłowy, czemu nie? Obwiązałam ją pnączami i paroma młodymi gałązkami, po czym chwyciłam za nie i zaczęłam ciągnąć w północnym kierunku. Zeszłam na często uczęszczaną, a zatem szeroką ścieżkę. Maszerowałam z tym bagażem do południa. Usatysfakcjonowana, porzuciłam go i biegiem udałam się ku znajomemu strumieniowi, by uzupełnić zapasy wody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz